Prywatna strona internetowa to zabytek sprzed epoki web 2.0, archaiczny jak zwrot „surfowanie w cyberprzestrzeni”. Zdarza się jednak nadal, że przypadkiem można na taką zawędrować. Oto pewien inżynier z województwa podkarpackiego, człowiek z zamiłowaniem do artystycznego rękodzieła, oprowadza po swoim domu. Ma tam półeczkę z przedmiotami nieprzydatnymi. Ich wartość użytkowa jest zerowa, ale – jak wyjaśnia autor strony – jest coś takiego w bibelotach, że same wpadają w ręce, choć nie wiadomo, co później z nimi zrobić.
„Co się dzieje, gdy umysł bibelocieje?”, pytał Andrzej Mencwel w eseju o modzie na kicz i styl retro, zastanawiając się nad dziwnie ciepłym uczuciem, które budzą w człowieku „stiuki jak oranżeria, patera jak nenufar, bibeloty cudzej babci”. Bibelot to coś z zasady niepraktycznego, stąd popularne przydomki zdradzające stosunek do tych przedmiotów: durnostojka, zbieracz kurzu, duperela. Samo słowo „bibelot” niesie w sobie jeszcze jakiś porcelanowy urok nostalgicznej, babcinej błahostki, rekwizytu ze starego romansu. Bibelot pasuje przynajmniej do ozdobnej parasolki i kapelusza.
Durnostojka takiej szansy już nie dostaje. Durnostojka zagraca, jest nieprzydatna, ale im bardziej ostentacyjna jej niepraktyczność, tym jest ciekawsza. Durnostojka staje na przekór statecznemu światu, w którym wszystko musi mieć swoje miejsce i cel. Taka nonsensowność może być sztuką samą w sobie, rodzajem surrealistycznej zabawy. Istnieje nawet japońskie słowo – chindōgu – na określenie gadżetu, który sprawia wrażenie, że przynosi genialnie proste rozwiązanie dla jakiejś nękającej nas bolączki lub sprytnie upraszcza nasze wysiłki, choć w rzeczywistości tylko mnoży kłopoty. Są bajery tak bezczelnie wprost bezużyteczne, że wypada tylko podziwiać piękno czczego wysiłku włożonego w ich wymyślenie. Jakie procesy umysłowe mogły się w końcu przyczynić do powstania śpiewającej gumowej ryby do zawieszenia nad drzwiami? Nie wiem przy tym, na ile wiarygodna jestem ja sama, pisząc te słowa w pokoju z widokiem na koci domek w kształcie wielkiej truskawki. Przede wszystkim jednak durnostojka jest ważna, bo mimo woli odgrywa rolę świadka swojego czasu. Po angielsku nazywa się je novelty items – to luźny odpowiednik naszych „bajerów” czy „wodotrysków”, ale kładący nacisk na przelotny urok nowości, „szał sezonowej mody”, jak śpiewała Urszula. Novelty items mają typowe życiorysy: najpierw budzą powszechne pożądanie, następnie przychodzi moment otrzeźwienia i uświadomienia sobie bezsensowności nabytku, po czym – po kilku dekadach – nabierają wartości kolekcjonerskiej jako absurdalne symbole swojej epoki. Zabawkowy piesek kiwaczek budzi sentyment, ponieważ w krajobrazie pamięci mieszka na zawsze w fiacie 125p. Lampa lava przywodzi na myśl idealizm epoki hippisowskiej, szklana ryba – słoneczny dobrobyt polskiej małej stabilizacji, puchate kostki na lusterko samochodowe – dumę z pierwszego volkswagena golfa. Przedmioty całkowicie zbędne mają moc zaklinania ducha czasu.
Tekst pochodzi z książki Olgi Drendy „Wyroby. Pomysłowość wokół nas”, która ukaże się w listopadzie w wydawnictwie KarakterW opuszczonym domku polskim, którego mieszkańcy prawdopodobnie odznaczali się powojenną zapobiegliwością i skłonnością do chomikowania, znajdziemy zapewne garść bibelotów i durnostojek. Niektóre z nich to artefakty nowoczesnego myślenia magicznego, wiary w szczęście i pecha, inne – pamiątki z podróży. Jeszcze inne mogą balansować na granicy użyteczności: znana katowicka fabryka ceramiki Steatyt produkowała – obok serwisów do kawy w stylu new look i klasycznych porcelanowych tancerek – pochłaniacze dymu, czyli lampki w kształcie sowy lub Myszki Miki. Rozpylając pod wpływem ciepła umieszczoną w lampce wodę kolońską, pochłaniacz rozpraszał, a raczej starał się zamaskować papierosową „siekierę” często zawisającą w przeciętnym PRL-owskim domu. Oczywiście, aby pełnić taką funkcję, wcale nie musiał przybierać kształtu Myszki Miki – a jednak przybrał, zyskując cechy durnostojki, dzisiaj notabene wybitnie kolekcjonerskiej.
