Oczyszczenie
fot. Radosław Kobierski

Oczyszczenie

Rozmowa z Wojciechem Kuczokiem

Jak przystało na polskiego literata, mam też lipę. Kiedy się wprowadziłem do wioski w Beskidzie Śląskim, usiadłem pod nią, usłyszałem tysiąc pszczół nad głową, i wiedziałem, że tu mój skowyt ustanie

Jeszcze 4 minuty czytania

AGNIESZKA DROTKIEWICZ: Twoja nowa książka „Poza światłem” jest – między innymi – książką o oddalaniu się od miasta. A w 2006 roku, przy okazji wywiadu do „Lampy” zapytałam cię, co jest dla ciebie antidotum na Chorzów, i powiedziałeś wtedy: „Chorzów”…
WOJCIECH KUCZOK:
Obawiam się, że to był jakiś pijacki bełkot... Antidotum na życie marnowane w wielkiej aglomeracji jest odludzie, inaczej być nie może. W lipcu przeprowadziłem się na wieś i mogę teraz powiedzieć, że to dla mnie idealne zło mniejsze. Choćby ze względu na uwikłania rodzinne muszę uczestniczyć w życiu ludzi, nie mogę się całkiem odciąć. Wieś jest więc jakimś kompromisem – porzuciłem cywilizację wielkomiejską, ale ludzkie ciepło jest mi potrzebne, przeto prowadzę dom otwarty, gości nie zniechęcam, z sąsiadami się nie spieram. Długo wyczekiwałem na stosowny moment, ale wreszcie wypłynęły jakieś realne korzyści z tak zwanego wczesnego ojcostwa – syn właśnie dostał się na studia, wyjechał do Krakowa i nie było już żadnych powodów, dla których miałbym nadal tkwić w mieście.

Teraz sobie spoglądam z okna na przykład na indyki sąsiada, które ostatnio uroczo dziwiły się, kiedy spadł pierwszy śnieg, albo na pasmo Błatniej, a nawet na w gruncie rzeczy banalne zjawiska atmosferyczne, którym jednakowoż do tej pory, widzianym z mojej miejskiej perspektywy, brakowało rozpostarcia.

Wojciech Kuczok

ur. 1972, prozaik, krytyk filmowy, scenarzysta. Autor zbiorów opowiadań „Opowieści słychane” (1999), „Szkieleciarki” (2002), „Widmokrąg” (2004) i „Opowieści przebrane” (2005). W 2003 roku nakładem W.A.B. ukazała się powieść „Gnój”, uhonorowana między innymi nagrodą NIKE i Paszportem „Polityki". Książkę przełożono na piętnaście języków. Na podstawie wybranych wątków autor napisał scenariusz filmu „Pręgi”, wyreżyserowanego przez Magdalenę Piekorz. Druga powieść Kuczoka, „Senność” (2008), także została przeniesiona na ekran przez Magdalenę Piekorz. Wydane w 2010 roku „Spiski. Przygody tatrzańskie” zdobyły tytuł Książki Jesieni 2010 i były nominowane do „Szczytów kultury" portalu G-punkt.pl. Kuczok pisuje ponadto eseje: w 2006 ukazał się zbiór „To piekielne kino”, w 2009 roku – kolejna książka o filmie, „Moje projekcje”. Felietonista „Magazynu Wino” i „Przeglądu sportowego”.

W październiku 2012 ukazała się jego nowa książka, „Poza światłem”.

Cieszy mnie też zmiana dress codu – to, że tygodniami mogę nosić ubłocone gumiaki, jakąś pelerynę znalezioną w garażu i w tenże sposób trafnie wpisuję się w pejzaż społeczny. W mieście człowiek w pobrudzonym arbeit anzugu jest podejrzany, a na wsi czyste fatałaszki znamionują przyjezdnych, albo młodzież, która bieży do tancbudy. Brudny łach jest signifiantem roboty, którą się dopiero co skończyło i nie ma sensu przebieranka przed pójściem do Biedronki po piwo i papierosy.

