Raport o kondycji tłumacza
Pieter Breugel, Wieża Babel, 1563 / Museum Boijmans Van Beuningen w Rotterdamie

Raport o kondycji tłumacza

Anna Wasilewska

Nastał oto raj dla tłumaczy. Zewsząd wsparcie i uznanie, sypią się nagrody. A jak te statystyki mają się do rzeczywistej kondycji, materialnej i „moralnej” tłumacza literatury pięknej?

Jeszcze 4 minuty czytania

„Przyszłym językiem Europy jest przekład” – tę formułę, przekutą obecnie w modny slogan, Umberto Eco ogłosił blisko dwadzieścia lat temu, 14 listopada 1993 w Arles, podczas corocznych trzydniowych obrad poświęconych przekładom literackim (Assises de la traduction littéraire). Od tamtego czasu wiedza o przekładzie, pod szyldem translatologii lub translatoryki na dobre zadomowiła się na wyższych uczelniach jako jedna z nauczanych dyscyplin. W ostatnich dwóch dziesięcioleciach powstały na świecie liczne ośrodki badawcze, wydziały uniwersyteckie, szkoły przekładu, mnożą się konferencje naukowe, seminaria i kursy, ba, można nawet zrobić master z przekładu literackiego.

Ukazują się też liczne publikacje z zakresu teorii, powstaje obfite piśmiennictwo dotyczące przekładu literackiego. Warto tu wspomnieć o „Encyclopedia of Translation Studies” (1998), do której odsyła czytelnika Umberto Eco w „Dire quasi la stessa cosa. Esperienze di traduzione” (2003). „Powiedzieć prawie to samo. Doświadczenia przekładowe” to zbiór wykładów i seminariów, które Eco prowadził na uniwersytetach w Toronto, Oksfordzie i Bolonii. Ten swoisty traktat korzysta ze znanych toposów należących do wspólnego dziedzictwa kulturowego. Książka nie ma wyraźnie naukowego charakteru, Eco zamieszcza jedynie skrótową bibliografię autorów i tytułów, do których się odwołuje, a odwołuje się między innymi do Peirce’a, Jakobsona, Greimasa, Gadamera, Derridy, Hjelmsleva, Benjamina czy Lotmana.

Powstają także rozmaite instytucje i organizacje, wspierające subwencjami przekład literacki; w Europie działa obecnie sieć czternastu College’ów dla tłumaczy (swego rodzaju Domów Pracy Twórczej), którą łatwo wytropić w internecie pod hasłem Recit. W roku 1993 w nieistniejącym już Collegio dei Traduttori a Procida, na małej wysepce pod Neapolem, zostaje powołane międzynarodowe stowarzyszenie Conseil Européen des Associations des Traducteurs Littéraires, którego siedzibą jest Bruksela. W 2008 roku zawiązuje się we Francji Société Européenne des Auteurs, stowarzyszenie, które stara się podejmować działania na rzecz Europy wielojęzycznej i wielokulturowej, stawiając znak równości między językami i kulturami. SEA zamierza też pośredniczyć w przekładaniu wartościowych utworów z wszystkich języków europejskich na wszystkie języki europejskie i co roku publikuje listę dzieł z zakresu klasyki światowej i literatury współczesnej, które należą do luk przekładowych w danym kraju. Nie tak dawno, w Brukseli powstał też projekt PETRA (Plateforme Européenne pour la traduction littéraire), zainicjowany przez rozmaite instytucje z pięciu krajów: Belgii, Francji, Polski (Instytut Książki), Słowacji i Niemiec. Pierwszy kongres (JET, Journées européennes de traduction) odbył się w Brukseli w dniach 1-3 grudnia 2011.

Można by rzec: nigdy nie było równie dobrze. Nastał oto raj dla tłumaczy i dla wydawców. Zewsząd wsparcie i uznanie, sypią się nagrody (w samej Europie istnieje blisko trzydzieści nagród dla wybitnych dokonań translatorskich).

