AGNIESZKA SOWIŃSKA: W posłowiu do „100/XX”, antologii polskiego reportażu profesor Kazimierz Wolny-Zmorzyński pisze, że cechy reportażu mają już pojedyncze teksty z XVI czy XVIII wieku...
MARIUSZ SZCZYGIEŁ: Ale pierwszy polski reportaż – należy to sobie uświadomić – napisał noblista! To reportaż Reymonta „Pielgrzymka do Jasnej Góry” z 1895 roku. Świetnie napisany. 27-latek idzie na pielgrzymkę do Częstochowy. Nie bardzo chce mu się iść, ale potem niemalże staje się jednym z nich: „Wiem, po co idą. I moje «ja» sceptyczne, ironizujące, bo wyhodowane w ciasnej komórce życia miejskiego, cofa się z trwogą i podziwem”. Szkoda, że nie mogłem w „Antologii” opublikować całego tego tekstu, bo nie mieścił się w przyjętych ramach czasowych, ale obszerne fragmenty cytuję w tekście o Reymoncie przy okazji innego jego reportażu z 1910 roku, o losie unitów pt. „Z ziemi chełmskiej”.
A drugim polskim reportażem była antysemicka książeczka Kazimierza Laskowskiego, takiego religijnego, prawicowego poety.
„100/XX. Antologia polskiego reportażu XX wieku”,
tom 1 i 2, red. Mariusz Szczygieł. Czarne, 1832 strony,
w księgarniach od marca 2014 Kiedy tekst staje się reportażem? We wstępie piszesz o swoich poszukiwaniach: „Znalazłem w «Tygodniku Ilustrowanym» na przykład fascynujące dywagacje Cecylii Walewskiej z 1903 roku o służących i ich paniach (…). Przynoszą one dużo świetnych informacji o obyczajach, ale są raczej publicystyką czy polemiką z dominującym stylem życia niż o tym życiu opowiadaniem”.
Cecylia Walewska pisze na przykład o służących: „Bieda, głód, pani wiecznie stroskana, dzieci wiecznie piszczące, za każdą chybioną robotę samouka piekło klątw. Znosi je z pokorą wylękniona dziewczyna, ale powoli rośnie w niej bunt. (...) Nim dojdzie do lepszej służby i delikatniejszych państwa, upodobanie do kłótni z panią przechodzi w nałóg, zresztą stargane zdrowie i zszargane nerwy rodzą nadwrażliwość na każdy bodziec zewnętrzny”.
Tu nie ma prawdziwego bohatera. To syntetyczny obraz służących w Polsce przełomu XIX i XX wieku, ale brakuje w nim opowieści o pojedynczym człowieku. Albo o grupie, ale złożonej z realnie istniejących osób, o których coś byśmy wiedzieli indywidualnego. Oczywiście można z sytuacji wyciągać syntezy i reporter ma do tego prawo. Kapuściński tak na przykład robił. Ale zawsze powinno się wyjść od jakiegoś konkretnego miejsca, zdarzenia, bohatera, konkretnej sytuacji społecznej.
Umieściłeś zresztą w antologii inny tekst – ze szkoły dla służących.
Co ciekawe – to tekst anonimowego reportera. „Tygodnik Ilustrowany” zamieszczał bardzo wiele reportaży anonimowych.
Ale okres przed II wojną światową to przede wszystkim wielkie pisarskie nazwiska: Reymont, Żeromski, Konopnicka, Rodziewiczówna, Nałkowska, Iłłakowiczówna, Szelburg-Zarembina, Słonimski…
Redaktorzy pewnie byli przekonani, że literackość i nazwisko nada tematowi wagi. Natomiast pisarze odkryli, że reportaż to taki system szybkiego reagowania na sprawy społeczne, zaangażowania odbiorcy. Pisze się szybciej niż książkę, powieść czy zbiór opowiadań. Krzysztof Kąkolewski, który zajmował się teorią reportażu, pisał, że fabuły reportażu się nie wymyśla, tylko się ją odkrywa.
Wszechmocny pisarz już nie stwarza świata.
Bardzo mi zaimponowała Nałkowska, którą podczas pisania „Medalionów” ktoś zapytał, jak jej idzie praca. A ona odpisała, że kolejna „nowelka zbrodnicza ładna, nie z mojej zasługi”. Czyli miała świadomość, że to bohater ustawia materiał, porządkuje go, nadaje rytm fabule. Że autorka nie jest już – jak w „Granicy” – Bogiem, który bohatera stwarza, może go urodzić i uśmiercić. Tylko służącą. Pełni funkcję służebną wobec bohatera. Wiedziała, że to, co się tym ludziom przydarzyło, trzeba opisać czysto, bez żadnych pióropuszy w formie, jak to mówi Hanna Krall.
