Komiwojażer stylu
fot. Szymon Cieślak

Komiwojażer stylu

Rozmowa z Michałem Sufinem

Kabaret żyje codziennie, pisze się go szybko, niedoskonale z założenia. Klub Komediowy robi to w dziwnej piwnicy, która ma coś z teatru, coś z knajpy, coś z improwizacji, coś z literatury i coś z piosenki aktorskiej

Jeszcze 4 minuty czytania

AGNIESZKA DROTKIEWICZ: Porozmawiajmy o komunikacji. Jesteś improwizatorem, autorem tekstów dramatycznych, piszesz teksty piosenek, współprowadzisz Klub KomediowyNa polu zawodowym opanowałeś co najmniej kilka stylów komunikacyjnych.
MICHAŁ SUFIN: Tak, do tej pory byłem instruktorem teatralnym, ghost writerem, improwizatorem, komikiem, recenzentem teatralnym i muzycznym – a od dwóch lat, kiedy współprowadzę Klub i Stowarzyszenie, stałem się dodatkowo operatorem rozmów urzędniczych, a także operatorem języka prawniczego, dostawczego, remontowego... To jest wielka przygoda, ale i koszmar, odradzam wszystkim. Nie sądzę, żebym całe życie mógł być szynkarzem albo żebym przez całe życie prowadził Stowarzyszenie – jest jednak coś fajnego w tych przechadzkach do różnych rejonów komunikacji – przyjemnie jest uchylać drzwi do różnych stylów komunikacji. Te style bardzo dużo mówią, pozwalają nam być kimś trochę innym. Czasami zdarza się nam, że zetknięcie z innym stylem komunikacyjnym niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni trochę nas zamyka, a przecież styl to przestrzeń, w której możemy się spotkać.

Wchodzenie w różne style językowe, nawet na zasadach kurtuazji, może być rodzajem podróży.
Tak, niemalże beatnikowskiej podróży w celach poznawczych – takie eleganckie wchodzenie w zasady gry osób, z którymi rozmawiasz. Zbigniew Raszewski pisał o tym, że dla osoby poszukującej pożyteczne jest opanować przynajmniej cztery rodzaje stylu. To jest rzeczywiście bardzo trafne. Jest też takie powiedzenie angielskie „Żyję tyle razy, ile języków poznałem”.

Oraz cytat z Wittgensteina: „Granice mojego języka są granicami mojego świata” – co zresztą sparafrazowałam kiedyś w felietonie o Klancyku do „Wysokich Obcasów”„Granice mojego poczucia humoru są granicami mojego świata”.
Opanowanie różnego rodzaju stylistyk pozwala odczuć różnice pomiędzy nimi, patrzeć z perspektywy jednego stylu na drugi, a przez to zrozumieć, czym jest kwestia stylu w ogóle. Ten bardzo tradycyjny rozdział na treść i styl wydaje mi się mimo wszystko pożyteczny. [śmiech] Fajnie, że przez ostatnie pięćdziesiąt lat mogliśmy twierdzić, że treść to styl a styl to treść, ale dla czystości myślenia jednak ten podział bywa pożyteczny. Warto także używać od czasu do czasu słowa „treść”. [śmiech]

Często niestety wchodząc w pewien tryb działania, realizując projekty, produkując zdarzenia, ale z naciskiem na słowo „produkcja” niż na „zdarzenie”, ludzie nie mają czasu na styl.

Za szybcy na styl.
Za szybcy na styl!

Powiedziałeś, że styl to przestrzeń, w której można się spotkać.
O to przecież chodziło w zasadach etykiety – shakehand, przepuszczanie, wstawanie – elegancja i kurtuazja stylu tworzy pewien no-man’s-land, w którym możemy się spotkać. Ja, wchodząc w styl, załatwiam wszystko szybciej.

