INNE PRZYJEMNOŚCI:
Katharsis

Rozmowa z Dalidą

Bardzo wierzę w słowo, w jego moc. Słowo, które śpiewam co wieczór w jednej z koncertowych sal świata przed pełną widownią, słowo, które obraca się na płycie – opowiada zmarła piosenkarka w 80. rocznicę swoich urodzin

Jeszcze 5 minut czytania

AGNIESZKA DROTKIEWICZ: Ojciec, Pietro Gigliotti, był pierwszym skrzypkiem w kairskiej operze, często zabierał panią ze sobą, a pani ulubioną operą jest podobno „Rigoletto” Verdiego. Heroiny oper to często bohaterki tragiczne, ofiary przypadku albo okrutnego mężczyzny, a przede wszystkim – kobiety kochające do utraty tchu. Bywają libretta operowe chwalone za wartość literacką, lecz większość wyśmiewana bywa za schematyczność. Mnie jednak wydaje się, że skrajne sytuacje, zbiegi okoliczności, a przede wszystkim siła emocji – że to wszystko jest bardziej realistyczne, niż mogłoby się wydawać. Co pani o tym myśli?
DALIDA: To ciekawe, co pani mówi. Kiedy byłam małą dziewczynką i marzyłam o karierze artystycznej – chciałam być aktorką. W latach 40. i 50., kiedy dorastałam, to aktorki królowały w masowej wyobraźni. Piosenkarki nie były wtedy otoczone takim uwielbieniem. Cóż, to zapewne dowód na mój narcyzm – że pragnęłam być aktorką! (śmiech). Choć z tym narcyzmem to ciekawa sprawa – często postrzegany jest negatywnie, a przecież jest jak przyprawa, bez której nie da się wyjść na scenę. Zresztą bez odrobiny narcyzmu nie da się niczego stworzyć. Musisz przecież wierzyć, że to, co masz do zaoferowania, przekazania światu jest świetne, inaczej po co z tym wychodzić do ludzi? (śmiech). Nie zawsze zresztą nazywamy to narcyzmem, można to nazwać koniecznością. Potrzeba szczypty świeżo zmielonego pieprzu, żeby kichnąć i tym kichnięciem odpędzić od siebie strach, paraliżującą tremę. Ach, pieprz! Przepadam za tą przyprawą. Co zresztą przypomina mi, że kiedyś na Martynice jadłam coś wspaniałego – bardzo pikantne kiełbaski zrobione z krwi, jak to się nazywa? Sanguinaccio. Kaszanka? Były podawane do aperitifu. Nie jestem łakoma, nie przepadam za słodyczami, ale uwielbiam pikantne potrawy. Tamte kiełbaski były fantastyczne! Trzeba było do nich pić mocny alkohol, żeby trochę zneutralizować ostry smak (śmiech). Ale odeszłam za daleko od tematu opery… Tak jak mówiłam, pragnęłam być aktorką, gra była moim marzeniem. Tymczasem przeznaczenie chciało, żebym śpiewała.

Nie zrezygnowała pani jednak z gry, inscenizowała pani swoje piosenki jak minietiudy – w czasach, które poprzedzały epokę disco, kiedy nie tańczyła pani wyczynowo – zawsze dobierała pani gesty adekwatne do piosenki, szczególnie grała dłońmi, włosami.
Miałam w repertuarze rozmaite piosenki – część była raczej błaha, ale niektóre były prawdziwym teatrem, jak „Gigi l’Amoroso” (w zasadzie opera komiczna!). Opowiada ona o uwielbianym przez kobiety śpiewaku z południa Włoch, który zapragnął zrobić karierę w Ameryce (namówiła go do tego zakochana w nim Amerykanka), lecz poniósł tam klęskę i wrócił do rodzinnego miasteczka. Wcielam się w tej piosence w narratorkę tej historii. To niezwykle długa piosenka, ma około siedmiu minut, czyli dwa razy tyle, co przeciętna; zastanawialiśmy się, czy radio w ogóle będzie chciało ją puszczać, a tymczasem okazała się wielkim przebojem.

