Rola kontrabasu w rewolucji
fot. Sasza Maksymenko / Flikr CC BY 2.0

Rola kontrabasu w rewolucji

Jurij Andruchowycz

Nie odwołaliśmy ani jednego przedstawienia. Także dlatego, że tym, którzy strzelali do naszych przyjaciół w centrum Kijowa, chodziło właśnie o odwołanie – przedstawień, życia, ludzkiej godności, twórczości, oporu

Jeszcze 6 minut czytania

1. Prolog

Życie wędrownych aktorów nawet w czasie pokoju pełne jest wyzwań i niebezpieczeństw. Uważam, że to zupełnie niezłe zdanie na początek.

Jeszcze pod koniec października zjechaliśmy wszyscy – cała grupa artystyczna Albert – do mojego rodzinnego Iwano-Frankiwska. Kiedyś, nie tak znów dawno, ale też niezupełnie niedawno, trafiłem na historię mężczyzny, który zwał się Albert Wyrozemski i został publicznie spalony we Lwowie w 1641 roku. Historia zamykała się w kilku zdaniach, postanowiłem więc dofantazjować ją na tyle, by wyszło coś na kształt opowiadania. Od razu je napisałem.

Albert Wyrozemski został żywcem spalony za to, że „dopuścił się najbardziej haniebnego z ludzkich uczynków w całej historii miasta” – zaprzedał się nieczystemu. Odbywając karę w podziemnym karcerze klasztoru bernardynów, własną krwią wypisał na ścianie (bo papieru pod ręką nie miał), że zgadza się oddać duszę piekłu. I o tym właśnie mowa w opowiadaniu, ale nie tylko.

Kilka lat później za „Alberta” wzięła się mała grupka ogromnie utalentowanych ludzi: Ola, Ulana, Anatolij, Mark. Nie, to nie był przypadek. Ola jako pierwsza przeczytała go tak, że zdołała zobaczyć w nim miejsce dla głosu, gestu i mimiki Ulany, czarno-białej grafiki Anatolija, kontrabasu Marka.
I miejsce, i przestrzeń.

Tak właśnie zaczął nam się rodzić – czasem w bólach, czasem nad podziw lekko – teatralno-literacko-muzyczno-multimedialny performance „Albert albo Najwyższa forma kaźni”. Pokazaliśmy go na trzech różnych festiwalach, w trzech całkowicie odmiennych okolicznościach.

Na festiwalu ArtPole w Uniżu graliśmy pośród lipcowej nocy, pod gwiazdami, przy wtórze groźnego niczym chrzęst łamanych kości trzeszczenia chrustu w prawdziwym, żywym ognisku.
Na festiwalu Meridian Czernowitz graliśmy w wypełnionym do ostatniego miejsca teatrze imienia Schillera (obecnie Kobylańskiej) – tak wytwornym, że w dniu, kiedy mieliśmy próby, jedna za drugą przybywały tam młode pary na ślubne sesje zdjęciowe.
Na festiwalu GogolFest graliśmy w kijowskiej dzielnicy przemysłowej, w budynku obecnie nazywanym salą kinową, przez dziurawy dach na nas i na scenę siąpił deszcz i sypały się jesienne liście, przemilczę przybycie dwóch żywych gołębi, czarnego i białego.

No i tak – pod koniec października przez kilka dni dopracowywaliśmy i zmienialiśmy nasze przedstawienie, wzbogacaliśmy je o nowe fragmenty i liryczne dygresje. A wszystko ze względu na mające nastąpić tournée. Umówiliśmy się, że odbędziemy je w drugiej połowie lutego. Może w siedmiu miastach, a może nawet w dziewięciu, na zachodzie, wschodzie, południu oraz oczywiście w stolicy.

Wtedy, pod koniec października, nikt z nas nawet nie przypuszczał, że wkrótce na Ukrainie zaczną się masowe protesty pod wspólną nazwą Euromajdan. (Choć, szczerze mówiąc, wyczekiwałem ich niecierpliwie już od kilku lat, ale myślałem dopiero o jakimś 2017 roku).
Tym bardziej nie mogliśmy przewidzieć, że właśnie w drugiej połowie lutego tenże Euromajdan osiągnie krwawy punkt kulminacyjny, a liczba samych tylko zabitych protestujących zbliży się do setki. Jeśli chodzi o rannych, porwanych, poddanych torturom i pobitych, to wciąż jeszcze nie znamy ich ostatecznej (i czy ostatecznej?) liczby.