Mariusz Szczygieł
ur. 1966 w Złotoryi, reporter i felietonista. Autor książek: „Niedziela, która zdarzyła się w środę” (1996), „Gottland” (2006), „Kaprysik” (2010), „Zrób sobie raj” (2010), „Láska nebeská” (2012). Jego książki były tłumaczone na czternaście języków. „Gottland” został nagrodzony Nike Czytelników (2007), European Book Prize (2009), nagrodą Unii Europejskiej za najlepszą europejską książkę roku oraz Prix Amphi (2009), nagrodą literacką Uniwersytetu w Lille za najlepszą książkę obcojęzyczną wydaną we Francji. Za swój reportaż „Śliczny i posłuszny” (2013) otrzymał Nagrodę imienia Andrzeja Woyciechowskiego. Laureat Grand Pressa. Jest autorem antologii „20. Dwadzieścia lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła” (2009). Razem z Wojciechem Tochmanem i Pawłem Goźlińskim założył Fundację Instytut Reportażu, a w jej ramach księgarnię Wrzenie Świata, Faktyczny Dom Kultury i Polską Szkołę Reportażu.
Po II wojnie światowej redakcje zrezygnowały z pisarzy, czy reportaż stał się już na tyle silnym, uformowanym i odrębnym gatunkiem, że wykształcił odrębnego twórcę – reportera?
Po wojnie usiłowała pisać Maria Dąbrowska. Ale się zraziła, bo strasznie długo odwiedzała jakąś fabrykę, i w końcu napisała antyprodukcyjniak – wbrew życzeniom władz. Reportaż nie mógł się ukazać w prasie, tylko w jej „Dziennikach” – a w prasie dopiero w ‘73 roku, już po jej śmierci. Pisarze raczej wycofywali się do swojego ja.
Elżbieta Sawicka mówiła mi na przykład, że pamięta taki wspaniały reportaż Tadeusza Konwickiego z igrzysk w Monachium w 1972 roku.
Na których dokonano zamachu na sportowców izraelskich.
Właśnie. I że to było drukowane w „Literaturze”. Okazało się, że w reportażu Konwickiego jest o tym zamachu jeden akapit. A reszta o tym, jak on ogląda igrzyska w fotelu.
Lata powojenne na początku należą do dość specyficznych z dzisiejszego punktu widzenia reporterów. Lovell głosił na przykład, że „reporter ma wyciągnąć dla czytelnika wnioski, podpowiadać mu ewentualne rozwiązania opisywanych problemów”!
Jerzy Lovell uważał, że ma powiedzieć czytelnikowi, jak żyć. W związku z tym spisywał homilie, po czym pod tym tekstem pisał coś w rodzaju: I widzisz teraz, czytelniku, każdy może być dobry albo zły, od ciebie zależy, jaką wybierzesz drogę; ucz się i dąż do celu.
I on był czytany?
Był hitem! Nawet Krystyna Goldbergowa, najbardziej legendarna redaktorka reportażu, gdy przyszliśmy do niej z moją współpracownicą Julianną Jonek po książki, powiedziała: „No tak” – szkoda, że nie da się zapisać jej intonacji! – „no Kąkolewski, no Krall, Szejnert, no Mariuszku, no, przebrzmiało to wszystko, przebrzmiało. Tylko Lovell, tylko Lovell jest najlepszy”.
Ale on wątpił w inteligencję czytelnika.
Jego kolega, Zbigniew Kwiatkowski do tego jeszcze uważał, że reporter powinien być sędzią. Skąd się to brało? W latach 50. ludzie nie żyli jeszcze w takim szumie informacyjnym. Prawdopodobnie reporter sam lub przez media był mianowany na kogoś, kto wie więcej. I za nas – czytelników awansujących z rolników na robotników czy z robotników na inteligentów w pierwszym pokoleniu – poprowadzi w tym reportażu życie intelektualne. To były wzorcowe rozprawki: jeśli myślę „a”, to trzeba pomyśleć „b”. Jeśli myślę o biednych, to muszę pomyśleć o bogatych. Reporter myślał za czytelnika. Wszystko mu podawał na tacy.
Lovell potrafił również relacjonować to, co sam robi w reportażu. Na przykład zastanawia się, czy pisząc o kobietach, należy wybrać panny czy mężatki. A co mnie to obchodzi, panie autorze? Ty masz mi dać ciekawą historię, nie obchodzi mnie, jak wybierzesz bohaterów. W reportażu „Małżonkowie z indeksem” o małżeństwach studenckich pod koniec zadaje pytanie: „Jakie jest moje zdanie?”.