„Czysty brud” to tytuł jednego z fragmentów „Poza światłem”.
Czysty brud to są ślady namuliska, które ma na sobie grotołaz po wyjściu z jaskini. W przypadku groty nowo odkrytej to jest brud wręcz aseptyczny, nie ma nic wspólnego z człowiekiem, to nie żaden ludzki syf, tylko glina, gleba, albo na przykład resztki guana nietoperzy. Błotem w jaskini mogę się smarować jak domorosły apacz, ale w błoto uliczne przedreptywane przez setki podeszew nie włożyłbym ręki. Zmywam z siebie to, co ludzkie, ale po wyjściu z groty nie wstydzę się ubłoconych okularów, gęby czerwonej od sklejonych terra rosa i włosów sklejonych gliną. Nie szukam potoku, żeby się oczyścić, zanim wrócę między ludzi – wszak to z ludzkości się pod ziemią oczyszczam.

Przeprowadzka na wieś zmieniła twoje życie?
Wiesz, cokolwiek by mi się dobrego przez te minione czterdzieści lat przytrafiało w życiu zawodowym czy prywatnym, wciąż czułem, że w głębi ducha skowyczę; mnie miasta naprawdę śmiertelnie męczą. A teraz wieczorami siedzę sobie w ciszy i ciemności na tarasie przed domem i tak się podchmielam przedsennie tym patrzeniem w nic, bo w mieście cisza i ciemność to są jakieś podróby. Tutaj nic to jest prawdziwe, niczym niezmącone nic – nie aż tak jak w jaskini, bo czasem jakiś pies zawyje za wilczą naturą, albo burza w oddali zamruga – ale to już jest coś, to jest odszkodowanie za 40 lat życia w konurbacji górnośląskiej. W ciągu dnia też cudownie jest nic nie przeżywać: wstać, wypić kawę, parę godzin popisać, zjeść śniadanie, przejechać się na rowerze albo pograbić liście. Mnie tu cudze życia nie wciągają tak niedelikatnie, jak w mieście. Ja już dnia nie zaczynam od gazetki i sprawdzenia, co jest grane w centrum, tylko od prognozy pogody. Kiedy będzie słońce, jest dobrze, bo mogę iść w góry, kiedy ma lać, też dobrze, bo studnia się napełni. Najgorzej, kiedy ma wiać, bo dom stoi na wygwizdowie i spać się nie da – jak wieje ponad 100 na godzinę, chałupa chce odlecieć – wszystko jęczy, trzeszczy, a rano trzeba wchodzić na dach i uzupełniać zerwane dachówki. A w zimowe wieczory mogę sobie puszczać radzieckie filmy partyzanckie, albo słuchać muzyki żałobnej Lutosławskiego i żaden sąsiad mi się w to nie wwierci udarówką, ani nie wstuka młotkiem. Właściwie prowadzę sobie życie emeryta: dom, ogród, książka, trawa, wino, żywopłot. Mam też lipę, jak przystało na polskiego literata – kiedy się wprowadziłem w czerwcu, usiadłem pod nią i usłyszałem te tysiąc pszczół nad głową, wiedziałem, że to jest miejsce, w którym mój skowyt ustanie. Pory roku wreszcie mają jakiś sens, dojrzewające owoce znaczą kolejne miesiące, nie sposób się gniewać na czas i rozczulać nad przemijaniem, kiedy widzę, że wszystko ma swój sens „metafizyczno-przyrodniczy”, patrzę na ten zegar biologiczny i nie muszę mieć kalendarza, żeby w razie nagłej amnezji wiedzieć, jaką w przybliżeniu mamy datę: na przełomie czerwca i lipca zrywamy czereśnie, w sierpniu gruszki (trzeba wyprzedzić osy, bo potem trudno się zbliżyć do drzewa), potem jest pora śliwek, mniej więcej wtedy, kiedy pojawia się pod modrzewiem wysyp maślaków, wiem, że trzeba doliczyć jeszcze parę przymrozków do zbioru późnych jabłek; kiedy lipa zgubi ostatnie liście, trzeba się szykować na początek śniegów – garbiłem się od grabienia, teraz będzie mnie w krzyżu łupało przy odśnieżaniu.