DALIDA

Dalida – właściwie Yolanda Christina Gigliotti – francuska piosenkarka i aktorka włoskiego pochodzenia. Urodziła się 17 stycznia 1933 roku w Kairze, w nocy z 2 na 3 maja 1987 roku odebrała sobie życie w swoim domu na wzgórzu Montmartre w Paryżu.
W 1954 roku została wybrana Miss Egiptu, co otworzyło jej drogę do pracy w filmie. Cztery lata później, w 1958 roku, wyjechała z Kairu do Paryża, gdzie mieszkała do końca życia. Nagrała ponad 500 piosenek, w tym: „Bambino”, „Paroles Paroles”, „Gigi l’amoroso”, „Il venait d’avoir dix-huite ans”, „Avec le temps”.
W 1986 roku wcieliła się w rolę starej egipskiej wieśniaczki Saddiki w filmie Youssefa Chahine’a „Szóstego dnia”.

17 stycznia 2013 roku obchodziłaby 80. urodziny.

Aspekt teatralny rzeczywiście był dla mnie bardzo ważny – tak pracowałam nad piosenkami, żeby każda z nich była opowieścią, gotową historią z całą dramaturgią. W dobrze napisanej i dobrze zinterpretowanej trzyminutowej piosence udaje się czasem pokazać podobną rozpiętość emocji, co w pełnometrażowym filmie.

Bardzo lubię piosenkę „Manuel” – opowiadającą o powrocie męża z więzienia, oraz „Julien” – o miłości do mężczyzny, który mieni się sprzecznościami, tak jak życie: przyciąga i odpycha. Przyciągnęła mnie do pani piosenek cała gama uczuć, emocji. To przypomina właśnie intensywność opery.
Cóż, jak pani może wie, moje życie było dowodem na realizm narracji operowej. W zasadzie moje życie jest niemal gotowym librettem operowym! Dalida: sopran, Lucien Morisse: tenor, Luigi Tenco: bas-baryton, Richard Chanfray: baryton, Orlando: alt. Wiele namiętności, cztery samobójstwa, w ostatnim akcie na scenie zostaje tylko mój brat Orlando, i śpiewa dla mnie ostatnią arię, na moim grobie. Oraz chór mieszkańców Montmartre’u. W swojej roli obsadziłabym może Annę Netrebko, czyż jej głos nie jest zachwycający? Taki śmietankowy! Albo: Magdalenę Koženę. Luigi Tenco: Ildebrando D’Arcangelo, nawiasem mówiąc, jakże adekwatne nazwisko do tej roli!

A bohaterki jakich oper są pani bliskie?
Proszę dać mi się chwilę zastanowić…

Bo ja myślałam o dwóch: Liu w „Turandot” Pucciniego oraz Liza w „Damie pikowej” Czajkowskiego.
Ciekawy wybór. Liu to ta, która była tak zakochana w głównym bohaterze, że popełniła samobójstwo, żeby ocalić jego życie i umożliwić mu związek z Turandot, dobrze pamiętam? Mnie, niestety, nie udało się nikogo osłonić swoim ciałem. Liza w „Damie pikowej” też popełnia samobójstwo, rzuca się do Newy, prawda? Może raczej jestem samą damą pikową, biorąc pod uwagę, że tak samo jak ona przeżyłam lata mojej świetności w Paryżu i, podobnie jak ona, bardzo lubię grać w karty! (Nawiasem mówiąc, w opowiadaniu Puszkina „Dama pikowa” wspomniany jest hrabia Saint Germain, za inkarnację którego podawał się Richard Chanfray, jeden z moich partnerów.)

Nie jestem pewna, czy to akurat bohaterki, z którymi bym się identyfikowała, ale domyślam się, o co pani chodzi: o tę krańcowość, o gotowość do rzucenia wszystkiego dla miłości – to jest tematem wielu moich piosenek, pewnie zwróciła pani uwagę na ich słowa…

W „Avec le temps” („Z czasem”) śpiewa pani o tym, że w miłości dajemy się tresować jak pies, w „Je suis malade” („Jestem chora”) – o tym, że bez miłości organicznie się umiera, że miłość jest silą sprawczą, sensem życia, religią.
Tak, może chodzi właśnie o to, może dlatego moje piosenki skojarzyły się pani z literaturą operową. Mam wrażenie, że scena operowa często staje się monumentalnym ołtarzem miłości – moje piosenki były bardziej kameralne, może one były takimi codziennymi modlitwami? Moja relacja z wiarą… Jako dziewczynka w Kairze chodziłam do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Kiedy przyjechałam do Kairu pod koniec lat 70. i odwiedziłam tę szkołę – zakonnice, które mnie pamiętały, zapytały, jako o jedną z pierwszych rzeczy: „czy chodzisz co niedzielę na mszę?”. Odpowiedziałam, że tak, ale było to niezgodne z prawdą. Myślę że religia, z którą zetknęłam się jako dziewczynka, naznaczyła mnie poczuciem winy, musiałam potem przemyśleć wiele spraw, zwróciłam się ku systemom filozoficznym Wschodu. Ale koniec końców, jak teraz na to patrzę, zastanawiam się, czy może jedyną dostępną mi religią nie była piosenka?