I oczywiście odpowiada sobie na to pytanie?
Od następnego akapitu. Małgosia Szejnert dałaby nam za to po łapach. „Masz, Mariuszu, 28 lat jako reporter, kogo interesuje twoje zdanie?”. A Lovell odpowiada tak: „Starałem się przede wszystkim ukazać problem w całej jego kontrowersyjności. Przeraża ryzyko, jakie podejmują młodzi i ogrom trudności, które się przed nimi piętrzą. Ale skoro je podejmują, to czy nie uchylić czoła przed miłością zdolną do poświęceń, wiernością?”. Czyli musiał przekonywać czytelnika, że małżeństwa studenckie można zaakceptować. Wtedy małżeństwa nie mogły spać razem. Ona musiała być w pokoju z dziewczynami, a on z chłopakami. Dziś to by wynikało z samej opowieści, ale Lovell musiał wszystko powiedzieć. I fajnie, że mogliśmy to w naszej antologii pokazać. Ta antologia jest jak klaser starych, cennych znaczków.
Co się zmieniło?
Nie ma już największych grzechów starego reportażu, czyli dłużyzn. Zresztą wiele tekstów skróciliśmy. Minęły czasy mówienia czytelnikowi, co się myśli. Dziś też nie pozwolilibyśmy sobie na przedwojenną egzaltację, te setki przymiotników!
I jaka eskalacja.
Wszystko było okropne, straszliwe i niepojęte. Ja w ogóle uważam, że przymiotniki nie trzymają się mózgu. Im mniej przymiotników, tym lepiej. Jak mówiła Szejnert: przymiotniki są jak garni, którym posypuje się potrawy. A najważniejsze jest samo mięso i ziemniaki – czasowniki i rzeczowniki. Czytelnik lepiej zapamiętuje to, co w reportażu przełożone na ruch. Zdradzam to tym, którzy chcą pisać reportaż: nie „zdenerwowana”, ale „waliła pięścią w stół”. Wszystko, co przekłada się na działanie. I dobrzy reporterzy to widzieli, to widać po tej antologii.
Ale już przed wojną zdarzały się teksty niezwykłe w formie, które nie miały wiele wspólnego z typowym reportażem przedwojennym. Autorki na przykład pisały, że jadąc na rozmowę z bohaterem reportażu, poszły do fryzjera. Albo że kupiły sobie nową sukienkę – Nałkowska z Dąbrowską. Szelburg-Zarembina opisywała hotel, do którego przyjechała na Polesie, na proces kobryński. To w ogóle nie należało do tematu, ale pisała. W reportażu ważne były również didaskalia.
Franciszek Gil, zapomniany dziś reporter, który studiował na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, napisał w 1939 roku reportaż w formie podania urzędowego o przyznanie pozwolenia na broń. Nie może chodzić na uczelnię bez broni, ponieważ korytarze są wąskie i ciemne, a w ostatnich latach na tych korytarzach miały miejsce następujące przypadki pobicia, zabicia, maltretowania przez młodzież narodową studentów pochodzenia żydowskiego oraz sympatyków lewicy, młodych komunistów. To nie jest reportaż à la „kotlet schabowy”, tylko coś wykwintnego.
A kiedy po wojnie reporter zaczął znów ufać inteligencji czytelnika?
W latach 70., gdy pojawiło się pisanie aluzyjne. Łopieńska nie musiała tłumaczyć czytelnikowi, że gdy w reportażu „Łapa w łapę” opisuje tresowane tygrysy w cyrku, to tygrysy to obywatele, a treserzy to władza, służba bezpieczeństwa, partia komunistyczna.
Żałujesz, że jakiś reportaż nie zmieścił się w antologii?
Odpowiem inaczej. To bardzo nie w porządku wobec wszystkich innych autorów, że jeden autor ma dwa teksty. Choć wszystkim tłumaczyłem, że każdy może mieć tylko jeden tekst. Te dwa teksty są odpowiednio zakamuflowane, udają jeden materiał kompatybilny.
Nie mogłeś wybrać?
Hanna Krall, członkini rady, twierdziła, że najlepszym polskim reportażem jest reportaż Krzysztofa Kąkolewskiego o Gajowniczku, któremu ojciec Maksymilian Kolbe podarował życie. Prosty pomysł. Reporter postanawia sprawdzić, co Jan Gajowniczek zrobił ze swoim życiem.
Tak symbolicznie podarowanym.
