Szwedzki z akcentem i bez
fot. NCC_AB / Flickr CC

Szwedzki z akcentem i bez

Rozmowa z Katarzyną Tubylewicz

W Szwecji niby ceni się prostotę i brak ostentacji, ale wyznacznikiem prestiżu jest adres. Są adresy nobilitujące, zarezerwowane dla klasy wyższej, pasujące do artysty i do prawnika. I takie, które psują CV, sygnalizują beznadzieję

Jeszcze 4 minuty czytania

AGNIESZKA DROTKIEWICZ: Język, jako narzędzie komunikacji, jest ważnym tematem twoich książek. Z twojej pierwszej powieści „Własne miejsca” (2005) pamiętam opisy nieprzekładalności niektórych słów, w „Rówieśniczkach” motyw tłumaczenia i znajomości języka też jest bardzo istotny. Jak proces poznawania języka łączy się z poznawaniem kultury? Ile jest języków szwedzkich?
KATARZYNA TUBYLEWICZ: „Własne miejsca” to była książka napisana pod wpływem pierwszego zderzenia z nową kulturą i językiem, tego momentu, w którym wszystko, co nowe, porównuje się do tego, co się dobrze zna. Wielu ludzi przez całe życie przeżywa w ten sposób emigrację. Mnie jednak dzisiaj problem nieprzekładalności wydaje się mniej dramatyczny, być może praca tłumaczki uświadomiła mi, że nawet jeśli nie da się czegoś przełożyć dosłownie, można to wyrazić inaczej, oddając przy tym pierwotny sens. Praktykowanie jogi zwróciło z kolei moją uwagę na ciało, które wcześniej, przez trzydzieści parę lat, kompletnie lekceważyłam. Jest wiele rzeczy, które można wyrazić ruchem i gestem.

Katarzyna Tubylewicz

Pisarka, publicystka i tłumaczka literatury szwedzkiej (m.in. powieści Majgull Axelsson i Jonasa Gardella). Redaktorka i współautorka książki „Jestem mamą”. Prowadzi zajęcia na temat współczesnej Polski na Uniwersytecie Sztokholmskim, współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Krytyką Polityczną” oraz dwutygodnik.com. Od wielu lat praktykuje jogę. W latach 2006-2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie i dyplomatką. 

W 2005 roku wydała powieść „Własne miejsca”, w kwietniu 2014 W.A.B. publikuje jej nową powieść „Rówieśniczki”, która opowiada o grach o władzę i trudnej kobiecej przyjaźni. 

Zupełnie inaczej jest z językiem pisanym, tu nic nie pomoże mowa ciała. Możliwe, że przez to prawdziwi jesteśmy tylko w piśmie. W Szwecji słowo pisane ma dziś chyba większe znaczenie niż w Polsce, to kraj, w którym bardzo dużo się czyta i bardzo ceni pisarzy. Choć szwedzki stosunek do języka jest dość paradoksalny. Na skutek kolejnych reform język został maksymalnie uproszczony i ujednolicony, na przykład szwedzki język urzędowy nie różni się w sposób znaczący od języka potocznego, a list do ministra można rozpocząć słowem „hej”, tak samo jak mail do koleżanki. Z drugiej strony panuje swoisty puryzm językowy, który powoduje, że Szwedzi mają trudności z zaakceptowaniem w swoim miejscu pracy mówiącego z silnym akcentem imigranta. Akcent może okazać się znacznie ważniejszy od tego, co ma się do powiedzenia.

Język ciała też chyba inaczej tam funkcjonuje.
Szwedzi przyzwyczajeni są do większej przestrzeni wokół siebie niż Polacy, zachowują większy dystans w czasie rozmowy. Pamiętam z czasów mojej pracy w Instytucie Polskim zabawne sceny z przyjęć w ambasadzie, kiedy polscy rozmówcy napierali ciałem na cofających się Szwedów, wyglądało to czasem jak przemyślana choreografia. Inna rzecz, że w Szwecji nie tylko przyjaciele, ale także znajomi z pracy witają się krótkim przytuleniem i poklepaniem po plecach, więc owe granice pomiędzy ciałami nie zawsze są takie wyraziste. Społeczeństwo szwedzkie jest za to zdecydowanie nastawione na powstrzymywanie się od publicznego okazywania emocji, zwłaszcza negatywnych. Ma to swoje dobre strony, ale wpływa także na ciało. Myślę, że wielka popularność jogi w Szwecji jest z tym związana. Praktyka jogi otwiera ciało – likwidując sztywność, uwalnia emocje. 

