AGNIESZKA SOWIŃSKA: Co to są guguły?
WIOLETTA GRZEGORZEWSKA: Długo myślałam, że guguły, czyli cierpkie niedojrzałe owoce, to słowo zrozumiałe w całej Polsce. Dopiero na emigracji się dowiedziałam, że to regionalizm.
Skąd?
Hektary to tak naprawdę dzielnica wsi Rzeniszów nad potokiem Boży Stok na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. To moje centrum świata, moje Macondo, moja Dolina Issy.
Tam się wszystko zaczęło?
W roku 1947 dziadek Władek w ramach reformy rolnej dostał z nadziałów trzy hektary i z dostępnych materiałów – czyli jak to na Jurze, z kamienia wapiennego i kliku metrów sześciennych cegieł – zbudował spory dom z obszerną sienią, dwiema izbami i kuchnią z piecem chlebowym. Kilka lat później urodziła się w tym domu jego najmłodsza córka, moja mama.
A pani?
Mieszkałam tam do osiemnastki i poznałam to miejsce od podszewki. Byłam wychowywana w duchu panteizmu i kultu ziemi. Rzeniszowskie Hektary były dla ojca i dziadka synonimem wolności. „W polu spać, w polu spać i w polu nocować…”, nucili na zmianę.
Ile z pani jest w głównej bohaterce-narratorce „Guguł”?
Starłam się uszyć tę opowieść jak patchworkową kapę z wielu moich wspomnień. Wiolka jest moim odbiciem lub przypisem do mnie. Wiele rzeczy musiałam pominąć lub zmienić na potrzeby fikcji literackiej.
wioletta grzegorzewska
ur. 1974, poetka, pisarka. Studiowała filologię polską w Częstochowie. Wychowała się we wsi Rzeniszów-Hektary na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Mieszka w miasteczku Ryde na brytyjskiej wyspie Wigh, słynnej m. in. z odkrytych tam skamieniałości ponad 20 gatunków dinozaurów. Opublikowała tomy poetyckie: „Wyobraźnia kontrolowana” (1998), „Parantele” (2003), „Orinoko” (2008), „Inne obroty” (2010), „Ruchy Browna” (2011), dwujęzyczny wybór wierszy „Pamięć Smieny/Smena’s Memory” (2011) oraz tom zapisków „Notatnik z wyspy” (2012). Jest autorką bloga: pamiec-smieny.blogspot.com.
„Dziwnie jest urządzony ten świat. Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, już nazywają mnie starym, a przecież w środku jestem jak te guguły” – mówi w pani książce ojciec Wiolki, bohaterki-narratorki.
Każda postać w mojej książce jest w jakimś sensie gugułowata. Mężczyźni pielęgnują w sobie niedojrzałość, poświęcają się swoim pasjom. Ojciec Wiolki jest wolnym ptakiem, realizuje się, ucieka w świat przyrody, zajmuje się preparacją ptaków, wybywa na ryby, na partyjki pokera, a cały dom i wychowanie dziecka spoczywają na głowie matki.
Kobiety nie chcą lub nie mogą być gugułami.
Dlaczego?
Kobiety z Hektarów od najmłodszych lat były szkolone na żony i matki. Ledwo symbolicznie spaliły w piecu swoje szmaciane lalki, a dostawały w zamian inne szmatki – podkładki, które musiały prać i krochmalić co miesiąc, zanim pojawiła się w kioskach wata. Zbyt szybko stawały się maszynami do rodzenia. Moja babcia, jako szesnastoletnia gugułka, wyszła za mąż za dużo starszego kawalera, którego naraiły jej swatki. Czasem widziałam, jak w tajemnicy przed wszystkimi ukrywała moje stare zabawki pod siennikiem, bawiła się nimi, jakby chciała wrócić do dziecięcych, zbyt wcześnie utraconych lat. Ten zatrzymany nagle przez niechciane małżeństwa, niechciane ciąże proces dojrzewania zamieniał kobiety w zupełnie inne, twarde, ale niedojrzałe i cierpkie guguły.
W „Gugułach” widać jak ta seksualność dziecka jest odkrywana czy wręcz narzucana przez innych. Babka z koleżankami rozmawiają czy do wnusi przyjechała już ciotka z Ameryki, pijany sąsiad próbuje wyłudzić pocałunki, podgląda seks sąsiadki z… kukłą. Nikt niczego nie tłumaczy. Gdy Wiolka dostaje okres – myśli, że umiera, biegnie do babci, ta po prostu wyjmuje jej wykrochmalone szmatki, mówi „podłóż se, za kilka dni przejdzie”. I wraca do pracy.
Tematy związane z seksualnością są często tabu w społeczeństwach katolickich. Moja bohaterka, chorowita dziewczynka, dorasta w takim świecie niedopowiedzeń, języka ezopowego, gdzie masturbacja jest grzechem, miesiączka ciotką z Ameryki. Taka kultura szeptów, zakazów i tajemnic jeszcze bardziej sprzyja patologiom niż kultura rozwiązłości, w której żyjemy obecnie. W jednym z moich wierszy, które mogą być uzupełnieniem „Guguł”, napisałam: „Harcerka z miasta założyła w szopie klub dziewic. Paliłyśmy mentolowe, biorąc z Playboya darmowe lekcje przygotowania do życia w rodzinie”.