W stylu urzędniczym?
Chociażby. Wchodzę do urzędu i mówię: „Od razu wszystkie panie przepraszam za pogodę, niestety kupiłem sobie wiosenny płaszcz i dlatego zima nie nadeszła” – to wszystko zmienia. Styl może być przestrzenią spotkania albo odcięcia. A żeby stał się przestrzenią spotkania, bardzo ważne żeby umieć się posługiwać tym narzędziem, którym jest język. Mam takie wspomnienia z zajęć na studiach, że często zajmowaliśmy się tym, jak bardzo niedoskonałym narzędziem jest język. Humaniści przyglądają się młotkowi i rozprawiają nad tym, jak bardzo jest on niedoskonałym, a nie próbują nawet przybić nim gwoździa. Nie mówiąc o tym, że poza młotkiem są jeszcze inne narzędzia – klucz francuski, krzyżakowy śrubokręt… 

Jakie są twoje narzędzia – języki?
Na co dzień to mój język to taki język poniekąd antropologiczny, moja pretensja do studiów na kulturoznawstwie, których nie skończyłem. Natomiast w działalności… twórczej…

Zauważyłam, że przez twoją twarz przebiegł grymas niepokoju…
Nie byłem w stanie dobrać słowa…

Michał Sufin

improwizator, pisarz, komik, instruktor teatralny. Jeden z twórców Teatru Improwizowanego Klancyk. Autor powieści „Warszawskie wersety”. Współprowadzi Klub Komediowy. Razem z Błażejem Staryszakiem pisze „Fabularny przewodnik po”. Premiera trzeciego odcinka „Fabularnego przewodnika po ostatnich pożegnaniach” miała miejsce 25 marca we Wrocławiu, podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej Nurt Off. Warszawska premiera w Klubie Komediowym, 31 marca.

Jest ci trudno powiedzieć o sobie „jestem artystą”?
Tak, ale to jest znowu kwestia stylu… Podziwiam to u przedstawicieli sztuk wizualnych, że potrafią powiedzieć o sobie „artysta sztuk wizualnych”… Ja mam bardzo dużą nerwicę na punkcie słowa „artysta”. Wolę mówić o sobie „instruktor improwizacji” niż „improwizator”, wolę mówić „starszy aspirant składniowy” niż „autor”, itd. To chyba jest niezdrowe, ale pozwalam sobie na tę nerwicę. Prowadzę więc działalność niespójną, niedoskonałą i wielowątkową…

Jesteś komiwojażerem stylu?
To ciekawe, co powiedziałaś… Jestem chyba bardzo kiepskim komiwojażerem, bo bardzo mało zarabiam. Zamiast sprzedawać, udaje mi się rozdawać mnóstwo darmowych próbek. [śmiech] Faktycznie jednak wolę handlowo-purytańsko-zawodowe metafory niż uwznioślające postumenty. Zdecydowanie, w tym co robię dużo bardziej ufam pracy niż dużym słowom. Jestem czcicielem pracy.

Opowiedz o tej podróży przez style – zacząłeś pracę z formami kabaretowymi, 25 marca premiera trzeciego odcinka „Fabularnego Przewodnika po Rzeczywistości”, który piszesz wspólnie z Błażejem Staryszakiem.
Właśnie niedawno poczułem, że zatoczyłem pewne koło, jeśli idzie o styl. Pamiętasz moją pierwszą powieść, która wyszła w wydawnictwie Czarne?

„Warszawskie wersety”.
Ciszej nad tą trumną. [śmiech] To był w intencjach kabaret trochę kafkowski – miałem związane z nim ciekawe doświadczenie – dostałem wtedy dwie ekstremalnie złe recenzje. Jedna była od najbardziej efemerycznie przegiętego gejowskiego e-zina, gdzie zostałem określony mianem „absolutnie homofobicznego nazisty”. Druga ukazała się w „Gazecie Polskiej”, tam nazwano mnie „desperacko przegiętym, desperacko używającym swoich żydowskich korzeni lewakiem”. Dostałem więc ekstremalne argumenty ad personam z dwóch różnych dział, co oznaczało, że moja książeczka była bardzo silnym naruszeniem stylu.