 W manifeście, który napisałaś razem z Anną Dziewit-Meller, Remigiuszem Grzelą, Joanną Laprus-Mikulską i Grażyną Plebanek pt. „Alice Munro nie miałaby u nas szans…” zauważacie, że w Polsce w zasadzie nie ma literatury środka i że literatura środka w krajach anglojęzycznych czy w Szwecji wynika z długiej tradycji narracyjnej. Czy wiążą się z tym jakoś twoje tłumaczenia książek Majgull Axelsson, mistrzyni realizmu, filmowego opisu, a zarazem portretowania bohaterów?
Tak, tłumaczenie powieści Axelsson miało na mnie spory wpływ. Nie ma uważniejszych czytelników od tłumaczy. Poza tym jestem z wykształcenia amerykanistką, i zawsze bliska była mi literatura amerykańska od mojego ukochanego Johna Steinbecka, przez Jamesa Baldwina, Joyce Carol Oates, Philipa Rotha, na nigeryjsko-amerykańskiej Chimamandzie Ngozi Adichie skończywszy. Wszystkich tych autorów łączy umiejętność opowiadania historii i tworzenia bohaterów, którzy wbijają się w pamięć i są wiarygodni psychologicznie. Bliskie mi jest też pisarstwo takich autorek jak Alice Munro czy Zadie Smith, lubię dobrze skonstruowaną narrację i zdecydowanie opowiadam się za Stendhalowską koncepcją powieści – zwierciadła dla otaczającej rzeczywistości. Dlatego – choć cenię Dorotę Masłowską, zwłaszcza jako dramatopisarkę – moją polską autorką zawsze będzie raczej Maria Dąbrowska. Uwielbiam „Noce i dnie”. Uważam też Pilcha za geniusza, ale raczej jako autora „Dziennika” niż powieściopisarza.

Potrafię docenić nowatorstwo językowe i błyskotliwą frazę, ale książki, w których forma jest istotniejsza niż wszystko inne, pozostawiają mnie obojętną. Irytuje mnie też lektura książek, w których w każdym zdaniu czuję, że autorowi zależało na tym, by udowodnić, że jest dobrym stylistą i erudytą. Mają w sobie coś hermetyczno-wsobnego. Tymczasem prawdziwie dobry styl ma pewną przezroczystość, nie tłumi powieściowego oddechu, wystarczy sięgnąć po takiego wybitnego stylistę jak Nabokov, żeby to sobie uświadomić.