2. Początek historii

Na Euromajdan do Kijowa przyjechałem 1 grudnia, w dniu jednej z najpotężniejszych manifestacji protestu, wywołanej bezprecedensową (wtedy jeszcze bezprecedensową), bestialską rozprawą z pokojowymi aktywistami, głównie młodzieżą, ale nie tylko, w nocy z 29 na 30 listopada. To był początek wojny, którą reżim Janukowycza wszczął przeciwko nam wszystkim. Na brutalne i krwawe zastraszanie stolica, podobnie jak cały kraj, odpowiedziała milionem protestujących. Po prostu musiałem znaleźć się wśród nich.

Tamtego dnia zostałem w Kijowie na cały w istocie grudzień. Nigdy nie zapomnę, jak w nocy z 10 na 11 grudnia ze wszystkich stron zbiegaliśmy się na Majdan, by naszą liczbą, żywą ludzką masą, obronić go przed szturmem milicyjnych oddziałów specjalnych. W tamte noce i dni nie nosiliśmy jeszcze hełmów ani innych elementów rynsztunku obronnego. Wszystko, co mieliśmy – to nasze ciała. Jeśli ich liczba na Majdanie przekroczy wartość krytyczną, uratujemy go. Tak pojmowaliśmy nasze zadanie. W nocy z 10 na 11 grudnia właśnie w taki sposób powstrzymaliśmy ich natarcie – dosłownie w kilka godzin zebrało się nas tam kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Dzwony klasztoru św. Michała biły na cały Kijów, zupełnie jak w jakimś XIII wieku, wzywając do protestu. Było w tym coś archetypicznego i średniowiecznego.

Któregoś z następnych dni, dokładnie 14 grudnia, całym „albertyńskim” składem spotkaliśmy się przed odbudowaną barykadą na ulicy Instytutskiej. Ola chciała usłyszeć od każdego z nas, czy w związku z sytuacją nie rezygnujemy z lutowego tournée. Pozostawały do niego dwa miesiące, ale było jasne, że sytuacja przez ten czas radykalnie się nie zmieni, a Euromajdan wciąż będzie stał. No chyba że zostaną przeciw niemu użyte miotacze ognia i czołgi. Ale to będzie równoznaczne z końcem świata. Nie tylko z końcem naszych projektów, opowiadań, wierszy, piosenek, przedstawień i wizji, ale z fizycznym końcem nas wszystkich.

Jednogłośnie postanowiliśmy stawić opór tej perspektywie i w żadnym razie nie rezygnować. W tym samym miejscu, przed barykadą na Instytutskiej, nagraliśmy filmik, w którym każdy z nas mówił o nieoczekiwanej aktualności „Alberta”, o czerni i bieli, o siłach nocy, które wstrzymują swój atak o świcie. I znów napadają nocą.

A potem do czerni i bieli dołączył kolor ognia. Płonęły opony na Hruszewskiego, drwa w metalowych beczkach przy namiotach, samochody aktywistów, komitety regionałów, sklepy i biura.

Właśnie wtedy ustaliliśmy ostateczną trasę naszego tournée: od 18 do 25 lutego, Frankiwsk, Tarnopol, Kijów, Zaporoże, Odessa. Po niej miał być Kamieniec Podolski, ale tam poproszono nas, byśmy przyjechali innym razem: wszyscy są na Majdanie, miejscowym i kijowskim.

Czyli zaledwie pięć miast. Choć planowaliśmy całe dziewięć. A potem były antyplany – odwołać wszystko. A więc pięć to też już coś. Inaczej mówiąc, z antyplanów nic nie wyszło: sztuka i rewolucja chodzą w parze. Żadna rewolucja nie zrezygnuje ze sztuki już choćby dlatego, że karmi się jej ideami i emocjami. I odwrotnie – żadna sztuka nie wyprze się rewolucji, bo sama zawsze balansuje gdzieś na skraju przyszłości.

