Pustka naprawdę pikantna
fot. Radosław Kobierski / wydawnictwo W.A.B.

Pustka naprawdę pikantna

Michał Szymański

Siła prozy Wojciecha Kuczoka brała się z rzadkiego połączenia potoczystej frazy i dobrze opowiedzianych historii. W jego nowych opowiadaniach cechy te da się odnaleźć jedynie w ilościach  śladowych

Jeszcze 2 minuty czytania

Pierwsze, najdłuższe opowiadanie z „Obscenariusza” Wojciecha Kuczoka zaczyna się cudownie. Maria Pietrowna Sachalina, poczytna rosyjska powieściopisarka, opuszcza Moskwę („siedlisko rozproszeń”), aby z pomocą rozległych wiejskich widoków, swojskich odgłosów, smacznych śniadań i odrobinki alkoholu przezwyciężyć blokadę twórczą i napisać obiecaną wydawcy powieść. Stylistyczna aura pierwszych stron pierwszego opowiadania przesycona jest iście rosyjskim czułym fatalizmem, a gdy do wiejskiej samotni przyjeżdżają zaproszeni przez pisarkę znajomi i w ruch idą butelki, butelczyny, robi się jeszcze piękniej, wszystko pobrzmiewa „gdzieś już słyszanym” ciepłym tonem. Po nocnej zabawie Sachalina przetrząsa schowki w poszukiwaniu pełnej butelki, znajduje obiecująco ciężkie chilijskie wino – „na nic lamenty porannego niedopitka – trzymała w ręku pustą flachę, można by nawet rzec: opustoszałą. Ważyła tyle, że Maria gotowa by pomyśleć o duszy wina, która butli nie opuściła”. W tym stanie odnajduje ją Byszew, postać epizodyczna, ale świecąca jasno – „miał literackie ADHD, pisał nawet przez sen, kieszenie miał wiecznie wypchane brulionami i notesami – jak tylko coś powiedział, zaraz to zapisywał, żal mu było zapomnieć”.

Ledwie naszkicowawszy kilka obrazków z życia rosyjskiej pisarski pogrążonej w kryzysie, Kuczok porzuca tę tonację, by na kolejnych stronach osiemdziesięciu zarżnąć opowiadanie serwowanymi na przemian dosadnymi opisami „rżnięcia” i długimi wyciągami z maili i esemesów. On nazywa się Wiktor Darczenko, jest młodym dziennikarzem, biseksualistą, seksoholikiem, ona – Maria Sachalina – traci dla niego głowę. Podczas spotkań nie odklejają się od siebie, w czasie rozłąki piszą do siebie zakręcone językowo listy, jakby słowa im się splatały i kleiły w zastępstwie ciał. Czy z obłędnego „pierdolenia” uda się zmontować jakąś wspólną codzienność, wspólną rutynę niepozbawioną echa pierwszych wspaniałych orgazmów?    

Wojciech Kuczok, „Obscenariusz. Wypisy
z ksiąg nieczystych”
. W.A.B., 220 stron,
w księgarniach od listopada 2013
„Przyjdź do mnie” jest złym opowiadaniem nie dlatego, że ocieka miłosnymi wydzielinami, jego klęska zasadza się na mechanicznym reprodukowaniu erotycznych scen i pretensjonalnych listów, reprodukowaniu jak na fabrycznej taśmie: raz jedno, raz drugie, krótka przerwa na oddech… Przy odrobinie dobrej woli można by to uznać za kompozycyjną aluzję do poetyki niskobudżetowego pornosa, tylko że ów chwyt  donikąd nie prowadzi, niczemu nie służy – jest zupełnie pusty.