Minął jakiś czas…
Minął jakiś czas, i pewnego wieczora graliśmy drugi odcinek „Fabularnego Przewodnika po Rzeczywistości”. Jest tam scenka, która ma pewne aspiracje publicystyczno-historiozoficzne (zachowując proporcje głupawego kabaretu w piwnicy) – to scena z emigro-turystą i jego synkiem mającym „Bogu-Ojczyźnianego-Tourette’a”. Tego wieczora na sali siedziało dwóch ekstremalnie odległych w swoich poglądach dziennikarzy: Roman Kurkiewicz i Andrzej Horubała. Podczas pierwszej części spektaklu siedzieli najdalej od siebie jak się da, ale ponieważ są to najgorsze punkty obserwacyjne, więc na drugą część usiedli już bardzo blisko siebie. Przyglądałem im się uważnie w czasie tej sceny, bo dotykała ona linii demarkacyjnej pomiędzy nimi. Wydaje mi się, że zaśmiali się tyle samo razy, ale każdy z nich w innym momencie. [śmiech] Opowiadam o tym, bo mam wrażenie, że to jest dowód na to, że ten spektakl ma o wiele więcej kurtuazji stylistycznej wobec widza – w przeciwieństwie do mojej nowalijki literackiej, która zakładała konieczność prowokacji komediowej. Prowokacja ta wbrew pozorom często znajduje się nie w sensach, tylko w stylistyce. Stand-up bywa bardzo okrutny językowo, Klancyk bywa strasznie abstrakcyjny, a to co robimy teraz z naszym zespołem – to jest „grzeczniej i w zapiętym kołnierzyku”. Mnie to ciekawi, bo chyba znudziło mi się…

Znudził ci się punk?
Punk mi się nie znudził, on zresztą wciąż jest obecny, w pewnej synkretyczności, dezynwolturze. Niech on raczej będzie na etapie Glam-Rocka niż Sex Pistolsów opluwających widzów. Punk mi się nie znudził, bo jest żywy i energetyczny, ale znudziła mi się jego prowokacja. Przestałem po prostu czuć, że „te grzeczne style są sztuczne”. Nie muszę się z nich wytrącać. One mogą być moim narzędziem, dobrym narzędziem.

Jakie jest twoje rozumienie słowa kabaret?
Ostatnio jestem często pytany o to. To normalne, bo dotknąłem tego kukułczego (i w dodatku zepsutego!) jaja, którym jest słowo „kabaret”. Od ośmiu lat Klancyk bardzo unikał tego słowa.

Faktycznie: Teatr Improwizowany Klancyk. Nic o kabarecie.
Trzeba by się bardzo mocno cofnąć w historii tej formy, żeby zrozumieć, co się stało z tym słowem i dlaczego ono stało się miazmą, a nawet została wydana pewnego rodzaju niewypowiedziana fatwa, która wśród ludzi w miarę wrażliwych zabrania używania słowa „kabaret”.

Fabularny przewodnik

W trzecim odcinku scenicznego przewodnika w serii scen przeplatanych piosenkami widzowie wybiorą się na wieczorną przechadzkę alejkami starego cmentarza. Towarzyszyć im będzie roztargniony literat, którego z nastroju zadumy wyrwą nieoczekiwane spotkania. Nie do końca będzie jasne, czy postaci, które spotka to ludzie z krwi i kości, czy może duchy ruin biblioteki, na której przed laty powstała nekropolia.

Premiera 31 marca.

Więcej

W ostatnich dekadach słowo „kabaret” kojarzyło się z weekendowym folwarkiem telewizyjnym, nastąpiła utrata wartości z nim związanych, stąd obrzydzenie, które odczuwaliśmy. A przecież pierwsze kabarety – czy to będzie Czarny Kot, czy kabarety berlińskie, wiedeńskie, polskie – to była siła, wywrotowość, bezpośredniość i eksperyment. Piosenka „Miłość ci wszystko wybaczy”, którą zna chyba każdy, to przecież szlagwort. Napisana przez Tuwima jest jedną z wielu pięknych piosenek pisanych do kabaretu. Międzywojenny kabaret polski to była przestrzeń, w której poeci byli gwiazdami raczkującej kultury masowej. Bezpośredni kontakt z widzem sprawiał, że intensywność formy była dużo większa niż w dyscyplinach „oryginalnych” – formy teatralne były bardziej teatralne, formy muzyczne były bardziej muzyczne, liryczne jeszcze bardziej liryczne, wszystko było BARDZIEJ. Ale z pełną świadomością estetycznych korzeni.