Dziś przyszło mi do głowy, że cały ten tydzień od 18 do 25 lutego w rzeczywistości zmieścił w sobie nie siedem, ale siedemset dni. Nie odwołaliśmy żadnego przedstawienia także dlatego, że tym, którzy strzelali do naszych przyjaciół w centrum Kijowa, i to nie tylko strzelali, ale starannie celowali w serce, oko czy pachwinę, chodziło właśnie o odwołanie – przedstawień, życia, ludzkiej godności, odwagi, twórczości, oporu. „Nie chce się wierzyć, że zaczynaliśmy w całkowitych ciemnościach, godzinę przed szturmem na Majdan” – napisała we wczorajszym liście Ola.

Dalej – niektóre fragmenty tamtych dni.

3. Frankiwsk

18 lutego w Kijowie skończyło się dziwne, udawane zawieszenie broni i znów zaczęły się śmiertelne starcia. Resorty siłowe nazwały to operacją Bumerang. Zwabiono ogromny tłum protestujących, głównie uczestników tak zwanego pokojowego natarcia, niechronionych nawet tarczami z drewna i kaskami, wśród nich kobiety, pod parlament, a potem zaatakowano z wielką siłą i z różnych stron, ulicą Hruszewskiego, Instytutską i przyległymi zaułkami. Po południu podeszli pod sam Majdan, znosząc po drodze barykady i dobijając rannych. I nie tylko dobijając: w parku Maryjskim koło parlamentu świadkowie widzieli czyjeś pozbawione głowy ciało. Do szóstej wieczorem Majdan został zaciśnięty w ciasnym, duszącym kręgu. Najbliższe godziny miały przynieść najgorsze – jego całkowite rozpędzenie.

O siódmej rozpoczęliśmy przedstawienie minutą ciszy.

Szturm zaczął się o ósmej z minutami. Właśnie graliśmy ostatnią strofę wiersza Antonycza „Surmy dnia ostatniego”. Ostatnią strofę ostatniego dnia. W całej sali tylko my jedni jeszcze nie wiedzieliśmy: zaczęło się. Kiedy wkrótce potem nasza sztuka się skończyła, publiczność wstała i zaczęła bić brawo z jakąś szczególną mocą. Jakby też po raz ostatni. W tamtej chwili wokół Majdanu płonął już ogień. To była ostatnia nadzieja obrońców – nieprzenikniona ściana dymu z palonych opon, drewna, szmat i wszystkiego, co wpadło w ręce. Ten ogień był rozpaczą.

„Andrij nie może rozmawiać. – Ulana schowała telefon. – Powiedział tylko: będą stać do końca”. Andrij to jej bliski krewny, na Majdanie od pierwszego dnia. Ojciec trojga dzieci. Ulana też ma troje. „Teraz będę miała sześcioro” – powiedziała.

I jeszcze tej samej nocy widziałem, jak w moim mieście płonął budynek Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Czyli budynek KGB. Czyli – jeśli się nie mylę – budynek Gestapo. Uznałem, że choćby dla takiego widoku warto było dożyć tak przepełnionej rozpaczą nocy.

Kijowski Majdan jakimś cudem ją przetrwał. I nawet nieznany mi Andrij nie zginął.

4. Tarnopol

Następnego dnia jechaliśmy busem do Tarnopola. Most drogowy na Dniestrze w Niżniowie był kontrolowany przez posterunek miejscowej samoobrony. W takich czasach człowiek przekonuje się, że duże mosty nad dużymi rzekami to naprawdę obiekty strategiczne. Niżniowscy chłopi, uzbrojeni w kije i chyba widły, pilnowali, by żaden oddział resortów siłowych nie przedarł się na Kijów od zachodu. Rzuciliby się im pod koła, nie mam cienia wątpliwości.

Za to mknęły obok nas na Kijów wciąż nowe autobusy powstałego ludu. Już kolejny raz w ciągu tych paru miesięcy rewolucji ludzie rzucali wszystko i biegli bronić Majdanu. Niektórzy zostawali tam kilka tygodni, a potem wracali, inni jechali ich zastąpić. Niektórzy właśnie w tamtych dniach wyruszyli po raz pierwszy. Niektórzy z nich następnego dnia zginęli – po raz pierwszy i ostatni stanąwszy na Majdanie.

