„Ta glista naprawdę żyje pod skórą”, nęci mnie link na Facebooku, przyozdobiony zdjęciem meandrowatego robala moszczącego się pod powieką ofiary. Nie kliknęłam, ale moi znajomi owszem, podobnie jak w „Nie uwierzysz, co zrobił jej chłopak, gdy zobaczył te zdjęcia” albo „Tak bawią się nastolatki na domówkach!”. Prawdopodobnie rąbek tajemnicy w kwestii glisty nie został uchylony, a zamiast nastolatek-libertynek ukazał się kod captcha, który rozesłał nieproszony link na tablice innych znajomych. Tak samo każda z tysięcy osób, które udostępniły zdjęcie iPhone’a 5, musiała odejść z niczym, a rozkoszne labradory w koszyczku, które podobno szukały domu, były wirtualnym bytem stworzonym w celu zgromadzenia możliwie największej liczby lajków. To temat dobrze znany, który co chwilę powraca jak śmieszno-straszna czkawka. Ale choć Facebook ma już dziesięć lat, w Sieci tkwimy jeszcze dłużej, znamy mechanizm działania łańcuszków świętego Antoniego i mamy w pamięci kotki bonsai, beztrosko posyłamy w świat kolejne skondensowane w obraz cyfrowe legendy miejskie. Bloger Martin Turner nazywa je „wetware’owymi wirusami” („wetware” to hakerski termin na organizm użytkownika komputera), ponieważ rozprzestrzeniają się w zbiorowej świadomości równie szybko jak w Sieci.
#propaganda
Nie ma przed nimi ucieczki. Ekspert od spraw legend miejskich, profesor Dionizjusz Czubala powiedział kiedyś, że mechanizm plotki nie oszczędza nikogo i że każdy jest potencjalnym dystrybutorem pogłosek. Internet zmienia zwyczajną makroplotkę w plotkę turbo – nie tylko ze względu na szybkość komunikacji, ale też dlatego, że ubiera miejską legendę czy faktoid w obrazy. Ilustracja to wszak dowód niezbity – wiedzieli o tym dobrze propagandziści epoki analogowej, ilustrując manifest czy tyradę zdjęciem z innej bajki albo preparując odpowiedni podpis. W roku 1913 „American” opublikował zdjęcie dzieci bawiących się na plaży opatrzone podpisem „barbarzyńska egzekucja dzieci w Meksyku”. Podczas wojny w byłej Jugosławii pewien obraz olejny sprzed stu lat, zamglony i wydrukowany tłustym rastrem, został opublikowany w serbskiej gazecie jako zdjęcie chłopca, którego rodzinę zabili Bośniacy. Możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że fotografia wówczas cieszyła się większym zaufaniem jako dokument i nośnik prawdy, a możliwości demaskowania mitów bez Google’a były, w porównaniu ze stanem dzisiejszym, mocno ograniczone. Ale sztuczka nadal działa, jak potwierdzają niedawne przypadki: wódz amazońskich Indian płaczący na wieść o tym, że jego osada ma zniknąć z powierzchni Ziemi (sam oświadczył, że płakał ze wzruszenia na spotkaniu z dawno niewidzianym krewnym), mapa Europy upstrzona światłami fajerwerków (a naprawdę mapa elektryfikacji), największy pies lub kot świata (który urósł w Photoshopie). Zanim trik zostanie zdemaskowany, zdjęcia mnożą się w tysiącach. „Prostujący” komunikat może trafić do znacznie mniejszej liczby odbiorców, z czego część uzna, że i tak jest nieprawdziwy.