INNE PRZYJEMNOŚCI – wydanie otwarte

Z okazji setnego wydania uwolniliśmy autorów od redakcyjnych zamówień i przymusów aktualności. Zaprosiliśmy ich do napisania o tym, o czym być może zawsze napisać chcieli, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ich o to poprosić. Inne przyjemności kultywowane w domowym trzecim obiegu, pod przykrywką urlopu – czasem milsze niż właściwe sukcesy. W setnym numerze dwutygodnik.com postanowiliśmy je ujawnić, chętnie przyjmowaliśmy odjazdy w nietypowych kierunkach i autorskie zajawki.

Cezary Michalski wspomina lekturę książek Philipa K. Dicka, Maciej Sieńczyk opowiada o „babuni”, Paweł Dunin-Wąsowicz o makietach miastAgnieszka Drotkiewicz przeprowadza wywiad z nieżyjącą śpiewaczką, Andrzej Chyra mówi o grze na skrzypcach, Maria Poprzęcka o tym, jak nie została artystką, Dariusz Czaja pisze o Violetcie VillasTomasz Rózycki o rocku garażowym, Stasiuk o paleniu osiem lat po rzuceniu, Iwona Kurz o przecinku, Charles Lamb i Magda Heydel o pieczonym prosięciu, Karol Sienkiewicz o Woodym AllenieBartosz Żurawiecki o Houellebecqu a Rafał Marszałek o swojej pierwszej miłości – szachach. Publikujemy także fragmenty dziennika Krystiana Lupy.

Powiedziała pani: „piosenka jak codzienna modlitwa”.
Bardzo wierzę w słowo, w jego moc. A proszę sobie wyobrazić, jaką moc ma słowo piosenki. Słowo, które śpiewam co wieczór w jednej z wielu koncertowych sal świata przed pełną widownią, słowo, które obraca się na płycie, które jest grane w radiu, śpiewane przez ludzi, podśpiewywane niemal nieświadomie w kąpieli. Jaką to ma siłę, to powtórzenie? Próbuję sobie tylko wyobrazić, jakie to było wrażenie dla mojej mamy, kiedy w latach 50. w radiu nadano mój pierwszy hit, piosenkę „Bambino”, i cała dzielnica Kairu, Szubra, w której mieszkałam jako dziewczynka, rozbrzmiewała moim głosem. Ludzie wynosili odbiorniki radiowe, i – jak to się wtedy nazywało? patefony? – na ulicę… Przynajmniej tak to sobie wyobrażam.

No tak, ale modlimy się zazwyczaj o coś dobrego dla nas i dla naszych bliskich, a pani w niektórych swoich piosenkach jakby przyzywała nieszczęście. W „Je suis malade” śpiewa pani o momencie, kiedy zostanie zupełnie pani sama, włączy radio, a tam usłyszy swój własny głos, który będzie śpiewał: „jestem chora, całkowicie chora” i dalej: „zdechnę całkiem sama, słysząc w radiu swój głos”.
Hmm. Co do „Je suis malade”, to Alice Dona opisała historię powstania tej piosenki w książce „Quelques cerises sur mon gateau”. Ta piosenka powstała ze spotkania Alice i Serge’a Lamy. Alice opowiadała, że stworzenie tej piosenki, o której mówi się, że jest częścią kulturalnego dziedzictwa Francji, zajęło im chwilę: kwadrans na muzykę, ze dwie godziny na słowa. Tak, Alice powtarzała, jakie to niesprawiedliwe, że są piosenki, które powstają miesiącami, w cierpieniu, i które ona kocha, a które nie odnoszą sukcesu. I takie, które po prostu spadają z nieba. Tego się nie da zaplanować.
A co do tej piosenki – byłam po prostu jedną z jej wykonawczyń.