W Tarnopolu zaczęliśmy próbę, ale musieliśmy ją przerwać. Poprosili nas o to miejscowi technicy. Bulwarem Szewczenki, przy którym mieści się teatr, miała przejść procesja z pojmanymi berkutowcami. Wszyscy chcieli zobaczyć to zwycięstwo ludu nad znienawidzoną milicją. W oblężonych średniowiecznych miastach tak prowadzono przez korytarz hańby wymazanych dziegciem i wytarzanych w pierzu napastników. Do dziś nie wiem, czy tamtych tarnopolskich berkutowców wzięto w niewolę, czy może sami dobrowolnie przeszli na stronę ludu. Zapewne byli i tacy, i tacy. Prowadzono ich w kolumnie przez centralny bulwar miasta, rozbrojonych i poniżonych. Ich tarcze i hełmy stały się trofeami. Ich autobus cały był wymalowany w rewolucyjne hasła.
Po przedstawieniu znów dostaliśmy brawa na stojąco. Tamtego wieczora świeca zapalona w scenie finałowej nie wydawała się banałem.

Nocą po przedstawieniu wsiedliśmy w pociąg do Kijowa i zajęliśmy miejsca w przedziale. Ale nigdzie nie pojechaliśmy. Pociąg nie ruszał – godzinę, drugą. Potwierdziły się pogłoski, że połączenia kolejowe zachodu Ukrainy z Kijowem zostały zablokowane. Władze boją się, że Majdan będzie bezustannie zasilany przez wciąż nowych powstańców. Jako oficjalną przyczynę zatrzymania ruchu kolejowego na czas nieokreślony podano „podmycie torów na odcinku Teterew–Korosteń”.

W końcu pozasypialiśmy w zatrzymanym pociągu.
O ósmej rano kierownik pociągu poprosił, byśmy wysiedli; właśnie otrzymał wiadomość, że do Kijowa nie pojedzie. Pociąg zostanie do następnej nocy w Tarnopolu, a potem wróci do Czerniowiec. „Udusiłbym tego bandytę własnymi rękami” – powiedział z wyraźnym czerniowieckim akcentem. Było całkowicie jasne, kogo ma na myśli.
Mimo wszystko musieliśmy jechać dalej. Dobrze, że nasze kijowskie przedstawienie, na które bilety wyprzedano już kilka tygodni wcześniej, miało się odbyć dopiero następnego wieczora.

Z tarnopolskiego dworca ze wszystkimi rzeczami i kontrabasem dyslokowaliśmy się do art-café Koza. Tamtego ranka była ona swego rodzaju połączeniem rewolucyjnego sztabu, centrum informacyjnego i punktu powszechnej mobilizacji. Formowały się tam mniejsze grupy chętnych, by przedrzeć się do Kijowa samochodami i busami. Tymczasem wszyscy skupili wzrok na dużym ekranie z internetową transmisją z Majdanu.

W języku ukraińskim funkcjonuje wyrażenie „paść jak snop”. To znowu daje o sobie znać nasza prastara chłopska mentalność. „Paść jak snop” znaczy to samo co „upaść jak podcięty”. Ulana znów do kogoś dzwoniła, być może kolejny raz do Andrija. Chłopcy wokół niego, jak mówił, padali jak snopy. Snajperzy wroga, którzy metodycznie ostrzeliwali ich ukryci na najwyższych piętrach hotelu Ukraina (czy budynku Banku Narodowego?), mieli dwa zwyczaje: jeden zawsze trafiał w serce, drugi zaś w tętnicę szyjną. Liczba zabitych na miejscu i śmiertelnie rannych demonstrantów z Majdanu co chwila rosła. Wielu zastrzelono podczas prób wydostania ze strefy ostrzału ciała towarzysza. Aby zarzucić ciało na siebie, trzeba było odłożyć tarczę i odsłonić się – to właśnie wykorzystywali snajperzy. Niektórzy powiadają, że za każdego zabitego naliczano im premię, i to bardzo wysoką. Za dzień takiej pracy do czterdziestu tysięcy dolarów. Reżim sypał się i sypał swoją nakradzioną przez lata krwawą forsą.
20 lutego to dzień największego natężenia zbrodni reżimu. Zabici wkrótce zostaną nazwani Niebiańską Sotnią.