Wioletta Grzegorzewska, „Guguły”.
Czarne, 120 stron, w księgarniach od lutego 2014A jak na Hektarach wyglądało życie dziecka?
W dzień po szkole musiałam się uczyć, opiekować młodszym rodzeństwem, obierać kartofle na obiad, zajmować się domowymi zwierzętami, pracować w polu, w zależności od pory roku: grabić siano, plewić lebiodę, zrywać gołymi rękami mlecze i trawę dla królików, krwawnik dla indyków.
A wieczorem?
O zmroku, często w świetle świec lub pieca, gdy elektrownia Łagisza wyłączała prąd, zaczynało się na Hektarach prawdziwe życie.
Wieczornice…
Były wieczornice wyskubków, gdy darło się pierze, wieczornice zaduszkowe związane z wyplataniem wieńców na groby z gałązek chojny, suszonych kwiatów, wrzosu, nieśmiertelników, były zakrapiane wódką wieczorki zapoznawcze drużbów weselnych, wieczornice wywoływania duchów z kluczem, obrączką i książeczką do nabożeństwa, wieczory gry w tysiąca, oglądania u sąsiadki „Niewolnicy Izaury” i „Powrotu do Edenu” z nadgryzioną przez krokodyla Stefanią Harper. I wreszcie były te najstraszniejsze wieczory, zwane Czuwaniami, gdy zmarły jak woskowa figura leżał w pokoju stołowym w trumnie, na tym samym stole, gdzie wczesnej były odprawiane chrzciny, a kobiety ze wsi, odganiając koty i muchy, do późnej nocy klepały różaniec i śpiewały litanie za jego duszę.
Ludzie z Hektarów są bardzo religijni – kobiety szyją proporczyki na udekorowanie trasy przejazdu Jana Pawła II do Częstochowy, wielkim świętem, na które sprząta się domy, piecze ciasto są odwiedziny obrazu Matki Boskiej z bazyliki Świętego Antoniego. A gdy Wiolka mdleje w kościele, jakaś kobieta rysuje jej śliną krzyżyk na czole i mówi: „Trzeba zawiązać jej czerwoną wstążkę we włosach i odczynić urok”. Myślenie magiczne a wiara katolicka – w świecie, z którego się pani wywodzi dawały się ze sobą pogodzić?
Jurajska wieś żyła według katolickiego kalendarza, ale tak naprawdę była pogańska na wskroś i na szczęście tej pogańskości nie dała sobie wyperswadować ani przez kościół, ani przez władze peerelu, którego przedstawicielem w książce jest kaowiec, Pan Kierownik. Życie codzienne było pełne zabobonów, obrzędy religijne mieszały się z różnymi tradycjami, takimi jak czuwanie Turków Wielkanocnych przy Grobie Pańskim czy poświecenie pól. Pamiętam, że babcia przynosiła w palmową niedzielę z kościoła święcone bazie. Część gałązek zostawiała w domu, żeby odstraszyć muchy, a resztę zanosiła do chlewa, wieszała przy krokwi, bo według jej wierzeń, święcona palma odganiała złe moce, dzięki temu krowy cieliły się lepiej i nie chorowały. Niemowlakom wiązało się czerwoną wstążkę na przegubach, która miała chronić je przed złymi urokami. Ja, wyszkolona przez racjonalnego i lewicowego ojca, traktowałam te zabobony z przymrużeniem oka, wiedząc jednocześnie, że warto je zakodować na przyszłość.
I co pani zakodowała? Po urodzeniu dzieci zawiązała pani im czerwone wstążki na przegubie?
Nie, ja nie jestem przesądna, nie wierzę w rzucanie uroków, mam nawet w domu dwa czarne koty. Zakodowałam medycynę ludową. Leczyłam moje dzieci naparami z kwiatów poziomek, lipy i dzikiego bzu. Gdybym nie miała wyjścia, kupiłbym denaturat i stawiałbym im nagrzane bańki na plecach, leczyłabym kurzajki jaskółczym zielem, ale broń Boże, nie próbowałabym podreperować czyjegoś zdrowia psim czy baranim łojem.
Wioletta Grzegorzewska, początek lat 80.Guguły, wieczornice… Zapamiętała pani wszystkie słowa dzieciństwa?
Każdy w moim rodzinnym domu mówił innym językiem: ojciec gwarą zagłębiowską, dziadek dialektem siewierskim. Najlepiej pamiętam gwarę babci, bo babcia mnie wychowała. Łotwierałam łokno, bałam się beboków, wychodziłam na plac, a nie na podwórko, robiłam herbatę z asyncji, musiałam uważać, żeby zamiast kani nie zerwać trującego psioka, a kiedy szłam na dziady, to nie jak u Mickiewicza z kraboszkami do opustoszałej stodoły na wywoływanie duchów, tylko z półlitrowym garnczkiem na jeżyny do kamionki.
