Nie dotykać!
Ewa Szelburg-Zarembina, ok. 1937 / Polona, Biblioteka Narodowa

Nie dotykać!

Rozmowa z Anną Marchewką

W książkach Ewy Szelburg-Zarembiny najważniejsza jest potęga porażki. Budowała postacie samobójczyń, które w żaden inny sposób nie mogły pokazać, że istniały. Teksty przełożyły się na zapaść jej własnego życia

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA DROTKIEWICZ: Kiedy czytałam „Wędrówkę Joanny”, zrobiła na mnie wrażenie metafora oddawania cukru w zamian za książki. Piszesz w „Śladach nieobecności”, że Joanna to postać w dużej mierze przepisana przez Ewę Szelburg-Zarembinę z postaci jej matki. Czy tej metafory wymiany cukru na literaturę nie można rozszerzyć na jej całe życie?
ANNA MARCHEWKA: Litery w zamian za cukier – tak, myślę, że można w tej przygodzie Joanny szukać metafory-klucza. Niewykształcona Joanna pożycza od zduna Dederki książki i doznaje olśnienia, zakochuje się w tym, co z trudem czyta. Więcej – nocne czytanie Mickiewicza przemienia ją i Joanna wie, że musi zdobyć te książki. Przepisywanie trwałoby bardzo długo, nie ma żadnych pieniędzy (pracuje, ale w zamian dostaje tylko miejsce do spania, jedzenie i ohydną, brązową sukienkę – dokładnie taką samą, jak wszystkie inne dziewczęta na dworze w Palikijach). Postanawia przestać słodzić herbatę, odkładać cukier, a potem sprzedać go i ten sposób zdobyć pieniądze na książki. 

Anna Marchewka, „Ślady nieobecności.
Poszukiwanie Ireny Szelburg”
. DodoEditor,
w księgarniach od listopada 2014
A w przypadku samej Ewy Szelburg-Zarembiny metafora liter zamiast cukru oznacza rodzaj powinności. Pisanie było dla niej koniecznością, nie przypominało słodkiej grafomanii, nie była twórczynią szczęśliwie kończących się romansów. Dobre zakończenie nie mogło się przytrafić jej bohaterkom. To, o czym i jak pisała Szelburg, przysparzało jej więcej kłopotów, niż przynosiło korzyści. Litery miały dawać znaki obecności, nie dać się zamknąć pod skorupą lukrowanych ckliwych historyjek. Autodestrukcyjne postacie, które Szelburg wydawała na świat, przynosiły niepokój.