Katarzyna Tubylewicz / fot. Cato Lein

Mówiłaś, że bliska jest ci idea literatury jako „lustra przechadzającego się po gościńcu”. Obraz placówki dyplomatycznej w twojej książce wydał mi się dużo bardziej przerażający, niż gdybym przeczytała go w książce pisarki czy pisarza korzystającego hojnie z hiperboli. Czy zawód dyplomaty, który kiedyś był równoznaczny z byciem „osobą światłą” tak bardzo się zdegenerował?
Bliski jest mi realizm, ale niekoniecznie pojmowany jako całkowicie wierne naśladowanie rzeczywistości. Współczesny realizm nie wyklucza posługiwania się groteską czy satyrą – w „Rówieśniczkach” z tego korzystam. Moim celem nie było zresztą opisanie świata dyplomacji, posłużyłam się nim raczej jako metaforą Polski. Moi dyplomaci to albo koszmarni karierowicze, którzy boją się swoich przełożonych, a gdy dostaną w ręce trochę władzy, natychmiast zaczynają jej nadużywać; albo ambitni, pracowici młodzi ludzie, na tyle naiwni, że nie rozumieją wszystkich tych układów i hierarchii. Domyślam się, że podobne układy panują w świecie korporacji, w dużych instytucjach, w polityce, to jest bardzo uniwersalne. Placówka dyplomatyczna jest wdzięcznym tematem. To dość nieduży, zamknięty świat, mała wysepka na oceanie, na której aż kotłuje się od plotek i zawiści, potęgowanych tym, że ludzie wysłani na placówkę są skazani na siebie zarówno w czasie pracy, jak i w czasie wolnym. To nie jest zdrowa sytuacja. Nie wszyscy pracownicy chętnie z budynku ambasady wychodzą, nie wszyscy są ciekawi nowej rzeczywistości. Są też tacy, którzy siedzą uparcie w środku i pielęgnują polskość. W różnym wydaniu, także tym bardzo przaśnym. To jest bardzo ciekawa literacko sytuacja. Gombrowicz w „Trans-Atlantyku” odmalował dość straszliwy obraz wysłanego dywanami i zdobionego sztukateriami Poselstwa Polskiego w Buenos Aires, a jego minister Kosiubidzki Feliks ma podobny sposób bycia do mojego, dużo bardziej współczesnego Krzysztofa Władzy. W „Kamiennych tablicach” Żukrowskiego, których bohater jest radcą kultury w ambasadzie węgierskiej w New Dehli, mamy postać nadużywającego władzy ambasadora. Sam Żukrowski znał świat dyplomacji od podszewki, bo pracował w polskiej ambasadzie w Indiach. 

Katarzyna Tubylewicz, „Rówieśniczki”.
W.A.B., 304 strony, w księgarniach
od kwietnia 2014

Ciekawie portretujesz też relacje kobiece – jako połączenie dużej bliskości, serdeczności z innymi uczuciami: zazdrością, lękiem, grą. Zastanawiam się, na ile na relacje między kobietami wpływa współczesny perfekcjonizm i ciągłe porównywanie się.
Kobieca przyjaźń to dla mnie ważny temat. A rzadki w ambitniejszej polskiej literaturze, choć są na szczęście świetne „Dziewczyny z Portofino” Grażyny Plebanek, która opisała prawdziwą kobiecą sztamę, czy łotrzykowskie „Cwaniary” Sylwii Chutnik. Mnie samą interesują pęknięcia w bliskich relacjach kobiet, te wszystkie tłumione, ciche agresje, które u dziewczynek przybierają nieco inną formę niż u chłopców, ale przecież wcale nie są przez to mniej destrukcyjne. Kobiety rzeczywiście porównują się ze sobą, ale to nie jest nowe zjawisko, tylko raczej atawizm, pochodzący z czasów, kiedy – ujmując rzecz w uproszczeniu – było oczywiste, że to mężczyzna prosi kobietę do tańca i to on wybiera sobie partnerkę. Taka sytuacja czekania na bycie wybraną może rodzić sporą frustrację. No i oczywiście zawiść. Dlatego temat solidarności kobiecej jest jednym z najważniejszych wyzwań dla feminizmu i żeby o tę solidarność móc zawalczyć, warto najpierw zastanowić się, gdzie tkwią w nas emocje i instynkty, do których niechętnie się przyznajemy, ale które wpływają na wzajemne relacje.