Wojciech Kuczok, „Poza światłem”. W.A.B.,
Warszawa, 208 stron, w księgarniach
od października 2012
Powiedziałem, że antidotum na Chorzów jest Chorzów? Musiałem być wtedy tak otępiały z bólu, że już nie widziałem wyjścia. W pewnym sensie Chorzów może być antidotum na Chorzów – ale tylko pod warunkiem, że się z Chorzowa wyjedzie. Kiedy się zobaczy go z zewnątrz, z ukosa, wtedy można nawet… zatęsknić to nie, ale… Ta wioska, gdzie teraz mieszkam, w Beskidzie Śląskim, to cudowne miejsce, językowo usytuowane w pół drogi między gwarą śląską a podhalańską. Czyli to są górale, którzy godają po śląsku. Wystarczyło, żebym wyjechał poza rogatki miasta, wystarczyło, że usłyszałem kury i psy, zamiast wiertar i silników – a już mi się zebrało na pisanie prozy o Śląsku. Piszę teraz opowiadania z życia prywatnego XIX-wiecznych „celebrytów” górnośląskich, ostatnio na przykład o seksualnych obsesjach Theodora Kalidego, autora niebywale zmysłowej, perwersyjnej „Bachantki na panterze”.

U Houellebecq w „Mapie i Terytorium” bohater zamieszkuje na wsi i znajduje tam coś w rodzaju szczęścia.
Wiesz, chyba nie ma czegoś takiego jak czyste szczęście lub nieszczęście, są jakieś wzloty i upadki. Ale też nigdy w życiu nie przypuszczałem, że z taką dumą będę mówił: „mieszkam na wsi”, „jestem wieśniakiem”. Życie na wsi wpływa też na uspokojenie życia rodzinnego, bo każde z nas ma sporo przestrzeni tylko dla siebie. Tylko z pisaniem u mnie jak zwykle kiepsko. Teraz niczego nie brakuje – mam spokój, naturę na wyciągnięcie ręki, gabinet na drugim piętrze z widokiem na góry, a pisać nie chce mi się tak samo, jak mi się nie chciało, kiedy mieszkałem w mieście. Może już nie mam czego zagłuszać.

Wydaje mi się, że coraz więcej osób planuje lub nawet realizuje przeprowadzkę na wieś.
To prawda, w ciągu ostatnich dziesięciu lat w mojej wiosce wybudowano tysiąc domów, głównie letniskowych, ale każdy sobie studnię kopie, to i poziom wód gruntowych się obniżył. Niedawno przyjechał developer, który wykupił działkę 200 metrów od mojego domu, jakiś apartamentowiec chce stawiać, geodeci już byli. Być może trzeba będzie uciekać wciąż dalej i dalej. Czyli znowu zawracanie głowy, przeprowadzki, dupa z pisaniem, chuj z poczytaniem. A przecie jestem pisarz zawodowy, bez tego z głodu zemrę ja i moje dziatki.

To może zarabiaj w inny sposób? Mógłbyś zostać przewodnikiem tatrzańskim.
Mógłbym. Gdybym się tylko zechciał zrzeszyć, a to na razie jest dla mnie nie do przeskoczenia. Ale to niezła fucha na stare lata. Jeśli mi kondycji zabraknie, kto wie. Będę śmigał z ponami miastowymi na ulubione szczyty, jak Ganek czy Staroleśny i jeszcze dostawał za to parę stówek dziennie. 

fot. archiwum pisarza

 Dla mnie najważniejszym tematem „Poza światłem” jest metafizyka przyrody. Kiedy opowiadasz o swoim wejściu na Mont Blanc, piszesz: „Bezwiednie popadałem w metafizyczną cepeliadę, szukając Boga w cudach w odwiecznych. Myśląc o oślepiającej glazurze lodowca Bossons, o zieleni jeziorek pod czołem Mer de Glace (…). Jestem z tych, którzy modlą się nogami”. A potem piszesz o tym, że w drodze powrotnej spotkałeś parę niewidomych alpinistów, których o tym, że są w górach, „przekonywało tylko przeczucie, przyspieszony wysokością rytm serca i słowa towarzysza z drugiego końca liny”. To poruszający obraz.
Próbuję odnaleźć klucz językowy do metafizyki przyrody nieożywionej we fragmencie „Teksty natury”, ale być może są to rzeczy, których nie da się opowiedzieć? Jak mam pisać o dziełach sztuki, które nie są wykonane ludzką ręką? Jeśli nie ludzką, to czyją? Na okładce „Spisków” były hieroglify kornika drukarza – coś w rodzaju „pisma natury”. Podobnie jest, kiedy patrzę w tatrzańskich jaskiniach na studnie wymyte przez wodę i kształty ścian układają się w jakieś przedziwne freski, albo w postrzępione rzeźby. W podziemiach tatrzańskich widzę często kształty tak niepojęte, że tylko u Witkacego w pastelach i rysunkach da się jakieś echa tych form zobaczyć, bo on bardzo lubił wpisywać portrety w taki surrealnie wręcz postrzępiony pejzaż górski. U Witkacego góry były niesamowite przez to, że on w swoich halucynacjach widział je tak, jak one wyglądają od spodu.