A jak te statystyki i dane mają się do pragmatyki przekładowej i do rzeczywistej kondycji, materialnej i „moralnej” tłumacza literatury pięknej? Zapewne jego kondycja kształtuje się odmiennie w różnych krajach, które zasługują na osobne raporty. Na razie taki raport powstał we Francji, z inicjatywy Centre National du Livre (CNL). Pierre Assouline, pisarz i dziennikarz, który w styczniu 2012 został przyjęty do jury nagrody Goncourtów, autor popularnego bloga „La République des livres” poświęconego nowościom książkowym, podjął wyzwanie. Przez dwa i pół roku zbierał materiały, przeprowadzał kwerendy, sięgał do rozmaitych źródeł, konsultował katalogi nowości, dane związku zawodowego wydawców SNE (Syndicat National de l’Édition), przeglądał ankiety stowarzyszenia tłumaczy ATLF (Association des Traducteurs de France) oraz SFT (Société Française des Traducteurs), przeprowadzał wywiady z tłumaczami. I na tej podstawie przygotował obszerny raport, blisko dwustustronicowy, dostępny w internecie. W aneksie nie brakuje cyfr, wykresów ani tabelek.

Sytuację francuskiego tłumacza opisał w kontekście sytuacji tłumaczy krajów sąsiednich. Otwiera raport dosyć ironicznym pytaniem: „Szczęśliwy jak tłumacz we Francji?” I nie jest to pytanie retoryczne, czytelnik otrzymuje odpowiedź już w następnej linijce: „Najmniej nieszczęśliwy w Europie, to pewne. Parafrazując słowa pani de Staël, mógłby powiedzieć, że narzeka, kiedy się sobie przygląda, ale pokrzepia się, kiedy się porównuje”. A z czego może się cieszyć tłumacz francuski? Przede wszystkim ze stawek honoraryjnych, wywalczonych w latach 1970-1990 i gwarantowanych ustawowo. Za stronę przekładu (1500 znaków) otrzymuje średnio 21 euro, zależnie od języka oryginału. Przekład z angielskiego, najtańszy, bo najbardziej popularny, kosztuje 19-21 euro, z niemieckiego, włoskiego i hiszpańskiego 21,50-22,50 euro; z pozostałych języków 21,50-23,5 euro. Stawka przekładu z francuskiego na inny język to 26-28 euro. Tłumacz we Francji może się cieszyć tym bardziej, że w ościennych krajach jego odpowiednicy muszą się pogodzić z zupełnie odmiennymi warunkami. W Hiszpanii otrzymują średnio 9 euro za stronę liczącą 2200 znaków, we Włoszech 10 euro za 2000 znaków, w Niemczech jest już trochę lepiej, bo 13,50-17,50 euro za stronę. Najkorzystniej poza Francją stawki kształtują się w Holandii, tam tłumacz dostaje 17-21 euro za 1800 znaków.