Ważną postacią dla kariery Ewy Szelburg-Zarembiny była Zofia Nałkowska. W książce przywołujesz ich pierwsze spotkanie w mieszkaniu Nałkowskiej w Warszawie – Zarembina w swoich wspomnieniach opisuje pokój do pracy i przyjmowania gości, gdzie w antycznym łóżku w kształcie łodzi, pod atłasową pościelą leżała Nałkowska, „przypominająca ciałem ni to Paolinę Borghese Bonaparte dłuta Canovy... ni to wreszcie w marmur wcielone pogańsko owe władczobiodre, pełnopierśne Rzeki klasycznych i klasycyzujących rzeźbiarzy. Na moje wejście postać kobieca poruszyła się zmieniając z wolna pozycje, została jednak półleżąca, ale już z wyciągniętymi ramionami – Witam panią! Dlaczego poczułam się urażona tym powitaniem? Dlaczego pomyślałam: «Jesteśmy sobie obce»?”.
Ewa Szelburg-Zarembina poznała Zofię Nałkowską po ukazaniu się „Dokąd?”, czyli w 1926 roku. Uznana pisarka zaprosiła prawie debiutantkę do siebie do domu, była ogromnie zaciekawiona, kto napisał tę niezwykłą, małą powieść. Na trzęsących się nogach Zarembina wybrała się na Marszałkowską – choć z pozoru nic ich ze sobą nie łączyło, Zarembina stała się jedną z częściej pojawiających się w salonie Nałkowskiej osób. Więcej – utrzymana „inność” Szelburg była zaletą w oczach Nałkowskiej. Inność i poczucie obcości umożliwiły im utrzymywanie kontaktu, nawet więzi. Po drugiej wojnie, już w Łodzi, gdy mieszkały przy Bandurskiego 8, w Domu Literatów, Szelburg znaczyła inaczej i więcej (była po sukcesie „Wędrówki Joanny” i „Ludzi z wosku”, jej mąż Józef Zaremba dobrze odnajdował się w nowej, powojennej sytuacji), ale i wtedy dystans pozwalał im szanować się nawzajem. A w czasach międzywojennych funkcjonowały na zasadach mistrzyni-uczennica, Szelburg „snuła się po kątach” salonu Nałkowskiej. Dzięki tej znajomości poznała środowisko lewicy: między innymi Mieczysława Bibrowskiego, Halinę Krahelską. Nigdy nie wstąpiła do żadnej partii, dzięki czemu mogła w 1933 roku pojechać do Kobrynia i relacjonować proces oskarżonych o zamach na państwo polskie grupy białoruskich chłopów. Na łamach „Wiadomości Literackich” opublikowała wstrząsający, oskarżycielski, wyrazisty i oszczędny reportaż „Myjcie owoce” (przypomniał go ostatnio w antologii polskiego reportażu Mariusz Szczygieł).

Anna Marchewka

Literaturoznawczyni, krytyczka literacka. Publikowała m.in. w „Lampie”, „Zadrze”, „Chimerze”, „Tygodniku Powszechnym”, „Bluszczu”. Współprowadziła programy literackie w TVP Kultura („Czytelnia”, „Czytanie to awantura”) i w Radiu Kraków („Koło kultury”). Na Wydziale Polonistyki UJ prowadzi zajęcia dotyczące polskiej literatury popularnej i współtworzy Pracownię Pytań Krytycznych. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2011).

Właśnie, „Myjcie owoce” to bardzo ważny tekst – tytuł nawiązuje do plakatu przedstawiającego pomarańcze i winogrona.
Tak, tytuł wziął się z plakatu propagującego higienę. Ale ci, którzy patrzyli na ten plakat, nigdy nie widzieli nawet takich owoców, nie mówiąc o jedzeniu! To była fikcja, podobnie jak parodia procesu rozgrywająca się na sali sądowej – słabiutkie państwo wymyśla sobie wrogów i skazuje niewinnych ludzi, żeby nie zajmować się prawdziwymi problemami. Szelburg była wstrząśnięta – absurd, koszmar, przemoc, niesprawiedliwość i nic nie można zrobić, można tylko pisać. Szelburg ma na koncie kilka opowiadań i reportaży – to jedna z odmian jej twórczości. W „Myjcie owoce” mówi jasnym głosem, nie ucieka się do metafor. Ceniono ją za ten reportaż i narzekano, że w powieściach jest taka mętna, niezrozumiała.