Jedną z bardziej znanych! Ale już w „Mourir sur scene” („Umrzeć na scenie”) śpiewała pani o sobie, o tym, że chce umrzeć w czasie koncertu, na scenie, w świetle reflektorów. Można to wszystko brać w nawias, ale przecież te piosenki często były pisane na podstawie pani własnych przeżyć – czy ten autobiografizm nie przeszywał pani pewnym niepokojem? Nie wolałaby pani śpiewać o tym, że jeszcze wszystko się ułoży, zaklinać rzeczywistość?
Wydaje mi się, że to nie jest takie proste. Można śpiewać wesołe piosenki – śpiewałam ich dużo, także pod koniec życia, w końcu to były lata 80., epoka disco! Można śpiewać wesołe piosenki, ale jeśli czegoś się boimy, jeśli o czymś intensywnie myślimy – to nasze lęki i obsesje przesiąkają przez materiał…

…nawet jeśli sukienka uszyta jest z cekinów? Mogłoby się wydawać, że cekiny są dość pancerne.
Nawet jeśli sukienka uszyta jest z cekinów. A może nawet tym bardziej. Dla kobiety, która występuje publicznie na scenie, uroda jest w zasadzie obowiązkiem. To nie jest kwestia próżności, tylko bardzo konkretnych zasad. Z tego punktu widzenia śmierć w życiu kobiety, szczególnie artystki scenicznej, jest dość wcześnie antycypowana przez kolejne sygnały starzenia się.

Ale pani wyglądała z biegiem czasu coraz lepiej.
Dziękuję. Do pewnego momentu chyba rzeczywiście tak było. Ale nie chodzi mi tylko o urodę. Jeśli spojrzeć na to szerzej – na nasze lęki, obsesje – może to zabrzmi naiwnie, ale czy nie jest tak, że wypowiedzenie lęku trochę go zmniejsza? Obrysowanie go słowami daje nam sposobność zmierzenia się z nim. Wystawienie naszego lęku na widok publiczny – czy to nie jest cel sztuki od dawien dawna? Wprawdzie ukończyłam edukację w wieku kilkunastu lat, ale potem dużo czytałam i znam pojęcie katharsis. Oczyszczenie. Zna oani Sarah Kane? Powiedziała coś takiego: „czasem lepiej zejść do piekła w wyobraźni, niż w rzeczywistości”. To mi się wydaje bardzo trafne. To jest właśnie to, co robią dla nas niektórzy artyści. Choć rzecz jasna, ja i Sarah Kane jesteśmy dziewczynami z innych estetyk.

Zadzwoń do mnie

„Téléphonez-moi” – tak brzmi tytuł jednej z piosenek Dalidy z lat 80. „Zadzwoń do mnie, na nic innego nie czekam, potrzebuję usłyszeć czyjś głos”. Autorem słów do tej piosenki jest brat Dalidy, a zarazem jej menedżer – Orlando. Temat piosenki – samotność gwiazdy.

Trzymam w ręku telefon. Nie jest to najnowszy model. Ale nie jest aż tak retro jak ten z nagrania „Téléphonez-moi”. Czy uda mi się mimo wszystko dodzwonić do Dalidy? Jaki jest numer kierunkowy? Czy jesteśmy bardzo daleko od Montmartre’u?

Co mogę jej powiedzieć? Że mam tremę. Trema – le trac.
Dalida mówiła w wywiadach, że trema nie opuszcza jej nigdy przed występem. Że trema to strach, ale ten strach jest zarazem pragnieniem wyjścia na scenę, pragnieniem spotkania. No tak, ale czym innym jest trema przed wyjściem na scenę i czym innym jest trema przed pisaniem.

Chyba słyszę sygnał połączenia. Wdech, wydech. Le trac.

Agnieszka Drotkiewicz

Aha, jeszcze a propos „Mourir sur scene” – pytano mnie w wywiadach, czy to piosenka o depresji, o pragnieniu śmierci. Ale to jest także piosenka o wyborze. No i koniec końców, każdy z nas umrze, ne c’est pas?

Powiedziała pani katharsis i pomyślałam sobie, że chciałabym pani powiedzieć, dlaczego właściwie do pani dzwonię.
Lubi pani francuskie piosenki.