O tym, jak jest w Polsce, nie dowiemy się z raportu Assouline’a, ale może warto przy okazji o tym wspomnieć. Tłumacz otrzymuje średnio 500-700 złotych za arkusz, czyli 22 – 31 złotych brutto za 1800 znaków (5-7 euro). Sporadycznie zdarzają się stawki 800 – 900; bodaj tylko jeden wydawca płaci 1.100 – 1.300 złotych za arkusz w zamian jednak za bezterminowe przeniesienie praw. Autor przekładu otrzymuje dziś mniejsze wynagrodzenie niż kilka lat temu, ponieważ wydawcy tną wydatki, również kosztem tłumaczy. Wydawca, który płacił 750 złotych za arkusz w roku 2005, w 2011 temu samemu tłumaczowi proponuje za ambitną książkę 650 złotych. To sytuacja paradoksalna: koszty utrzymania rosną, honoraria za przekłady maleją. Umowy są najczęściej skonstruowane według zasady: wszystkie obowiązki po stronie tłumacza, wszystkie prawa po stronie wydawcy. Za każdy dzień spóźnienia tłumacz płaci odsetki karne, wydawca nie ponosi żadnej odpowiedzialności finansowej za zwłokę przy wypłacie honorarium. Tłumacza nie chroni nic. Nawet środowiskowa solidarność. Wydawca wie, że jeśli jeden tłumacz odmówi pracy za obniżoną stawkę (za „podniżkę”, jak mawiał pewien poeta polskiego pochodzenia, wychowany w Stanach), znajdzie na jego miejsce drugiego i zdoła narzucić mu swoje warunki. Warto też dodać, że wydawcy chętnie występują o unijne lub krajowe dotacje, dostępne na przekład pod szyldem subwencji, niekiedy całkiem spore, ale do tłumaczy pieniądze te trafiają jedynie cząstkowo. Bywa tak, że wydawca podsuwa tłumaczowi do podpisania fikcyjną umowę na stawkę na przykład 1200 złotych, ale wypłaca mu z tego niewiele ponad połowę albo„aż” dwie trzecie, resztę funduszy przeznaczając na inne koszty. Takie praktyki spotykają autora przekładu nawet wtedy, gdy sam zdobędzie dla wydawcy dotację na przekład książki. Na podobną sytuację skarżą się tłumacze z innych krajów Europy Wschodniej – z Rumunii, Bułgarii czy Ukrainy. Zdarza im się nawet podpisywać fakturę wystawioną na wyższe honorarium, a potem płacić podatek od sumy, której nie otrzymali.

Z raportu Assouline’a wynika jednak, że również ów francuski szczęściarz podlega pauperyzacji. Warto przytoczyć jeszcze kilka dalszych liczb i danych. W latach 1996-2009 średnie wynagrodzenie spadło o 15 procent, w czasie kiedy obroty wydawnictw wzrosły o 34 procent. 13 procent publikowanych na świecie przekładów ukazuje się obecnie we Francji, gdzie z kolei tłumaczenia stanowią 18 procent całej oferty wydawniczej. W ostatnich dwudziestu latach XX wieku we Francji liczba przekładów wzrosła o połowę. Przy tym zawód tłumacza wciąż profesjonalizuje się i feminizuje. Co roku wyspecjalizowane uczelnie wypuszczają 150 tłumaczy. Od dwunastu lat można też uzyskać master z przekładu literatury pięknej. (Nawiasem mówiąc, jest to może jedyne słowo, które zostało przez Francję zapożyczone z angielskiego i zrobiło zawrotną karierę, chociaż, jak wiadomo, Francuzi wymyślili od nowa nawet techniczne słownictwo komputerowe, byle tylko nie ulec dyktatowi dominującego języka). W niebyt odeszły czasy, kiedy o tłumaczu mawiano, że nie wymaga się od niego dyplomu, podobnie jak od poety. Problemem stały się jednak proporcje. Kształci się zbyt wielu anglistów, bo chociaż dwie trzecie przekładów pochodzi z angielskiego, to nadwyżka tłumaczy z tego języka wynosi aż 30 procent. Dla przykładu, na 822 tytuły angielskie, ukazuje się 106 japońskich i 103 niemieckich. Brakuje tłumaczy z języków uznawanych za rzadkie. Całkiem niedawno jeden z wydawców pojechał aż do Finlandii, żeby znaleźć tłumacza z węgierskiego (sic!) na francuski. Podobnie jest z chińskim czy z tureckim.

Zarówno tłumacz, jak i wydawca mogą liczyć na pomoc finansową CNL-u, który w pięćdziesięciu procentach pokrywa koszty przekładów wartościowych i trudnych  książek na francuski. CNL wspiera również przekłady z języka francuskiego na inne języki. Tak jest od 1981 roku, kiedy dyrekcję CNL-u objął Jean Gattegno, który sam był wybitnym tłumaczem.