„Lewicowość Szelburg nie oznaczała przynależności partyjnej. Była wyczuleniem na podstępy kryjące się w systemowych rozwiązaniach, nawet jeśli wydawały się być najlepszymi z możliwych”. Czy jej postawę można aplikować do dzisiejszej rzeczywistości?
Szelburg była emancypantką, a potem została feministką. Jej lewicowość nie była związana z przynależnością do żadnej organizacji, ponieważ organizacja uniemożliwia niuansowanie oraz różnicę rodzajową – a genderowe uwrażliwienie to podstawowa cecha myślenia, pisania, odczuwania tej pisarki. Pamiętasz, w „Ludziach z wosku” pojawiają się najbardziej dosłowne sceny: w przededniu wybuchu rewolucji 1905 Jadźka, Maksym i Joanna idą do kina. Jest niedziela i Jadźka wybucha. Mówi, że ma tego dość. Gdy Maksym Szosland dopytuje, czego ma dość – Jadźka z wściekłością odpowiada: niedzieli. Niedzieli, czyli złudzeń, nadziei na możliwe lepsze życie. Nie daje się nabrać na bajania narzeczonego, że po rewolucji coś się zmieni. Zatrzymują się przed wystawą sklepową – Jadźka peroruje, że nigdy, przenigdy ten śliczny kapelusz nie będzie pasował na jej głowę. Że zawsze będzie trzeba kogoś, kto będzie prasował kamizelki (jest prasowaczką, jak siostra) i zawsze obłapywanie dziewcząt w tłoku na ulicy będzie uchodziło płazem rosłym, obytym mężczyznom. Dziewczęta, kobiety, pozostaną proletariatem zwycięskiego proletariatu. Szelburg mówi: rewolucja nic nie zmieni, jest przemocowa i reprodukuje przemoc.

Zaryzykowałabym i powiedziała, że rozpoznania Szelburg bliskie są temu, o czym pisała bell hooks. Trzeba kierować się w stronę krzywdy i krzywdzonych, w stronę zadr i naruszeń, nasłuchiwać sygnałów trwogi i niepokoju. Reagować – ale rozsądnie, bo zbawianie czy uszczęśliwianie kogokolwiek na siłę kończy się katastrofą. Skrzywdzeni i poniżeni dziedziczą wstyd, który przeobraża się w agresję – skrzywdzone i poniżone zmieniają go w autoagresję. Jak z nią sobie radzić, tego doprawdy nie wiadomo, na początek po prostu opowiedzieć możliwie całą historię jednostki. Prywatne jest polityczne, wyciągnijmy je na widok, znajdźmy słowa na to, o czym (doprawdy!) nie chce się mówić. Trzeba – to praca, od której nie ma odwrotu.

Anna Marchewka / fot. Dodo Editor

Ciało, cielesność, także seksualność – to były dla Zarembiny tematy w jakimś sensie przerażające, prawda? Ciało to było „mięso” – coś obcego, strasznego, zwierzęcego. Przywołujesz takie wspomnienie z Łodzi, kiedy Nałkowska opowiada o metodzie przesyłania żywych ryb w paczce – trzeba im do pyszczka włożyć watę nasączoną alkoholem, Zarembina to komentuje: „Ależ ona nie mówi o żadnych sandaczach czy szczupakach! To są najwidoczniej z nią samą dziejące się sprawy…”.
Szelburg rzeczywiście miała kłopot z „mięsem”. Nałkowska była dla niej tak „straszna”, bo akceptowała, przyjmowała „mięso” – cielesność, seksualność. Szelburg w swoich książkach próbowała budować konstrukcje na krawędzi cielesności (której całkiem odrzucić się nie da) i upragnionego odcieleśnienia (jak w „Dziewczynie z zimorodkiem”, gdzie przed utratą dziewictwa bohaterkę ratowała śmierć samobójcza), by nie tracić niezależności, by nie rozpłynąć się w seksualności, macierzyńskości, pożądaniu. Ten opór wynika z oceny sytuacji społecznej. Widziała, że bycie kobietą może być ciężarem, dlatego dawała w swych książkach komunikat: „nie chcę być kobietą, nie chcę być ciałem podporządkowanym żądzy, wpisanym w cykle przemian. Chcę być niezależna”. Takie podejście oznacza jednak kastrację, ograniczenie, cierpienie hybrydy. Ciało służy Zarembinie jako papier, na którym wypisywane są komunikaty nie do zaakceptowania przez społeczeństwo. Ciało cierpi i choruje, somatyczny język przełamuje zakazy, buntuje się przeciw zasadom. Na pewno w jej twórczości nie ma pochwały, afirmacji, akceptacji cielesności, seksualności, one raczej grożą zepchnięciem w rolę kogoś zależnego, słabszego – to zasadnicza różnica między Nałkowską i Szelburg.