Najtrudniej było Juli. To wolontariuszka z Winnicy, wszystkie miesiące Majdanu, wszystkie jego dni i noce, przepracowała w służbie medycznej. Tamtego dnia była odpowiedzialna za telefony. Do niej przynoszono komórki Poległych, ułożyły się w długi szereg – wprost przed jej oczami. Miała odbierać telefony do tych, których już nie było. Z przerażeniem patrzyła na wszystkie te nokie i samsungi, póki milczały. Potem zaczęły dzwonić, jeden po drugim. Najstraszniej było patrzeć, jak na ekranie wyświetla się słowo MAMA.

5. Droga do Kijowa

Do Kijowa wyruszyliśmy dopiero po kilku godzinach. Dobrzy ludzie z Kozy znaleźli nam ciasnawy siedmioosobowy busik. Zapakowaliśmy się doń wszyscy włącznie z naszym ósmym towarzyszem kontrabasem.

Tamtego ranka syn naszego kierowcy został ranny na Majdanie. „Was odwiozę, a z powrotem zabieram małego do domu” – mówił kierowca. Ale gdzie tam! „Tato – odpowiadał mu syn przez telefon – nic mi nie jest. Kilka odłamków w udzie, kilka w ramieniu. Ja tu zostaję, nigdzie nie jadę. Lepiej niech tato chłopców zabierze, są w gorszym stanie”.
I jak z takimi ludźmi nie zwyciężyć?!

Na szosie żytomierskiej zapadła nam w pamięć długa kolumna karetek pogotowia z Równego do Kijowa, dziesiątki wozów. W Kijowie dziś ich za mało, a Równe od stolicy dzielą raptem cztery godziny jazdy. Ktoś mówił, że w tym kraju nie ma już prawdziwych lekarzy?!

Wszystkie wjazdy do Kijowa były już otwarte, milicyjne posterunki opuszczono w pośpiechu. Za to kilkakrotnie trafiały nam się coraz silniejsze blokady samoobrony. Ludzie organizowali się dosłownie w parę godzin, wprost na naszych oczach wydzierając swoją ziemię spod władzy reżimu.

Słowo „my” w takich przypadkach odbiera się jako coś znacznie większego – MY.

6. Kijów

21 lutego w Kijowie po zakończeniu próby w Młodym Teatrze zeszliśmy (to mniejsze „my”, nasza wędrowna trupa) w dół do Chreszczatyka. Topograficznie był to Chreszczatyk, ale w szerszym znaczeniu sam Majdan, jego terytorium, miasto w mieście. Po raz ostatni byłem na nim równo tydzień wcześniej, jeszcze podczas „zawieszenia broni”. Różnica porażająca. Po ostatnich, najcięższych dniach i nocach straszliwie poczerniał – i chodniki, i mury, i drzewa, i twarze. Zdawało się, że czarny pył tak głęboko wżarł się w te rysy, pęknięcia i rany, że nigdy już nie uda się go zmyć. Jak gdyby górnicy z Donbasu wyszli nagle masowo na Majdan, prosto z kopalni, nieumyci po szachcie. Tylko nie wiedzieć czemu w moro i w zupełnie nie górniczych kaskach.

Tak, ogień. To on wypalił wszystko, czego zdołał dosięgnąć. Ogień, dym, popiół, wiatr i sadza. Ogień, który spalił ostatnie mosty dla kompromisów.
Bruku pod nogami już praktycznie nie było. Niegdyś nazywano go bronią proletariatu.

Przeniesiono koło nas dwie otwarte trumny z Poległymi. Niezliczeni przechodnie stawali, zdejmowali czapki i robili znak krzyża. Tamtego wieczora trzeba było pilnie szukać trumien na jutrzejszy uroczysty pogrzeb – całej sotni niebiańskich trumien.