Jestem zlepkiem różnych języków i jakby tego było mało, żyję teraz w angielsko-polsko-ponglishowym świecie.
Mieszka pani w niedużym miasteczku Ryde na wyspie Wight.
Niektórzy moi znajomi myśleli, że wyjechałam do Ryde w Nowej Południowej Walii (śmiech). Pisali do mnie maile, pytając, dlaczego uciekłam do Australii. Na szczęście wciąż byłam w Europie. Wapienna, pagórkowata, pełna skamielin i szczątków dinozaurów prowincja południowej Anglii przypomniała mi trochę rodzinną wieś na Jurze.
Dlaczego pani wyjechała?
Mój mąż pierwszy rozczarował się życiem w postkomunistycznej Polsce, próbował nas jakoś utrzymać w kraju, pracował na poczcie w Katowicach, w firmie budowlanej w Warszawie, założył własną firmę, w końcu nie wytrzymał i wyjechał do brata, który od jakiegoś czasu mieszkał na wyspie Wight. Ja zostałam sama z synem w kraju, ale mąż zaczął namawiać mnie na wyjazd. Niby zwlekałam z decyzją, ale jednak korciło mnie, żeby doświadczyć życia w kosmopolitycznym, zachodnim kraju. W połowie 2006 roku mąż przyjechał po mnie i syna. Klamka zapadła. Pakowaliśmy się jak szaleni, opuszczając mansardę przy ulicy Wolności w Częstochowie.
Na swoim blogu napisała pani: „Kiedy po raz pięćdziesiąty zadajesz mi pytanie dotyczące mojego życia na emigracji, muszę się w końcu przyznać, że tak naprawdę wcale nie wyemigrowałam do Anglii. Ja wróciłam do siebie po długiej podróży. To znaczy siedem lat temu wyjechałam do zachodniego kraju, który okazał się mi bliższy pod względem tożsamościowym. Pomimo tego, nie jestem tutaj szczęśliwsza”.
Anglia pozwoliła mi rozwinąć skrzydła. Pracowałam tu trzy dni w tygodniu i łatwiej mi było wygospodarować czas na pisanie. W Polsce, aby przeżyć, musiałam spędzać w pracy sześć dni w tygodniu: od świtu do zmierzchu. Nie miałam czasu na nic. Na długie weekendy czekałam, jak na jakieś odroczenie wyroku.
Znalazłam się w kraju, gdzie czuję się sobą, jestem wolna i bezpieczna jako kobieta i matka. Na wyspie Wight nikt mnie nie pyta, dlaczego przyszłam na przyjęcie bez męża. W polskim życiu społecznym mężatka jest sprzężona ze swym ślubnym niewidzialnymi kajdanami. Poza tym na wyspie nie martwię się, że moim dzieciom ktoś dokuczy w szkole za to, że nie chodzą na lekcję religii, że landlord mnie wyrzuci z dziećmi na ulicę, gdy z przyczyn losowych nie zapłacę czynszu, że w gronie kolegów z pracy tylko ja, jako jedyna kobieta w załodze, zamiast zasłużonego awansu, dostanę burę od szefa za kurz na półkach. Kiedy żyłam w Polsce, takie rzeczy często się zdarzały. Mój polski przyjaciel gej nie postawi łóżka w sypialni przy oknie. Boi się, że w każdej chwili jakiś dresiarz z osiedla wrzuci mu kamień do mieszkania. Nie twierdzę, że Anglia jest krajem zupełnie wolnym od rasizmu, antysemityzmu, homofobii, ale te zjawiska występują tutaj zdecydowanie rzadziej niż w Polsce.
Odwiedza pani Hektary?
Wie pani, chciałbym częściej jeździć do Polski, odwiedzać znajomych w różnych zakątkach Europy, niestety nie stać mnie na podróże. Niedawno zapytałam moją sześcioletnią córkę, która urodziła się w Newport, w stolicy wyspy Wight, czy nie chciałaby przeprowadzić się do większego miasta na mainland, gdzie są polskie sklepy i szkoły, a ona odparła – „no ale jak my tam będziemy żyć bez morza?”. Wtedy uświadomiłam sobie, że zapuściłam korzenie i jestem z wyspy.
Ale wraca pani do nich w swojej twórczości.
Od wielu lat obsesyjnie piszę o Hektarach w swoich wierszach, nie wiem, dlaczego wciąż tam wracam. Nawet jedna z moich książek jest zatytułowana „Parantele”. Czuję się jak Christiana z obrazu Andrew Wyetha, która nie ma wyjścia i wciąż musi się odwracać w stronę domu. Moi bliscy: ojciec, babcie, dziadkowie, wujkowie, ciocie, stryjenki, wszyscy zmarli. Być może chcę odkryć podczas pisania jakieś tajemnice z mojej przeszłości, chcę zrekonstruować ich świat.