Lubię, ale to coś więcej... Lubię francuskie piosenki. Wydaje mi się, że jeśli je odpowiednio czytać, można w nich zobaczyć, hmm… Wie pani, jeden z moich ukochanych pisarzy francuskich, Michel Houellebecq, napisał w powieści „Mapa i terytorium”: „Podobnie jak wielu Rosjan Olga uwielbiała Joe Dassina, zwłaszcza ostatnią płytę z jej przenikliwą, pełną rezygnacji melancholią. Jed zadrżał, czując narastający nieodparty kryzys, a gdy przypomniały mu się słowa «Salut les amoureux», zaczął płakać”.
Rzeczywiście, ładnie napisane. Pani też płakała?

Przy Houellebecqu – zawsze. A także przy pani piosenkach. Czasami zdarza mi się siedzieć przed komputerem i gdy tylko skończy się piosenka „Julien”, włączać replay. Replay. Replay. Replay. Wie pani jak to jest, kiedy musi się słuchać jakiejś piosenki w kółko? Sąsiedzi myślą, że zwariowałam. To jak karuzela. Jeszcze i jeszcze.
A nie robi się pani niedobrze?

W pewnym sensie – można dostać zawrotów głowy od tego  p o w t ó r z e n i a. Ale nie można przestać. „J’ai tous les fruits du monde” („Mam wszystkie owoce świata”) – tak pani śpiewa w piosence „Sprzedawczyni owoców”. To jest właśnie takie uczucie.
To moja wczesna piosenka. 

Jest w tym coś spektakularnego, kiedy śpiewa pani martwą naturę. Jest w tej piosence obfitość, hojność, smak dojrzałego egzotycznego owocu, który ma w sobie wspomnienie bryzy oceanu – oceanu, który ten owoc musiał przemierzyć na statku, abyśmy my mogli kupić go na targu. Mam wrażenie, że ta podróż jest w pani głosie. Ta podróż to skala pani głosu.
Dziękuję, ale nie wiem…

W każdym razie coś takiego jest w pani piosenkach: wszystkie owoce świata.
To zależy od piosenki – przypomniało mi się, że kiedyś w jakimś programie zapytano mnie, jak mi się śpiewa piosenki, „w których nie ma tekstu” (śmiech). To było bardzo trafne. Cóż, zdarzały mi się słabsze piosenki.

Jak „Raphael”? Piosenka o malarzu, którego narzeczona chce skłonić do pracy, razem z rogalikami przynosząc mu na śniadanie gazetę otwartą na ogłoszeniach „dam pracę”, a on śpi do południa i mówi jej, że jest wielkim malarzem, który maluje sceny biblijne, wizerunki Madonn. I że Madonna będzie miała jej twarz.
(śmiech)

Prawie każda pani piosenka jest światem, jest historią. A pani śpiewa tak, jakby ostatni raz wyznawała miłość, jakby ostatni raz się kochała... I jest coś takiego w pani głosie, że mam wrażenie, jakbym oddała pani swój smutek, mówiąc: „proszę posmucić się za mnie, ale tak do końca”. D o  k o ń c a. I kiedy pani śpiewa, doprowadza pani mój smutek do ekstremum, a kiedy mi go pani oddaje…
„Ciao amore, ciao”... Jest pani szczęśliwa?... 

…on jest harmonijną częścią kompozycji. Jestem spokojniejsza, jestem szczęśliwa, jestem bogatsza. Według mnie to się nazywa katharsis. Chciałabym za to pani podziękować.
Hmm. Znowu katharsis.
Autobiografizm, autotematyzm. O tym mówiłyśmy, prawda? A czy artysta ma w ogóle coś więcej poza sobą samym? Rzemiosło, technika, to jedno – ale sedno to my. Zawsze czerpiemy z siebie, nawet opowiadając o postaci, która jest na rubieżach nas. Musimy znaleźć jakiś punkt styczny, albo przynajmniej temat do rozmowy z tą postacią.
A z tym „ja” na scenie… Kiedy wychodzę na scenę, jestem Dalidą, jestem sobą i śpiewam o sobie, ale to jestem „ja” na scenie – „ja” wzięta w nawias przez samą siebie. Arthur Rimbaud… 