Przedstawienie znów rozpoczynaliśmy ciszą. I potem, po jego zakończeniu, dostaliśmy tak samo potężne brawa. Anatolij powiedział, że nie mógł powstrzymać łez. Podeszła Jula, ta sama, wolontariuszka służby medycznej, był z nią kijowianin Wołodymyr. Na Majdanie, tak jak Jula, spędził całe trzy miesiące, w ostatnich tygodniach dowoził tam głównie opony. „Moim zdaniem – powiedział o przedstawieniu – chodzi o to, że nieważne, za ile sprzeda się duszę, bo i tak będzie za tanio”.

Uznałem, że tak chyba jest. To znaczy, nasze przedstawienie jest o tym, że nie da się sprzedać duszy. W końcu ja sam to zrozumiałem i bardzo się zdziwiłem, jak ja – autor – mogłem tego wcześniej nie pojąć. Potrzebny był pośrednik. Albo posłaniec. Nieznajomy Wołodymyr, władca opon.

Intermedium („Albert”)

Po pięciu godzinach od rozpoczęcia – większość obecnych zdążyła się już porządnie znudzić coraz mniej dynamicznym widowiskiem – ogień pożarł je ostatecznie i powoli wygasł. Specjalni sądowi dozorcy zmietli spopielone resztki do imponującego srebrnego naczynia (tzw. pucharu fortuny), które przy wtórze waltornistów i bębniarzy zostało uroczyście przekazane mistrzowi ceremonii. Niewykluczone, że w chwili, gdy ten ostatni, wedle praw i obyczajów, zaczął z balkonu ratusza rozsypywać Albertowe prochy na wszystkie strony świata, zerwał się ten opisany przez większość kronikarzy niezwykły wicher, a niebiosa pociemniały. Przelękniona publika ruchem cząsteczek Browna rzuciła się do ucieczki z Rynku – powstała spanikowana masa, która w żaden sposób, mimo ogólnie prawidłowych działań magistrackich pachołków, nie mogła się rozrzedzić. Wicher przyginał wieże dzwonnicy, darł chorągwie i szyldy, zrywał głowy. Ten, którego wzywał przed śmiercią Albert Wyrozemski, jednak przybył.

7. Kijów (ciąg dalszy)

22 lutego prawie umarłem ze szczęścia. Rano zadzwonił Dmytro i zaproponował mi wycieczkę do rezydencji Meżyhirja. Przed samym Nowym Rokiem wraz z Dmytrem, mnóstwem znajomych i jeszcze dziesiątką tysięcy protestujących jeździliśmy już tam, żeby szybkim ruchem otworzyć drugi front walk, u samych bram Ludożercy. Wtedy wszystkie drogi i ścieżki zamykały przed nami wojska wewnętrzne, za którymi stali berkutowcy, za nimi zaś jeszcze jakieś oddziały w czerni – ostatnia linia ochrony, skończeni zabójcy, Tonton Macoute.

22 lutego nie ostał się żaden z nich. Rozeszli się, rozbiegli, rozpłynęli, znikli, przepadli – jakby nigdy nie istnieli. Meżyhirja stało otwarte i bez ochrony – ze wszystkimi legendarnymi strusiami, wielbłądami, greckimi ruinami, egzotycznymi roślinami i ptakami, nakradzionymi po muzeach obrazami, złotymi bochenkami i sedesami, z całym dobrem, którego nie zdążono (nie zechciano?) wywieźć. I bez Janukowycza.
Janukowycz uciekł?! Rewolucja zwyciężyła?!

Ze wszystkich sił uspokajałem oszalałe, w każdej sekundzie gotowe pęknąć serce i łykałem paranormalne dawki Corvalolu. Byłoby to niesprawiedliwe i niewłaściwe, gdyby odmówiło współpracy w takim właśnie dniu.

8. Zaporoże

Odpuściło mi dopiero w nocnym pociągu. Wyruszyliśmy z Kijowa do Zaporoża. To duże miasto na zindustrializowanym wschodzie (a równocześnie południu): metalurgia, chemia, energetyka, radzieckie tradycje komunistyczne, rozczarowanie, depresja – wszystko, co tak chętnie wykorzystują cudzoziemscy znawcy, mówiąc o beznadziejnym podziale Ukrainy na „proeuropejski zachód” i „prorosyjski wschód”. Zaporoże miało być właśnie nim, „prorosyjskim Wschodem” w najwyższej formie.