Jest taka potężna księga, bardzo przydatna do rozważań o metafizyce natury  i przyrody: „Ujmować. Henry David Thoreau i wspólnota świata” profesora Tadeusza Sławka. Sławek bazuje na dziennikach Thoreau, które nie były dotąd tłumaczone na polski i dzięki temu, co on przytacza, możemy się z nimi zapoznać. Wysnułem z nich taką refleksję dla siebie, że to, co najbardziej metafizyczne w jaskiniach, to ich przed-człowieczość. Pamiętam kilka etapów zachwytu, równoległych do etapów eksploracji Jaskini Niedźwiedziej Górnej, czyli największej odkrytej przeze mnie groty. Najpierw odsłoniliśmy górne piętro, do którego dostęp zawalił się parę tysięcy lat temu, bo oberwała się skała, ale wcześniej się chronili tam ludzie. Znaleźliśmy tam artefakty, ślady ludzkiej bytności sprzed 3 tysięcy lat, które archeolog nam datował. Wlazłem więc do czyjegoś mieszkania, które opuszczono przed wynalezieniem Chrystusa. To pierwszy, bardzo ważny stopień oczyszczenia, regres do poziomu świadomości przedchrześcijańskiej. A potem, 20 metrów niżej odkryliśmy dolne piętro, o wiele starsze, ono nie było nigdy dostępne dla ludzi, także człowiek pierwotny z niego nie korzystał – ale znaleźliśmy tam wielkie cmentarzysko kości niedźwiedzi jaskiniowych. One tam sobie żyły i umierały przez setki lat. To kolejny stopień regresji – stan prapoczątków człowieczeństwa. A jeszcze dalej znajduje się trzecie, najniższe piętro tej jaskini, gdzie nie było ani ludzi, ani zwierząt, gdzie właściwie dochodzę do początków świata.

Akurat w tej jaskini nie było takich wypreparowanych skamieniałości, jakie często widuję w różnych jaskiniach konsekwencyjnych, czyli w takich starych kopalniach, które odsłaniają skamieniałe dno oceanu jeszcze sprzed istnienia życia na lądzie. To moment, kiedy cofam się w czasie o miliony lat, widzę najstarsze formy życia, jakieś muszle ślimaków morskich, które były wtedy największymi organizmami na Ziemi. Oś czasu nagle się niebywale przede mną rozrasta i to, co było abstrakcją, konkretyzuje się w rzeczach dotykalnych. Chodzenie po jaskiniach pozwala mi zniknąć z powierzchni ziemi, a zatem także myśleć powierzchniowo/ powierzchownie.

fot. archiwum pisarza

Być poza zasięgiem Google Earth.
Tak, tych miejsc nie widać z satelity.
Ale jest coś jeszcze. Wiesz, to co jest moją największą zmorą, to poczucie, że czas zaczyna bardzo szybko uciekać. Czuję organicznie, że przekroczyłem już połowę życia. Nie wiem, kiedy to się stało, ale wyraźnie czuję, że to już jest finałowe odliczanie, coraz szybsze. Że za chwilę zacznie się proces tracenia pewnych od urodzenia przypisanych mi uczuć, zjawisk, ludzi, zaczną umierać moi bliscy, zacznę sam się starzeć, nie będę w stanie robić tego, co sprawia mi przyjemność: grać w piłkę, wspinać się, biegać. Czas staje się coraz bardziej uciążliwy, przerażający. Zaś będąc w jaskiniach, ulegam bardzo silnie złudzeniu, że czas nie płynie. Jaskinie są absolutnie takie same przez miliony lat. Miałem taki przypadek w niewielkiej jaskince na Jurze, bardzo rzadko odwiedzanej, właściwie prawie wcale – wróciłem do niej po kilkunastu latach i znalazłem tam łatę ze swojego kombinezonu sprzed 15 lat. Leżała w tym samym miejscu, w którym ją sobie zdarłem, zahaczając o skalny występ. To było przejmujące.