Wreszcie – w domku z pewnością znajdziemy ozdoby, które ich właściciele zrobili sami. Lampki z lakierowanego korzenia, kwietniki naścienne wygięte z drutu, wełnianą makatę w różyczki kulki. Czesi nazywają takie wyroby sztuką domową, domácí umění: to sztuka ani popularna, ani ludowa, wywodząca się raczej z ducha majsterkowania i pomysłowości niż z czystego folkloru. W 2011 roku Centrum Czeskie w Nowym Jorku opanowały gobeliny z portretem Rumcajsa, obrazki namalowane na plastrze drewna, patery z ceraty. Przedstawiono je nie jako śmiechu warte rupiecie, lecz jako dowody szlachetnego etosu majsterkowicza, który w każdych okolicznościach potrafi stworzyć coś z niczego.
Wiele przedmiotów zgromadzonych na wystawie powstawało również w Polsce, zarówno rękami pojedynczych majsterkowiczów, jak i w spółdzielniach wytwórczości różnej. Taki pomysłowy bricolage to widocznie środkowoeuropejska specjalność (Adam Słodowy!), a wzory i pomysły rozprzestrzeniały się same. Może zalążki owych wzorów kryły się w samej materii, bo po obu stronach granicy uznano, że najlepszym sposobem na ponowne wykorzystanie kapsli od piwa jest zbudowanie z nich orkiestry królików z gitarą.
W księdze XII przygód Tytusa, Romka i A’Tomka („Operacja Bieszczady”) Tytus de Zoo zostaje uprowadzony przez kłusowników, którzy chcą go odsprzedać miejscowemu fotografowi, twierdząc, że „więcej mu zwabi klientów niż nylonowy miś”. Być może miś wyglądał jak ten najsłynniejszy zakopiański, ale wolę wyobrażać sobie, że przypominał raczej pudla z chemlonu. Niemiłosiernie elektryzująca syntetyczna przędza, stworzona w laboratoriach Baty w Zlínie, przypadła do gustu mieszkańcom ówczesnej CSRS, którzy dziergali z niej kolorowe gobeliny i właśnie pudle z pomponowymi łapkami. Wewnątrz pudla przechowywano napoje alkoholowe i niejeden z nich, wykonany z podobnie niezniszczalnego tworzywa, włóczki stilonowej czy wiskoteksu, zdobił również polski barek. Wyobrażam sobie je w użytku, na zwyczajnym spotkaniu towarzyskim: dorośli grają w makao, dzieci zbijają bąki w drugim pokoju, powietrze gęste od klubowych, z płyty leci Demis Roussos, goście jedzą krakersy i drylowane wiśnie z kompotu, na stolik kawowy wjeżdża włóczkowy pudelek, a w nim nalewka gospodyni według przepisu z „Przyjaciółki”... Choć pokrowiec ten tak naturalnie przywołuje w pamięci sceny z polskiego czy czeskiego życia rodzinnego w złotych latach „Koncertu życzeń”, serii z jamnikiem i Karela Gotta, jest importowany. „Fifi, najlepszy przyjaciel człowieka” pojawił się w angielskich i amerykańskich katalogach wzorów szydełkowych jakieś dwie dekady wcześniej jako propozycja wykorzystania resztek włóczki pozostałych po innych robótkach. Dlaczego właśnie pudle? Były najmodniejszą rasą psa w epoce rock and rolla, gościły na spinkach, broszkach i słynnej rozkloszowanej spódnicy znanej jako poodle skirt. Kochał je Elvis – w Graceland wytapetował jeden z pokojów w pudelkowy deseń. W Polsce stały się wkrótce jedną z najbardziej lubianych ras, obok spanieli i collie. „Już teraz w dużych miastach Europy Zachodniej co drugi pies to pudel. Moda dotarła i do Warszawy. Na Nowym Świecie można oglądać wspaniałe okazy podstrzyżonych «na lwa» czworonożniaków, spacerujących w towarzystwie swych dumnych właścicielek”, pisał tygodnik „Stolica”. Plastikowe kudłacze kioskowce o zezowatym spojrzeniu i ich ceramiczne odpowiedniki zaczęły zdobić segmenty dekadę później. Włóczkowy pudel naturalnie wpasował się w ich towarzystwo i trzeba przyznać, że w porównaniu z chudymi psami z Zachodu dopiero chemlon nadał mu należytej kudłatości. Obok pudla mógłby stanąć „pan śrubka”, zmontowany z wkrętek, śrub i rurek, pudełko ze zszytych muliną pocztówek, wyklejanka ze ścinków temperowanych kredek, wypalony w drewnie kwiat lub widok Krynicy Górskiej. Albo taki przykład, łączący w sobie wiele rejonów sztuki domowej: drewniana szkatułka z wypalonym deseniem. Na wieku widnieje fotografia Czerwonych Gitar, zalaminowana jakimś trwałym sposobem. Gdy podniesiemy wieczko, ukaże się nam róża wycięta z wedlowskiej bombonierki. Bombonieroplastyka pozwalała niewielkim kosztem, po spożyciu wszystkich pralinek (co trwało zwykle dość długo, gdyż racjonowano je sobie) udekorować ścianę lub mebel: starą ramkę wypełniano wieczkiem od pudełka po Czekoladkach Deserowych ZPC 22 Lipca E. Wedel, ze szczególnym upodobaniem dla kotka gramolącego się z koszyka. Wnętrze drewnianego pudełka, podzielone na przegródki, wyścielono ścinkami tkaniny obiciowej, w ten sposób zaklinając w jednym przedmiocie ducha gospodarności, sentymentalne wzruszenia i bigbit.
„Sztuka domowa” to fenomen w niebywały sposób łączący w sobie rozbrajającą bezużyteczność i wybitny zmysł praktyczny. Przedmioty, które powstawały ku ozdobie albo nawet po nic, wręcz definicyjne durnostojki, dowodzą zarazem instynktu pożyteczności: w końcu szkoda, by zmarnował się choćby głupi kapsel. Durnostojka współczesna tymczasem rozciąga się między dwiema skrajnościami – przedmiotami masowej produkcji, które najszybciej wdrażają do użytku nowe technologie, w sposób rozczulająco bezsensowny, a dziedzictwem sztuki domowej przefiltrowanym przez wpływy z Pinteresta i estetykę internetowych komiksów. Mamy więc ofertę domów wysyłkowych i sklepów z gadżetami urodzinowymi: figurki-wydrapki z żywicy polimerowej, rzeźby dzika na fotokomórkę, migające groźnie ślepiami pod wpływem ruchu, tańczące kwiatki solarne. Obok nich żyje jednak rękodzielnicza fauna i flora, na pół ze świata Hello Kitty, na pół ze starego sztambucha – rozmarzone filcowe liski, szydełkowane jednorożce i hamburgery, pudełka zdobione techniką decoupage. Rozszerzyła się paleta zwierząt, które trafiają na ozdoby; dzisiaj gości na nich najczęściej fauna fantastyczna lub dzika, zamiast pudli i misiów mamy sowy, lisy i dinozaury.
Współczesna „sztuka domowa” rzadko kiedy osuwa się w wizualną nieporadność, charakterystyczną dla wyrobów epoki nylonu i stylonu. Ówcześni majsterkowicze mogli pochwalić się większą zręcznością techniczną, wytrenowaną na warsztatach, w pracy, nawet na ZPT, jednak mieli do dyspozycji gorsze narzędzia i nie zawsze idealne oko do proporcji. Współczesne durnostojki lubują się w drobiazgu, maleństwie, precyzji. Rysuje się je cienką kreską, a jeśli coś jest zdeformowane, to celowo: animacja i ilustracja spopularyzowały małe łapki, ogromne oczy i łepetyny. Widać, że starsze wyroby powstawały ze skrawków pozostawionych przez świat wielkoprzemysłowy, a współcześnie doskonała synergia istnieje między emoji a szydełkiem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).