Siła prozy Wojciecha Kuczoka brała się jak dotąd z rzadkiego połączenia potoczystej frazy, językowych wariacji i dobrze opowiedzianych, zajmujących historii (mnie się on zawsze wydawał Jerzym Pilchem urodzonym na Górnym Śląsku). W pozostałych siedmiu opowiadaniach – nieco lepszych niż otwierająca zbiór katastrofalna landara – cechy te da się odnaleźć, ale za każdym razem jest to obecność śladowa. Kuczokowska fraza miejscami odżywa, żeby za chwilę na powrót zesztywnieć, językowe gry jałowieją, zmieniając się w popisowy ornament, historie sprawiają wrażenie wprawek pisanych w pocie czoła, z zaciśniętymi zębami, na z góry narzucony temat, który mógłby brzmieć: „jak kochano i pożądano przed laty, jak kocha się i pożąda dzisiaj”. W XIX-wiecznym Berlinie Theodor Erdmann Kalide rzeźbi w marmurze swoją konkubinę jako bachantkę, ku zgorszeniu krytyków i mecenasów; wytrzęsiony podróżą przez dzikie krainy Honoriusz Balzak trafia do słynnego gliwickiego zamtuza; niemiecki pastor popada w szaleństwo, zaznawszy bujnego ciała karczmarzowej; we wrocławskiej katedrze podczas burzy objawia się piękna łydka turystki; rodzeństwo żyje w kazirodczym związku, w sobie ma traumę dzieciństwa, przeciwko sobie – religię i społeczeństwo. Z tych jednowymiarowych, cherlawych opowiastek, napisanych zgrabnie, acz bez polotu, wyczytać można tak doniosłe prawdy, jak ta, że historia w sferze erotycznej nie zna drastycznych ruchów (członek jak stawał, tak staje), że Eros i Tanatos to nierozłączna para, że nadmierne pożądanie na ogół wyniszcza, choć czasem bywa ratunkiem, a „kosmate” instynkty czają się pod powierzchnią wszystkich doczesnych czynności ludzkich.

Pisząc o prozie, która próbuje ze wszystkich swoich sił być „prozą naprawdę pikantną” (cytat z okładki), łatwo narazić się na zarzut miażdżenia książki z osobistych, nieliterackich pobudek (estetycznych, moralnych, politycznych), rzecz jasna zmyślnie ukrytych. Widmo tego zarzutu jednak mnie nie straszy, gdyż mam blisko stuprocentową pewność, że uniwersalna recepta na dobrą literaturę erotyczną nie istnieje, tak jak nie istnieje żadne prawo zabraniające jej bycia sztuką wybitną. W grę wchodzi tu – jak w każdym innym przypadku – spójność, wyrazistość i sens artystycznej wizji.

Pikantny erotyzm prozy Kuczoka dryfuje między martwymi rekwizytami, dla których jedyną racją istnienia jest zamarkowanie jego głębi, sugerowanie, że ja, autor, narrator, wprawdzie bawię się nieźle, hulając „bezecnymi” opisami, ale intencje moje są lepszego gatunku. Jest to więc erotyzm przekłamany, naznaczony fałszem, chybiony – jako artystyczna wizja właśnie, erotyzm, który nie porusza, słabo podnieca, nie razi, nie wstrząsa, nie daje satysfakcji, nudzi. Jest to erotyzm odczepiony, erotyzm z pretensjami.  Literatury erotycznej nie krępuje żelazne prawo, decydujące o tym, czy metafora jest lepsza od perwersyjnego szczegółu, czy odwrotnie, ale i w tym przypadku sprawdza się pewna prawidłowość: niewykluczone, że erotyzm, tak jak piękno u Josifa Brodskiego, jest przede wszystkim produktem ubocznym. Co dąży po najprostszej linii do wykrzesania podniet, nigdy ich w pełni nie osiągnie – dlatego powieści erotyczne są najmniej seksowne. I pewnie dlatego najlepszym opowiadaniem w książce jest monolog zatytułowany „Klapki (z zielonymi motylkami)” – mężczyzna obserwuje dziewczynę z kryjówki urządzonej na wydmach i opuszcza swój grajdołek dopiero wtedy, gdy ona zanurzy się w morzu. Nie ma dotknięć, nie ma rozmowy. Nie krzyżują się nawet spojrzenia. Tylko iskrzący przepływ męskiej percepcji. Wartość opowiadania obniża jedynie to, że cały monolog jest czymś w rodzaju literackiego ćwiczenia, polegającego na wcieleniu się w myśl, spojrzenie i styl Witolda Gombrowicza.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.