We wstępie do książki zadajesz pytanie: „Tego się szuka w cudzej biografii: świeżego mięsa?”. Może to jest tak, że pisząc o kimś, powinno się dać mu trochę swojego „mięsa”, czyli prywatności, cierpienia, że tylko wtedy to jest uczciwe. Że – jeśli ten, kto pisze, nie chce żerować na cierpieniu osoby opisywanej – to relacja pomiędzy opisywaną i opisującą musi być bardzo osobista i angażująca. Co ciebie najbardziej przejęło w postaci i postawie Zarembiny?
Tak, to prawda, trzeba dać opisywanej trochę swojego „mięsa”, swojej prywatności. To, co dla mnie u Zarembiny najważniejsze – to potęga porażki. Ze strachem przyglądam się i przysłuchuję temu zdaniu, ale tak – w tym rzecz. Zarembina budowała postacie samobójczyń, które wiedziały, że w żaden inny sposób nijak nie pokażą, że były. Dla nich, w sytuacji, w której nic od nich nie zależało – samobójstwo było jedynym aktem samodzielności. Choć zupełnie niekonstruktywnym. To podejście w pewien sposób wyrażało także mój stan, gdy zajmowałam się czytaniem tekstów Szelburg i pisaniem o nich. Rozpadające się – siłą samozniszczenia – teksty przełożyły się na zapaść jej życia. Tak to zobaczyłam. Ale w tym samozniszczeniu był pokaz mocy: samozniszczenie to była odpowiedź na niemożność wykonywania swobodnych ruchów w grupie, w społeczeństwie.

Owszem, w książkach Zarembiny pojawiają się znaki nadziei – że można wychować, zbudować lepszy świat (dzieci, nowe pokolenia uczone krytycznego myślenia dają szansę), ale to chwilowe – bo te mądre dzieci też poniosą porażkę, zostaną dziwakami, samotnikami, zachorują, oszaleją. Edukacja – świetnie, ale najedzona olśniewającymi tekstami Mickiewicza Zarembina trafia (bo tak trzeba, bo tak chciała!) do szpitala polowego, gdzie asystuje lekarzowi przy operacji młodszego od siebie chłopaka i potem powoli osuwa się w szaleństwo. Co można zrobić? Co jako kobieta, pisarka możesz zrobić? Odmawiasz, po prostu odmawiasz – uczestnictwa, działania, życia. Porażenie cudzym cierpieniem, bezradność wobec systemu nakierowanego na zniszczenie sprawia, że odpowiadasz pierwsza, na własnym ciele, żeby zachować pozór kontroli. Ale – mimo wszystko, choć wiadomo, że źle się skończy ta przygoda – nie ustajesz, podejmujesz wysiłek, właśnie chyba dlatego, że wiadomo, że dobre zakończenie między bajki można włożyć. I nakleić ostrzeżenie: nie ruszać! Nie dotykać! To wzięłam, to przejęłam od niej, to mnie do niej przyciągnęło.

Przywołujesz cytaty z różnych książek Zarembiny, w twoją książkę włączona jest także antologia tekstów. Czym się kierowałaś przy ich wyborze?
Wybierając teksty do antologii, chciałam sportretować Szelburg-Zarembinę. Znalazły się w tej części takie fragmenty, które uważam za ważne i charakterystyczne. Ponieważ od wielu lat jej powieści i dramaty nie są wznawiane, nie mogłam odwoływać się do scen, postaci moim zdaniem kluczowych – w naszej rozmowie też musiałyśmy na to uważać. Może dzięki temu, że dało się tę antologię ułożyć i umieścić w książce, następnym razem będziemy mogły zarzucić ostrożność. Przy wybieraniu fragmentów do antologii pojawiło mi się takie marzenie, żeby wznowić choćby kilka powieści Szelburg, włączyć je do wspólnego czytania i myślenia. To by dopiero było!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.