Piszesz: „Idąc w stronę koleżanek, zauważyła z zadowoleniem, że ponownie wykazała się znajomością ukrytych kodów. Miała na sobie luźną, białą koszulę i one też były ubrane na biało, celebrowały słońce”. Dress code to kolejny język ważny w twojej książce. Czy w Szwecji można się ukryć za swoim strojem, czy też od razu zdradza on przynależność społeczną?
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, Szwecja jest krajem pełnym paradoksów, także jeśli chodzi o kwestie związane z dress code’em, stanowi pod tym względem doskonałe pole do obserwacji. Rozmawiałam kiedyś na ten temat z prof. Piotrem Sztompką, który uważa Szwecję za przykład kraju, w którym nie manifestuje się zasobności ani poprzez to, jak się mieszka, ani przez strój. To prawda, a zarazem i nieprawda. Z jednej strony w Szwecji bardzo ceni się prostotę i brak ostentacji, dlatego w nawet najbardziej luksusowych dzielnicach nie napotkasz pałaców otoczonych murami, które budują sobie zamożni Polacy. Z drugiej – w Sztokholmie stary, drewniany dom z widokiem na wodę i w dobrej okolicy kosztuje więcej niż nowo wybudowana, licząca siedemset metrów kwadratowych willa w Konstancinie. Wyznacznikiem prestiżu – bardzo silnym – jest adres. Są adresy nobilitujące, adresy zarezerwowane dla klasy wyższej, adresy pasujące do artysty i takie, z którymi będzie lepiej do twarzy prawnikowi, są też adresy, które psują CV i wywołują negatywne reakcje, adresy sygnalizujące beznadzieję. Jeden z moich bohaterów ma taki adres, mieszka w dzielnicy Tensta, określanej często mianem etnicznego getta. Jeśli chodzi o ubrania, to na pierwszy rzut oka sztokholmczycy nie przywiązują szczególnej wagi do stroju, nie ubierają się tak elegancko jak Włosi czy paryżanie, ani tak oryginalnie jak londyńczycy. Zarówno na ulicy, jak i w wystroju domów obowiązuje prostota. Tyle że w mieszkaniach ludzi z wyższych klas ta prostota nie jest rodem z IKEI, a ich proste dżinsy i swetry nie pochodzą ze sklepów H&M. Dobra znajomość społecznych kodów oraz obowiązujących snobizmów powoduje, że ulica, na której nikt się niby nie wyróżnia, okazuje się pełna elementów sygnalizujących przynależność społeczną. Może być to kwestia marki ubrań (mężczyźni z Södermalm noszą chętnie niedrogą, ale uznawaną za cool markę Cheap Monday), fryzury (faceci z przylizanymi do tyłu włosami mieszkają najczęściej na Östermalm), czy podkreślane ubraniem zainteresowanie ekologią, czyli ciuchy z drogich second-handów i marki znane z tego, że stawiają na ochronę środowiska. Istnieją też kody kolorystyczne, jak na przykład wspomniane w „Rówieśniczkach” ubieranie się na biało latem, czy noszona przez sztokholmczyków przez resztę roku wszechobecna czerń. Wiele sygnalizują detale, takie jak oprawki okularów, czy... skarpetki. 

Kiedy czytam książki pisarzy szwedzkich lub mieszkających w Szwecji (na przykład „Przystupę” Grażyny Plebanek), mam wrażenie, że przyroda jest ważną bohaterką, elementem o metafizycznym znaczeniu. Jak ty odczuwasz, czytasz szwedzką przyrodę? Pojawia się ona też w „Rówieśniczkach”.
Mówi się czasem, że w tym zsekluaryzowanym kraju miłość do natury zastąpiła religię. Rzeczywiście coś w tym jest, szwedzki stosunek do natury ma wymiar duchowy, to na jej łonie najlepiej się myśli, to ona daje ukojenie, możliwość ucieczki od spraw, radość, a także poczucie, że jest się częścią czegoś większego. Mało rzeczy tak Szwedów wzrusza i zachwyca jak natura. Trywializując nieco temat, powiem, że aby to zrozumieć, wystarczy sprawdzić, jakie zdjęcia najchętniej wrzucają na swoje facebookowe profile. Szwedzka fascynacja naturą i mnie się udzieliła – choć zawsze byłam na nią czuła. W Sztokholmie w miasto wdziera się woda i lasy. Pod mój dom codziennie przychodzą zające i sarny, a moja znajoma, która też mieszka blisko centrum miasta, ma w swojej komórce zdjęcia zaglądającego do jej sypialni łosia, zaś jej pies często bawi się w ogrodzie z lisem. Szwedzka natura ma też w sobie coś dramatycznego: wszechobecne lasy, skały, woda i bardzo dużo przestrzeni. Nie wiem, czy zauważyłaś, że szwedzcy pisarze sporo uwagi poświęcają też światłu lub jego brakowi – pochodzą z miejsca na Ziemi, gdzie zimy są naprawdę mroczne, ale za to w czerwcu i lipcu dzień trwa niemal bez końca.