Tymczasem Euromajdan w Zaporożu trwał, poczynając od najpierwszych dni. Musiałem to wiedzieć. W niezliczonych wywiadach dla zachodnich mediów powtarzałem niestrudzenie: to nieprawda, że ludzie powstali tylko w Kijowie i na zachodzie – w Charkowie, Doniecku i Zaporożu też. I nawet w Symferopolu. Tak, jest ich tam mniej, ale tym cenniejsza jest ich odwaga.

W Zaporożu byliśmy wyczekiwani. Sala, w której graliśmy przedstawienie, była strasznie zimna, nieogrzewana (miasto energetyków!), ale reagowała ze szczególnym bolesnym oczekiwaniem i wewnętrznym ogniem. Czyli Mark niepotrzebnie obawiał się o zdrowie swojego kontrabasu. Po minucie ciszy ktoś w sali krzyknął: „Chwała Ukrainie!”, a wszyscy odpowiedzieli. „Chwała Zaporożu” – pomyślałem.

Tego samego wieczora miejscowi anarchiści podarowali mi książkę o Machnie i jego ruchu z dedykacją po rosyjsku: „Bratu Jurijowi od zaporoskich machnowców”. Chciało się jeszcze silniej uwierzyć we wspólną przyszłość wszystkich wolnych ludzi wolnego kraju.

W rzeczywistości wszystko wyglądało znacznie gorzej. Po nocnym mieście krążyły uzbrojone bandy na wpół kryminalnych dresiarzy, najnowszych wyrodków reżimu. Ktoś wciąż jeszcze wydawał im rozkazy i płacił za ich wykonanie. Za oknami naszej sali teatralnej miasto ogarniał wielki mrok z wystrzałami, szczuciem, włamaniami do mieszkań i bardzo niejasną perspektywą. Dziś, kiedy piszę te słowa, jest ona jeszcze bardziej niejasna.

Kiedy następnego dnia jechaliśmy do Odessy, nie wiadomo już który raz przekonałem się, jak zaniedbane, okradzione, porzucone i do dziś nikomu niepotrzebne jest to ogromne terytorium po obu stronach naszej drogi. Zdawało się, że z całej powierzchni tej krainy trzeba bezwzględnie zedrzeć wierzchnią warstwę, chociaż półtora –dwa metry, i dopiero wtedy, wyrównawszy należycie puste miejsce, rozpocząć niewdzięczną pracę kładzenia prawdziwych i mądrych fundamentów.
Po drodze robiło się coraz chłodniej i ciemniej.

9. Odessa

A w Odessie spadł śnieg. Przysypane i nieco oszołomione, kolonialne południowe miasto i tak stawiało opór wszystkimi swoimi zaroślami, drzewami, bramami i balkonami. Śnieg był tymczasowy, a Odessa, jak się zdawało, wieczna.

Dwie godziny przed przedstawieniem skończyliśmy ostatnią próbę i poszliśmy na spacer. Gdzieś blisko było morze. Na bulwarze Francuskim skręciliśmy w prawo i zbiegliśmy po stromych schodach jakiegoś parku wprost na brzeg. Chciało się, póki jeszcze nie zapadł całkowity mrok, zobaczyć, jak na morze pada śnieg. Morze rzeczywiście zdawało się czarne. Podeszliśmy do samej wody, aż na skraj plażowego falochronu.

Jeszcze krok – i, niczym czarna fala, nakryłaby nas przyszłość.

przełożyła Katarzyna Kotyńska

Tekst pochodzi z antologii „Zwrotnik Ukraina” pod redakcją Jurija Andruchowycza, która ukazuje się 15 września w wydawnictwie Czarne.

Autorzy: Jurij Andruchowycz, Jewgienija Biełorusiec, Alisa Ganijewa, Wilfried Jilge, Tania Malarczuk, Kateryna Miszczenko, Katia Pietrowska, Martin Pollack, Jurko Prochaśko, Mykoła Riabczuk, Timothy Snyder, Andrzej Stasiuk, Anton Szechowcow, Serhij Żadan. Fotografie: Jewgienia Biełorusiec.