Jakie zatem powody do narzekań mogą mieć francuscy tłumacze? Głównym adresatem utyskiwań są przede wszystkim wydawcy. Dopiero we wrześniu 2011, już po ogłoszeniu raportu Assouline’a i po osiemnastu latach narastającego napięcia i wzajemnej nieufności, francuscy wydawcy i tłumacze (a ściśle mówiąc, reprezentujące ich stowarzyszenia), usiedli do wspólnego stołu. Tłumacze wypominają wydawcom arbitralne poprawki, brak konsultacji, a nawet brak autorskiego wglądu w korektę przed odesłaniem książki do druku. Wydawcy zaś replikują, że często dostają nieudolne przekłady, i gdyby nie wnoszone z ich inicjatywy poprawki, czytelnicy otrzymywaliby buble. Tłumaczom zdarzają się opuszczenia słów bądź całych akapitów, dowolność interpretacji, niezrozumienie sensu zdań. Najwyraźniej rola redaktora, czyli osoby redagującej teksty, nie jest znana francuskim oficynom. Na początku lat 90., kiedy polscy wydawcy, kopiując zachodnie obyczaje edytorskie i tnąc koszty, tak ochoczo zwalniali redaktorów, kiedy powstawały dziesiątki i setki nowych oficyn, całkowicie nieobytych z procesem przygotowywania książki do druku, rynek został zalany tandetnymi przekładami. Dzisiaj większość liczących się oficyn wróciła do praktyki redagowania tekstów i korzysta z chałupniczej pracy redaktorów, gdyż wydawcy pojęli, że od jakości publikowanych książek zależy ich prestiż. Chociaż bubli i „puszczonych” przekładów nadal nie brakuje. We Francji zaś tylko Christian Bourgois i Éditions de l’Olivier mogą z dumą powiedzieć, że zatrudniają na pełnym etacie osobę, która zajmuje się wyłącznie czytaniem i poprawianiem tekstów.

Francuscy wydawcy chętnie też wypominają gwiazdorskie praktyki wziętych i uznanych tłumaczy, którzy podpisują zbyt wiele umów i chcąc wywiązać się z terminów, dzielą książki na rozdziały, powierzając je rozmaitym bezimiennym wyrobnikom. Nie trzeba mówić, jaki jest efekt końcowy.

Z kolei innym powodem do narzekań ze strony tłumaczy jest anonimowość. Najczęściej czują się ignorowani przez wydawców i przez media, na przekór francuskim zapisom prawnym, które przyznają tłumaczowi „status i godność autora przełożonego tekstu”. Rzadko bywają zapraszani do audycji telewizyjnych czy radiowych, często pomija się ich nazwiska przy omawianiu przełożonych książek czy po lekturze na antenie.

Na osobny rozdział zasługują praktyki stosowane w teatrze, gdzie często dochodzi do nadużyć. Zgodnie z prawem autorskim, dramaturg otrzymuje 60 procent wynagrodzenia, tłumaczowi przypada pozostałe 40. Często zdarza się, że dyrektorzy i reżyserzy pomijają więc nazwisko tłumacza, przypisując sobie autorstwo adaptacji. Tłumaczą się tym, że zamawiają przekłady czysto filologiczne, domagające się dalszej obróbki. Obróbka jest najczęściej kosmetyczna, ale to oni zyskują prawo do tantiem.