Po wojnie wiele twórców pamiętało te formy, czasem melancholizując nad nimi je powtarzano – jak Kabaret Starszych Panów czy Piwnica pod Baranami, która działała strategią ready-made’u: Wezmę tą kartkę, przeczytam ją w kabarecie i to będzie „kabaret”. Potem był STS, Bim-Bom, Salon Niezależnych.

Z czasem napięcie społeczne było tak duże, że olbrzymia była potrzeba kabaretu masowego. W latach 80. pojawił się kabaret TEY i ich stwierdzenie „Oni”, które zastępowało całą subtelność metafory. W tych latach kabaret był masowy i świetny, wszyscy pamiętają Laskowika, lubili go oglądać w dzieciństwie. Ale to mogło działać tylko do '89 roku, bo całkowicie zapomniano o kontekście estetycznym – wszystko opierało się na napiętej sytuacji politycznej. Dziś tego napięcia nie ma, nie ma powodu, żeby powiedzieć „Oni”, bo można powiedzieć: „Donald Tusk”. Nie ma w tym gry, nie ma zadania i nie ma wyzwania. Więc mamy odgrywanie scenek o policjancie i zakonnicy na jakiejś biesiadzie, gdzie siedzi siedem tysięcy ludzi i pokazuje to Dwójka.

Masz rację, osiem lat temu, kiedy powstał Klancyk, mało komu przechodziło przez gardło słowo „kabaret”.
Kiedy szukaliśmy miejsc, gdzie moglibyśmy występować, właściciele niezależnych kawiarni, klubów i piwnic – którzy wpuszczali do siebie teatry aktorów okładających się mięsem, przekłuwających sobie sutki, punkrockowe zespoły muzyczne – mówili nam: „Coś śmiesznego? Nie, no chyba żartujesz”. Długo musieliśmy ich przekonywać, że chodzi o happening absolutnej wolności, anarchii i wyobraźni, że po tym można się napić piwa i poderwać dziewczynę.

Klub Komediowy / fot. Szymon Cieślak

Sam nie znosiłem słowa „kabaret”, a przecież i mnie, i wiele osób w mojej grupie to właśnie kabaret formował: Przybora, Salon Niezależnych, Dudek, Piwnica pod Baranami, Tuwim czytany na studiach. W pewnym momencie zapragnąłem odzyskać to słowo: moja definicja kabaretu jest bardzo szeroka: To może być poemat, akcja w piwnicy lub zdarzenie, które szuka dreszczu emocji, które jest na tyle intensywne, że nie wiesz, czy jesteś zażenowany i chcesz wyjść, czy wykąpać w szampanie komika albo piosenkarkę. Żeby to osiągnąć, trzeba połączyć style „typowe dla kabaretu” i emocje „typowe dla współczesności”. Kabaret żyje codziennie, pisze się go szybko, niedoskonale z założenia. My robimy to w dziwnej piwnicy, która ma coś z teatru, coś z knajpy, coś z improwizacji, coś z literatury i coś z piosenki aktorskiej. Wysokie z niskim śmieszy. Bardzo lubię myśleć o tym, że to jest synkretyczne z założenia, że to się dzieje gdzieś pomiędzy. Niedoskonałe, nieskończone i takie ma być.