Rozpacz vs. wzruszenie / źródło: www.snopes.com
Twitterowe konto SochiFails, na którym dziennikarze i sportowcy ujawniali zabawne niedoróbki i spektakularne partaniny igrzysk olimpijskich w Soczi, zgromadziło tyle samo faktycznych zdjęć z wioski olimpijskiej, co mistyfikacji z użyciem fotografii skądinąd. Pomimo zdemaskowania, aktywni użytkownicy – czasem zupełnie poważni dziennikarze – nie stracili rezonu, pieczętując zwycięstwo lolkontentu nad faktem. „Najlepsze w każdych igrzyskach jest dowalanie organizatorom”, skomentował jeden z nich. Zaledwie kilka tygodni po zakończeniu igrzysk, gdy podczas kryzysu na Krymie Rosja odsłoniła swoje groźne oblicze, internetowa wojna na mistyfikacje i dezorientacje nabrała o wiele bardziej ponurego wymiaru, przypominając o zimnowojennej retoryce. O tym, że Kreml traktuje internet jako poważną przestrzeń ideologicznej walki, pisano już znacznie wcześniej – „St. Petersburg Times”, a za nimi Olga Khazan z „The Atlantic” w październiku 2013 opublikowali artykuły, w których przyglądano się działaniu rosyjskich „fabryk komentarzy”. Według relacji dziennikarzy, wyspecjalizowane agencje marketingu propagandowego masowo zatrudniały komentatorów, którzy zamieszczali odpowiednio wyprofilowane posty: w mediach krajowych – skierowane przeciw opozycji, w międzynarodowych – uprzejmym tonem racjonalizujące potępiane przez Zachód decyzje Władimira Putina lub dyskretnie siejące relatywizm. Cytowany przez Khazan pracownik jednej z takich agencji „propagandy szeptanej” przyznał, że jego praca nie różni się w istocie od reklamowania suszarek, z tą różnicą, że chodzi o suszarki polityczne. Astroturfing, czyli pozornie spontaniczne, a w rzeczywistości starannie wyreżyserowane działania, w okresie napięć między Ukrainą i Rosją osiągnął tak znaczącą skalę, że pisały o nim również polskie media. Internetowy serwis Radia Wolna Europa zaczął gromadzić wątpliwe, sfingowane czy przeinaczone informacje pod zbiorczym hashtagiem #UkraineUnspun. Skala tych przedsięwzięć nie tylko udowodniła, jak ważną rolę w nowoczesnym konflikcie odgrywa (dez)informacja, ale również pokazała, że prowadzenie wojny propagandowej jest o wiele trudniejsze w warunkach internetowych, gdzie kontra może nastąpić szybko. Gdy rosyjska telewizja ukazała sznur samochodów na ukraińskiej granicy, opatrzony komentarzem o uchodźcach masowo przenoszących się do Rosji, użytkownicy Twittera pospieszyli ze sprostowaniem: archiwalny materiał w rzeczywistości przedstawiał zwykły dzień na granicy ukraińsko-polskiej. Wydaje się, że w sieciowym konflikcie informacyjnym szanse są równe – problematyczna pozostaje jedynie kwestia zasięgu informacji i kontrinformacji. Popularne w czasie I wojny światowej powiedzenie, „na wojnie to prawda jest pierwszą ofiarą”, ponownie stało się niepokojąco aktualne.
Przekleństwo lenia
Klasyczna, zwerbalizowana legenda miejska wymaga domniemanego uczestnika lub świadka (kuzyna stryjenki, kolegi kolegi). Wizualna legenda miejska – wiarygodnego posłańca. Może mieć zaplecze w postaci miliona użytkowników, którzy udostępnili zdjęcie na swoich profilach. Dziesięć tysięcy fanów, jak wiedział już Elvis, w końcu nie może się mylić. O autentyzmie może świadczyć fakt, że informacja została podana dalej przez zaufaną instytucję, na przykład poważny portal, albo blogera z posłuchem. Zdjęcia i nagrania wideo nabierają dodatkowej wiarygodności, gdy ich jakość jest zła: zamglony kadr zarejestrowany komórką, rozchwiany obraz w oku kamery każą domyślać się, że oto twórcą i dostarczycielem materiału jest bezinteresowny świadek-amator. Tę strategię wykorzystali twórcy nieco zapomnianego już dziś horroru „Blair Witch Project”, w którym niby-nieprofesjonalne nagranie i paradokumentalny charakter miało być dowodem autentyzmu opowieści. Promocja filmu opierała się na starannie budowanych niejasnościach, które były jego największą siłą: gdy okazało się, że opowieść jest fikcyjna, film stracił na atrakcyjności, gdyż jako zwyczajny horror nie był wystarczająco straszny. Dzisiaj spamerskie ogłoszenia o skandalicznych wybrykach nastolatków na domówkach zilustrowane są kadrem kojarzącym się ze spontanicznym nagraniem z komórki czy kamery internetowej, aby spotęgować wrażenie przyłapania na niecnym uczynku.