Pierre Assouline referuje głosy obu stron, przytacza rozmaite wypowiedzi, ubolewa nad brakiem profesjonalnej krytyki przekładu, co dziwi przy obfitości publikacji teoretycznych, i upomina się o rehabilitację zawodu tłumacza. W pełni doceniając trud mozolnej, samotniczej wyprawy w głąb cudzego tekstu, domaga się przyznania tłumaczowi statusu współautora. Zachęca wydawców do umieszczania nazwiska tłumacza na okładce, pod nazwiskiem autora, tak jak umieszcza się na płycie nazwisko wykonawcy pod nazwiskiem kompozytora, czy też nazwisko reżysera i aktorów pod nazwiskiem autora sztuki. Także tłumacz zasługuje na to, żeby być dostrzeganym, jakkolwiek można uznać, że pozostaje to w sprzeczności z podstawową zasadą tej profesji, według której im bardziej tłumacz jest niewidoczny, tym doskonalszy jest, jak się zdaje, efekt jego pracy. Tłumaczowi – powiada Assouline – należy zapewnić widoczność. Bez triumfalizmu, bez fajerwerków, ale w przekonaniu, że także tłumacz jest twórcą. Nie zajmuje miejsca autora, lecz stoi obok, ponieważ bez jego pracy dzieło pisarza pozostałoby niedostępne dla obcojęzycznego czytelnika. A zatem skoro obaj, autor i tłumacz, są nierozdzielni, najwyższy czas powiązać ich ze sobą na oczach publiczności i obalić ów komunał, który głosi, że tłumacz pozostaje w cieniu „z upodobania, a może nawet z powołania”. Wystarczy tylko obwieścić, że ów cień nie jest czymś nieuchronnym.

Assouline cytuje w ramach argumentacji na rzecz tego postulatu fragment wypowiedzi dwóch włoskich pisarzy i tłumaczy, tandemu znanemu pod szyldem Fruttero & Lucentini, którzy wystosowali swego czasu list otwarty do prasy, podpisany następnie przez 959 osób: „Kiedy krytycy nie ustają w pochwałach nad stylem, doborem leksyki i językowymi akrobacjami autora, nie powinni zapominać, jeśli czytali oryginał, o uznaniu dla tego, kto mu sprostał; a jeśli czytali tylko przekład, niechaj pamiętają, że wszystkie słowa i zdania, rytm i brzmienia są dziełem tłumacza”.

I na zakończenie jeszcze jeden cytat, znacznie starszy, z listu, jaki 10 maja 1929 Osip Mandelsztam wystosował do redakcji „Literaturnoj Gaziety”, kiedy zakwestionowano jego przekład „Przygód Dyla Sowizdrzała”:

„Tłumaczenie jest jedną z najtrudniejszych i najpoważniejszych prac literackich. Chodzi w istocie o stworzenie autonomicznego systemu językowego na bazie obcego tworzywa. Przeniesienie tego tworzywa do rosyjskiego systemu językowego wymaga nieustannego napięcia, uważności i siły woli, wielkiej inwencji, świeżości intelektualnej, wyczucia językowego, bogatego słownictwa, ucha zdolnego dosłyszeć rytm, złowić kontur zdania i go odtworzyć, a przy tym wymaga wielkiej zręczności. Jeśli tego zabraknie, pozostaje zmyślenie. Sam akt tłumaczenia wytwarza ogromne napięcie. Ta praca wyczerpuje, wyjaławia umysł znacznie bardziej niż inne dziedziny twórczości”. I dalej: „Jeżeli chcemy otrzymać książkę wysokiej jakości, należy wykorzenić owo rosnące z roku na rok absurdalne żądanie wydajności, które jest źródłem byle jakich efektów. Powieść Flauberta i powieść wagonowa są opłacane prawie tak samo. Debiutant, dyletant i uznany tłumacz otrzymują niemal identyczne wynagrodzenie. Jednocześnie cena zadrukowanej kartki papieru waha się między kwotą 150 a 500 rubli. Przy takim systemie nietrudno zrozumieć, że wydawcy odpędzili od przekładów nie tylko literatów, ale nawet zwykłych wykształconych ludzi” (przekład z francuskiego AW).

Te uwagi nadal nie straciły nic ze swojej aktualności. W każdym razie nie w Polsce, chociaż wciąż jeszcze nie możemy narzekać na niedostatek redaktorów ani też na całkowity brak krytyki przekładu.

Pierre Assouline, „La condition du traducteur. Rapport pour le Centre National du Livre”. 30 czerwca 2011.
 

Tekst ukazał się pierwotnie w numerze 5-6/2012 „Literatury na Świecie”.