Lacrimae rerum, łzy rzeczy. Użyłeś słowa „oczyszczenie”, dla mnie ta książka jest właśnie o oczyszczaniu, zdejmowaniu z siebie kolejnych warstw. Zaczynasz od zapisków chorzowskich, potem jest Berlin, gdzie chodzisz do Gemeldegalerie i słuchasz jak Daniel Barenboim gra Chopina.
Bo niby co tam można lepszego robić?

Mogłeś jeszcze jeść. Opowiadałeś mi kiedyś z przejęciem (które zresztą bardzo dobrze rozumiem) o szparagach, które jadłeś w „Opasłym tomie”.
To jest moja słabostka, kiedy mam okres oddalenia od rodziny. Sam nie gotuję, więc zamiast iść do jakiegoś fastfoodu, wolę przez dwa dni żywić się bułkami z serkiem topionym – po to, żeby trzeciego dnia pójść do jakiejś dobrej knajpki z gwiazdką Michelin, albo przynajmniej rising star i zjeść menu degustacyjne, o którym potem mogę napisać w dzienniku. Kiedyś dokumentowałem tylko to, co przeczytane, zobaczone, potem zacząłem dołączać wina jako dzieła sztuki oraz menu degustacyjne niektórych kucharzy. Wszystko się prędzej czy później staje literacko użyteczne.

W „Poza światłem” w pewnym sensie rozbierasz się z kultury. Po Berlinie piszesz o górach, potem o jaskiniach.
Coraz dalej od cywilizacji, zrzucam balast.

To rozbieranie się, oczyszczenie kojarzy mi się z Arturem Rimbaudem. W jednym wierszu pisze o takim rozpłynięciu się w przyrodzie – że nie będzie nic mówił, ani o niczym myślał, przyroda napełni go nieskończoną miłością, jakby się kochał z kobietą.
Ach, Rimbaud, ta rozkosz porzucenia literatury… Powinienem to zrobić już dawno! Już dawno nie mam żadnej przyjemności z uprawiania literatury. Bo samo pisanie duperelne, o futbolu albo winie, całkiem jest miłe i nie męczące.

fot. archiwum pisarzaZastanawiam się, czy nie można wyznaczyć pewnego wspólnego mianownika dla rzeczy które są dla ciebie ważne – przyroda, obrazy dawnych mistrzów, muzyka i wino – tym wspólnym mianownikiem byłaby może harmonia.
Wino musi być zrównoważone, to na pewno. Co do muzyki, to minął okres mojej fascynacji wściekłą awangardą – 8 lat temu, tak, jak bohater „Gnoju” nie znosiłem Mozarta, Beethovena ani Haydna. Dzisiaj Beethovena słucham chyba najczęściej z wszystkich kompozytorów, obok Bacha. Wciąż pojawiają się kolejne zaskakujące i pożywne dla ducha interpretacje Bacha – ostatnio mnie oczarował Avi Avital, młody Żyd, który wykonuje koncerty bachowskie w transkrypcji na mandolinę – to jest cudowne. Dawna muzyka mnie już nudzi, współczesna mnie najczęściej irytuje – chętnie słucham jeszcze romantyków.

A może ta harmonia, która przenika przez muzykę, przez przyrodę i przynosi ukojenie, w pewien sposób łączy kulturę i naturę?
Wiesz, ja rozgraniczam zdecydowanie przyrodę na ożywioną i nieożywioną. Dla mnie docelowym punktem są jaskinie, skały – to, co kamienne. To są często skały organiczne, więc życie kiedyś tam było, zostało w pewien sposób zamknięte, uwięzione w tym kamieniu. Ale w grotach jestem poza światem, poza światłem, więc i poza życiem – jedyny hałas, który mnie tam niepokoi, to bicie własnego serca.

Warszawa, 6 listopada 2012


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.