Na początku naszej rozmowy cytowałeś Zbigniewa Raszewskiego, według którego człowiek poszukujący powinien opanować kilka stylów komunikacyjnych. Czy zgodziłbyś się z tym, że kabaret w twoim, w waszym, rozumieniu jest właśnie mówieniem kilkoma stylami naraz?
Kabaret jest na pewno wielostylistyczny, ale przez to tworzy swój własny, pojemny styl. Ten styl łączy się z poczuciem pewnej „niedzisiejszości”. Zastanawiałem się, z czego to poczucie się bierze i doszedłem do wniosku, że (znowu!) chodzi o kontekst językowy. Przedwojenny kabaret funkcjonował w rzeczywistości, w której kultura masowa była polskojęzyczna, języki, które nas otaczały, przenikały się w równowadze. Francuskie i rosyjskie piosenki, język angielski i niemiecki, ale melodie piosenek były pisane do polskich tekstów. We wszechogarniającej – wspaniałej i bardzo inspirującej – ale jednak tyranii języka angielskiego we współczesnej kulturze masowej, dla ludzi, którzy odbierają kulturę z całego świata, język polski jest drugim językiem, a nie pierwszym. To jest szczególnie istotne, kiedy mówimy o piosence. Piosenka w kabarecie pozwala czasami dodać wartość inną niż śmieszność. W piosence język angielski jest zdecydowanie głównym bohaterem. Wynika to z tego, że niemal wszyscy twórcy inspirują się tymi, którzy uformowali słuch językowy całego świata, nazwijmy ich np. Beatlesami. Cała muzyka popularna jest zakorzeniona w języku angielskim. Różnica między angielskim a polskim jest jednak bardzo wyraźna, bo polski rym to rym żeński – z przesunięciem na przedostatnią sylabę, natomiast angielski rym popowy jest męski, z naciskiem na ostatnią sylabę – „Hey Jude”.

Radek Łukasiewicz z Pustek, wspaniały tekściarz, zwracał mi wielokrotnie na to uwagę w rozmowach. Bardzo trudno jest napisać po polsku dobrą piosenkę popową, ponieważ zwykle dostajesz najpierw muzykę, zainspirowaną anglojęzyczną rytmiką i do tego trzeba sprokurować tekst. Można to jedynie przekłamywać, śpiewając polskie słowa „po angielsku”, co jest nieszlachetne, albo trzeba się posługiwać jednosylabowcami. To dlatego, kiedy słyszymy piosenkę „To ostatnia niedziela”, mamy poczucie, że jest niedzisiejsza, bo posługuje się melodiami języka, które funkcjonowały w innych akcentach.

My w kabarecie stosujemy taktykę „a co by było, gdyby tak nie było”. Najpierw piszemy teksty, a potem Jerzy Rogiewicz (wybitny przedstawiciel muzyki popularno-niezależnej, perkusista, jego główne zespoły to Jeż Igor i Profesjonalizm) komponuje dla nas muzykę. Jurek, komponując, musi usłyszeć muzykę w słowach. Dlatego na przykład piosenka „Nie wymeldowuj mnie”, mimo że zakończona na męskim rymie w stylu kabaretowym, bardziej przypomina „Tą ostatnią niedzielę” niż „Hey Jude”.

Przy okazji premiery drugiego odcinka mówiłeś, że będzie emocjonalnie i raczej smutno.
W drugim odcinku postanowiliśmy, nie zdradzając za bardzo, wyjść z labiryntu fabularności drzwiami emocji. Nie dlatego, żebyśmy byli przesadnie rozemocjonowani, ale chyba dlatego, że emocje to jedno z wypartych narzędzi kabaretu jako takiego. Jest to konwencja, ale ta konwencja musi być żywa, bo kabaret naprawdę może uruchamiać ciary. Dostaję feedback, że piosenka „Rzuć mnie pojutrze” w drugim odcinku jest takim momentem, kiedy ludzie mówią „No tak!”, że pojawia się lekka „wzruszka”. Ha, w naszych czasach, żeby ktoś przyszedł do piwnicy, żeby się trochę wzruszyć – to jest absolutnie niemodne, „nieprawdziwe”, nieseksowne, nie IKP-wskie i niepunkowe, czyli nie: wszystko. [śmiech]


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.