Mój ukochany poeta.
No ba! Nie tylko pani. Arthur Rimbaud w liście do Paula Demeny, liście w którym formułował swój, hmm – manifest poetycki? – napisał: „Car JE est un autre” – „JA to ktoś inny”. Jestem ja, która budzę się rano, która mam swoje problemy, obciążenia, złe samopoczucie – ale jest też we mnie część, która wymyka się mojej prywatności, to jest ta część mnie, która należy do całego świata, która wyrywa się do tego świata, która – użyję operowego sformułowania z „Traviaty” Verdiego – jest częścią miłości, którą pulsuje wszechświat. Rozumie pani? W autotematyzmie, według mnie, nie chodzi o ekshibicjonizm, nie o to, żeby opowiedzieć światu: „boli mnie ząb”, ale o odnalezienie uniwersalnego w konkretnym, o dodanie swojego głosu do melodii świata – to coś w rodzaju komunii. Tak jak u Rimbauda – „ja” dzięki poezji odradzało się i odradzało, i wciąż się odradza, bez końca. Autotematyzm polega więc może na tym, że pożyczam światu moje ciało, moją duszę, moje nieszczęścia, wreszcie mój głos – pożyczam to wszystko tym, którzy mnie słuchają, oglądają. Oni mogą się wcielić we mnie i razem możemy się – oczyścić? Ideom potrzeba konkretu, ciała, mięsa – ja im to daję sobą. Ale to „ja” to ktoś inny, ktoś, kogo dzielę z innymi.

Tak sobie myślę, że o to właśnie chodziło Youssefowi Chahine, reżyserowi filmu „Szóstego dnia”, w którym grałam w 1986 roku. Wcielałam się w nim rolę ubogiej, zmęczonej Egipcjanki – obraz daleki od mojego wizerunku scenicznego. Youssef powiedział mi wtedy, żebym dała swojej bohaterce – miała na imię Saddika – wszystkie moje nieszczęścia, wszystkie tragedie, które przeżyłam. To było fascynujące – sposób, w jaki spotkały się te kobiety; dałam Saddice ciało, „mięso” emocji. Tragedie, które przeżyła bohaterka scenariusza i moje tragedie – to były inne wydarzenia, ale głębia uczuć była podobna. Kiedy myślę o sztuce, o jej różnych definicjach – to chyba najbardziej pasowałaby mi ta, która mówi, że sztuka to podróż do wnętrza człowieka. A każdy z nas, artystów, przynosi coś od siebie – jak na przyjęcie składkowe.
Trzeba też dodać, że przy autotematyzmie pojawia się także kwestia poczucia humoru, pokazania dystansu wobec samej siebie. To dotyczy kwestii sławy, próżności. 

Pamiętam piosenkę, do której słowa napisała Marie Paule Belle – „Paryżanka” – „La Parisienne”. Śpiewała ją pani razem ze wspomnianą już Alice Dona…
„Je ne suis pas parisienne, ça me gêne… Je n'suis pas végétarienne, ça me gêne… Je ne suis pas nymphomane, on me blâme… Je ne suis pas masochiste, ça existe… Je ne suis pas hystérique, ça s'complique”… (śmiech) („Nie jestem paryżanką, to mnie zawstydza… Nie jestem wegetarianką, to mnie zawstydza… Nie jestem nimfomanką, czuję się winna… Nie jestem masochistką – tak to bywa… nie jestem histeryczką, to wiele utrudnia”…). Ale na szczęście w tej piosence znalazłam sobie jakąś obsesję – seks. I mogłam już spokojnie być paryżanką, którą wie, co to melancholia, neuroza i obsesja – paryski szyk. 

No dobrze, ale jeśli autotematyzm dotyczy spraw tragicznych, do których nie można zastosować poczucia humoru? Kiedy śpiewa pani o tym, że ukochani przez panią mężczyźni popełniali samobójstwa?
Nie wiem, czy to będzie najodpowiedniejsze słowo, ale wtedy – to może być rodzaj egzorcyzmu? Próby odczarowania? Jeśli o tym śpiewam, stojąc na scenie, umalowana, oficjalna – to tym samym ten temat staje się częścią dyskursu oficjalnego, jest publiczny – w pewien sposób mniej groźny. Tak to widzę.

17 stycznia 2013


Rozmowa stanowi fragment nieopublikowanej jeszcze książki Agnieszki Drotkiewicz pod roboczym tytułem „Dalida Afterparty”, powstałej przy wsparciu stypendium MKiDN.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.