Damaszek w Syrii czy w „Assasin's Creed” / źródło: www.geekosystem.com
Informacyjna klęska urodzaju sprzyja szerzeniu się netloru, czyli folkloru internetowego. Internet pozwala bez specjalnego wysiłku weryfikować źródła, z których pochodzi przekaz; nawet leniwy dziennikarz, któremu nie chce się sprawdzić czegoś samodzielnie, ma sporą szansę uniknąć wtopy dzięki pasjonatom zasiedlającym internetowe fora czy rubieże Reddita. Ale z jakichś przyczyn tak się nie dzieje. Duńska telewizja w materiale dotyczącym wojny w Syrii używa kadru z gry „Assassin’s Creed” w przekonaniu, że tak wygląda współczesny Damaszek. „Slate” i „Guardian” uwierzyły na słowo pisarzowi Chrisowi Faraone, który twierdził, że „Mein Kampf” na liście najlepiej sprzedających się e-booków walczy o czołówkę z pamiętnikami Sarah Palin (w rzeczywistości książka Hitlera błąkała się kilkaset pozycji poniżej czołówki, ale po wspomnianych publikacjach pełnych szoku i niedowierzania sprzedaż wzrosła). Dziennikarka TVP ożywiła plotkę z długą już brodą, sięgającą źródeł prasowych z lat 60. – o niesławnej „zabawie w słoneczko”, którą rzekomo praktykuje zepsuta młodzież gimnazjalna (u Jerzego Lovella i Michaliny Wisłockiej występuje jako „dziecko z gwiazdy”), a zwiedzione żelaznym autorytetem państwowej telewizji inne media beztrosko podały ją dalej. „Słoneczko” wyszło daleko poza internet, trafiając nawet do jednego z odcinków TVN-owskich „Lekarzy”. Można upatrywać źródła tego bałaganu w tempie przemiału informacji – szybkość publikacji i konieczność zdążenia przed innymi serwisami musi wszak skończyć się kiedyś potknięciem o własne nogi. Ale bardziej prawdopodobne jest, że niezweryfikowana informacja sprawdza się jako narzędzie ekonomii opartej na klikach, a materiał opatrzony słowami „gone viral” działa na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Media internetowe, nawet te profesjonalne, niekoniecznie mają więc interes w walce z pogłoską, jeśli ta ma potencjał wirusowy. To punkt, w którym miejska legenda nabiera ciężaru makiawelicznego, zmieniając się często w rasowy faktoid, celową mistyfikację, nawet jeśli media są jedynie jej nośnikami, a nie źródłami.
Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone
Za plenieniem się nieprawdziwych czy niesprawdzonych informacji w Sieci stoją jednak różne motywacje, niekoniecznie niecne. Bywa, że czyjś żart urywa się z łańcucha, jak w przypadku zdjęcia „największego kota na świecie” imieniem Snowball. Opiekun kota i zarazem autor fotomontażu pozwolił sobie rozesłać e-mailowy dowcip jedynie do grupy znajomych, wkrótce jednak Snowball rozpoczął swoje nowe, medialne życie, wprawiając w zdumienie nawet Jaya Leno. Równie skutecznym smarem dla pogłoski jest dobre serce. To poczucie szczerego oburzenia sprawiło przecież, że łańcuszkowy e-mail ze zdjęciami nieszczęsnych kotków, hodowanych w butelkach przez złych Chińczyków, krąży po Sieci do dzisiaj, choć wiadomość, wydawałoby się, już ostatecznie zdekonspirowano jako nieprawdziwą.