Jonas Gardell, „Nigdy nie ocieraj łez
bez rękawiczek”, t. 1 „Miłość”
. Przeł.
Katarzyna Tubylewicz, W.A.B., 240 stron,
w księgarniach od kwietnia 2014
Właśnie wyszedł w Polsce pierwszy tom trylogii Jonasa Gardella „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” w twoim tłumaczeniu, to wielka powieść o epidemii AIDS, o Szwecji lat 80. Jak była przyjęta w Szwecji?
Trylogia Gardella to jedna z najgłośniejszych i najważniejszych szwedzkich książek ostatnich kilkudziesięciu lat. W Szwecji to powieść absolutnie kultowa, podobnie jak i powstały na jej podstawie serial, którego niestety nie odważyła się zakupić polska telewizja. To zaszczyt, że mogłam ją przetłumaczyć, bo rzadko zdarzają się książki tak ważne. „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” to wspaniała powieść o miłości, portret Sztokholmu lat 80. i książka dobrze podsumowująca historię ruchu wyzwolenia osób LGBT, która uświadamia zarazem, jak w gruncie rzeczy krótka, także na Zachodzie, jest ta historia i o jak wielu tematach związanych z prześladowaniem homoseksualistów nie mamy pojęcia. Czy wiemy na przykład o tym, że zdarzało się, iż homoseksualni więźniowie obozów koncentracyjnych skazani na nie na podstawie paragrafu 175 po zakończeniu wojny byli posyłani przez aliantów do kolejnych więzień? Albo że w Niemczech nie mieli prawa do odszkodowań wojennych? O tym wszystkim pisze Gardell. Dla Szwedów najważniejsze jest jednak to, że jest to pierwsza książka o tym, jak społeczeństwo szwedzkie zdradziło ofiary AIDS. Cytowane są tu między innymi fragmenty artykułów z gazet i wypowiedzi polityków, którzy proponowali internowanie osób zakażonych wirusem. To wszystko działo się w tym samym czasie, kiedy szwedzkie środowiska LGBT zaczęły walczyć o swoje prawa.

Szwecja to kraj, który słynie z tolerancji i w którym przywiązuje się dużą wagę do takich wartości jak równość i egalitaryzm, ale zarazem, co jakiś czas, ktoś podsuwa szwedzkiemu społeczeństwu lustro, w którym obraz tego kraju nie jest już tak jednoznaczny. W latach 90. zrobił to Maciej Zaremba, pisząc swoje reportaże o szwedzkim programie przymusowych sterylizacji „niepożądanych” obywateli. Teraz to Gardell przypomina Szwedom, że nie zawsze byli tak tolerancyjni względem mniejszości seksualnych jak dziś, a liberalny dziennik „Dagens Nyheter” w czasie epidemii AIDS odmawiał publikowania nekrologów mężczyzn podpisanych przez innych mężczyzn, bo było to „nieprzyzwoite”. Myślę, że powieść Gardella – napisana bardzo prostym językiem, łatwa w czytaniu, więc w tym sensie daleka od tego, co w Polsce uważane jest za wielką literaturę, ze świetnie skonstruowanymi postaciami, które wbijają się na zawsze pamięć – ma w sobie podwójną siłę. To książka, która wstrząsa, a czasem bardzo wzrusza i od której naprawdę trudno się oderwać, a jednocześnie wielka literatura, która może zmieniać świadomość. Wierzę, że w Polsce też będzie czytana. Jak znam życie, parę osób zbulwersuje się scenami homoseksualnego seksu. A Jonas Gardell, który sam jest otwarcie homoseksualny i od dwudziestu ośmiu lat pozostaje w związku z Markiem Levengoodem (od paru lat jego mężem), to człowiek bardzo religijny i znawca Biblii (jego książka „O Bogu” jest podręcznikiem dla szwedzkich studentów teologii). Także w „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” znajduje się wiele dających do myślenia biblijnych cytatów, które bardzo niuansują rzeczywistość.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.