I okazuje się, że wszyscy uważali, że coś powinien zrobić, ale nie wiadomo co. On sam też nie wie. To wspaniałe zestawienie wielkiego z niskim, oczekiwań z rzeczywistością. Ale w „Baśniach udokumentowanych” Kąkolewskiego jest jeszcze jeden absolutnie wybitny tekst, „Gestapowski śnieg”. Od dziecka mnie oszałamiało, jak Kąkolewski zaczynał swoje teksty: „Dwa są początki tej historii, opowiedziane przez jej bohaterkę, Irenę Ch. Ona wie, który jest prawdziwy”. I już się chce czytać. Czarodziej reportażu. To opowieść o Polce, która podczas wojny pracowała w gestapo, a po wojnie usilnie starała się znaleźć ludzi, którzy by potwierdzili, że mimo to pomagała Polakom. I jedna kobieta zrobiła jej przysługę, a ona przez to do końca życia nie chciała się od niej odczepić. Była jej wampirem energetycznym. To tekst najlepszy na świecie. Ale ten o Gajowniczku także jest niezwykły. I wpadłem na pomysł diabelski. Mianowicie Irena Ch. w jednym zdaniu twierdzi, że Gajowniczek otrzymał życie także dzięki niej. W związku z tym uznałem, troszkę dezinformując nawet naszą radę, że połączę te dwa teksty. Traktujemy je nie jako dwa reportaże, ale jako fragment książki „Baśnie udokumentowane”, bo łączy je postać Gajowniczka. Przepraszam wszystkich pozostałych autorów, ale sami to zrozumieją, gdy przeczytają reportaże Kąkolewskiego. Po prostu nie dało się wybrać.
Tych niemożności wyboru było więcej.
Oj było. Na przykład u Mularczyka. Andrzej Mularczyk jak pisze, to się serce rwie. Julia Jonek nawet płakała. Mularczyk to jest zapomniane nazwisko w polskim reportażu. A to facet, który był Tochmanem lat 70. i 80. Są autorzy, którzy piszą nie tylko o tym, że pani otruła pana, ale to jest jednocześnie i o Polsce, i o człowieku, i o Bogu, i o losie, i o przeznaczeniu, i o strachu. Natomiast różnił się od Tochmana tym, że używał dużo więcej słów – według dzisiejszych miar, naszej dzisiejszej wrażliwości można by go zagęścić. Wojtek Tochman ma lepszą maszynkę destylacyjną.
W końcu stanęło na „Depozycie” Mularczyka. To opowieść o papierośnicy porucznika Barbasiewicza, zabitego przez UB w latach 50., pochowanego nie wiadomo gdzie. Małgorzata Szejnert szukała jego grobu w książce „Śród żywych duchów”. Papierośnica prawdopodobnie została skradziona przez morderców. W roku ‘81 jego matka i córka dowiadują się, że pojawiła się w Desie na Pradze. Opisując papierośnicę, Mularczyk opisuje całe życie bohatera. I to zdecydowało o włączeniu tekstu do antologii. Dzięki niemu czytelnik, a może ewentualni przyszli reporterzy będą mogli się czegoś nauczyć, podpatrzyć, podejrzeć.
Dlaczego nie umieściłeś w antologii żadnego swojego tekstu?
Szkoda mi było zajmować czyjeś miejsce… Tu każdy jest cenny. Poza tym w antologii jest już przecież sto moich tekstów o tych reporterach, sto jeden ze wstępem. Podejrzewam też, że moje książki reporterskie mogą nie przetrwać próby czasu. O tak wielu reporterach pisano, że są papieżami polskiego reportażu albo że są drogowskazami. Kto dziś na przykład pamięta, kim jest Zbigniew Kwiatkowski? Też będę takim autorem. Modny, ale mogę się nie ostać. Pomyślałem więc, że zrobię coś, co naprawdę będzie miało wartość – antologię. Stworzyłem sobie takie dziecko.
Poza tym kiedy czytam reportaże, to się troszkę podniecam. A człowiek podniecony czymś zawsze ma skłonność, żeby się podzielić z innymi. To jest siła reportażu. Ktoś pojechał, coś zobaczył i musi to powiedzieć.
A jak brzmi twoja autorska definicja reportażu?
Bardzo prosto. Reportaż to historia, która wydarzyła się naprawdę, zapisana. I musi dawać do myślenia. Jak nie daje do myślenia, to nie jest istotna. Reportaż jest o tym, o czym jest, i o czymś jeszcze. Czyli ma w sobie to coś, co Hanna Krall nazywa nadwyżką.