Kotek i jego dumny właściciel / źródło: www.museumofhoaxes.com
W przypadku fotografii i wideo fakty często przegrywają w konkurencji z emocjonalnym ładunkiem obrazu, zwłaszcza gdy ten dotyczy czyjegoś nieszczęścia. Bywa, że wytykający mistyfikację zostaje uznany za popsujzabawę: jak można tak cynicznie podchodzić do tragedii? Legenda wędruje więc dalej i pęcznieje. Potencjalny obraz-wirus znakomicie powiela strategie znane z międzywojennej literatury za grosik: powinien grać na potrzebie egzotyzmu i fantazji (spójrz, co za niesamowity dom; zwierzęta, jakich świat nie widział), czynnika nazwanego przez kabaret Mumio wewnętrznym fuj (ta glista żyje pod skórą; w fast foodzie panierują kurze głowy) albo wzruszenia, współczucia i sprawiedliwości za krzywdy (poszkodowane dziecko lub pies; para, która przeżyła 70 lat razem; pastor podaje się za bezdomnego). Sfabrykowanie go nie jest trudne, gdyż zdjęcia są na wyciągnięcie ręki, pozostaje jedynie wymyślić działającą na wyobraźnię „back story”. To pozostawia spore pole do popisu nie tylko ludziom cynicznym i kreatywnym zarazem. Psychiatria rozpoznaje już internetowy syndrom Münchhausena, czyli wcielanie się w fikcyjne postacie ciężko chorych bohaterów i życie ich życiem online – z rozbudowaną biografią, sprawozdaniami blogerskimi i oczywiście dokumentacją wizualną. Jedna z takich postaci, śmiertelnie chora nastoletnia blogerka Kaycee Nicole, trafiła nawet na łamy „New York Timesa”; wkrótce potem okazało się, że stała za nią 40-letnia gospodyni domowa o wyraźnie dużym talencie perswazyjnym, która stworzyła od zera postać Kaycee i jej bloga, a zdjęcia pożyczyła sobie bez pytania z innych stron internetowych.
Użytkownicy Sieci, którzy zjedli na niej zęby, powinni te mechanizmy dobrze znać. Ale ten sam internet, który daje możliwości i narzędzia do rozbrojenia każdego łgarstwa, staje się krainą baśni. Dzieje się tak z tego samego powodu, co w realu: prawda jest niewystarczająco fajna.To dlatego archiwa netloru są tak opasłe, a teorie spiskowe obrastają w warianty i mutacje. Psycholog Jonathan Haidt z University of Virginia podsumowuje tę właściwość ludzkiego umysłu malowniczą analogią: „lubimy mieć się za naukowców, ale w rzeczywistości jesteśmy prawnikami”, czyli bronimy tych informacji, które nam odpowiadają, a innym, nawet zweryfikowanym wiele razy, nie chcemy dać wiary. Możliwe również – pozwolę sobie na taką hipotezę – że czyste przytłoczenie ilością pochłanianej informacji o różnym stopniu zweryfikowania przyczynia się do stanu pewnego oszołomienia, w którym łatwiej dajemy się nabrać nawet na całkiem oczywistą fikcję. Popularność creepypast, czyli internetowego gatunku fikcji – mrożących krew w żyłach fikcyjnych historii, które często wydają się nam bardzo wiarygodne – może być jednocześnie symptomem i odpowiedzią na to zjawisko.
Wizualną odnogą gatunku mogą być krążące od niedawna po Sieci odcinki „Krainy Grzybów TV”, stylizowanych na zabytkowe taśmy VHS z programami edukacyjnymi filmów o mocno psychodelicznym obliczu. Wprawiły niektórych widzów w dezorientację, choć już na pierwszy rzut niewprawnego nawet oka wyglądają na „nowy vintage”. Nie przeszkodziło to spiskowo nastawionym widzom do snucia teorii dotyczących tego, o co może chodzić w „Krainie Grzybów” i czy przypadkiem nie jest to ten dziwny program, który widzieli dwadzieścia lat temu w Telewizji Regionalnej, innym z kolei – do udowadniania, że nowy film jest w istocie nowym filmem.
Gdy kończyłam pisać ten artykuł, dotarła do mnie wiadomość o pracach nad algorytmem, który ma odróżniać fakty od rozpowszechnianych w mediach społecznościowych pogłosek. Możliwe, że zmieni on sposób, w jaki konsumujemy informacje, przynajmniej te dostarczane na piśmie. W kwestii ilustracji pozostaje kierować się słowami przypisywanymi, według różnych źródeł, Abrahamowi Lincolnowi, Marii Skłodowskiej-Curie i Mikołajowi Kopernikowi: „Problem z cytatami w internecie polega na tym, że ludzie w nie wierzą”.