Naprawić błąd 404
rys. Ssoosay / Flickr CC

Naprawić błąd 404

Olga Drenda

Wirtualny artefakt, tak podatny na łatwą zgubę, żyje poza głównymi autostradami współczesnego internetu

Jeszcze 2 minuty czytania

Dokąd odchodzą strony internetowe? – pytają architekci z David Garcia Studios, autorzy projektu grobowca wygasłych stron www. Grobowca jak najbardziej niewirtualnego: umiejscowiony w jaskini Munižaba w Chorwacji, miałby gromadzić martwe zasoby Sieci. Efemeryczne cyfrowe byty zyskałyby fizyczną formę – treść zostałaby wycięta laserowo w arkuszach z tworzywa. „Wśród arkuszy stron internetowych, uporządkowanych chronologicznie, podświetlonych i rozlokowanych w krajobrazie, można będzie wędrować niczym w bibliotece czy w lesie. Tu strony internetowe przekształciłyby się w osobne rzeczywistości, które zgromadzone w jednym miejscu przetrwałyby wieki. To alternatywa dla ulotnego istnienia na twardym dysku” – wyjaśniają pomysłodawcy.

źródło: codexsplatter.wordpress.comNie są odosobnieni w swoim elegijnym tonie. Ioana Iliesiu zaprojektowała Ruiny Twittera, dźwiękowy „pomnik upamiętniający śmierć internetu”. Pomnik składa się z zawieszonego nad ustronnym islandzkim fiordem serwera i kopuły, w której rozbrzmiewają odczytywane mechanicznym głosem tweety. Wedle słów Iliesiu, Ruiny Twittera są nade wszystko komentarzem na temat lęku przed utratą danych. Lęku uzasadnionego, bo choć dane z Sieci bardzo trudno usunąć na dobre, to paradoksalnie cyfrowe trwanie jest nadspodziewanie kruche: treść łatwo ginie w zalewie nowych danych, i nawet jeśli można ją odzyskać, to droga bywa trudna. Domeny gasną, serwery padają; serwis Wayback Machine (archive.org) chwyta widma stron, które odeszły, ale aby to zrobić, trzeba pamiętać ich dokładne adresy. Sprawdzam, co zachowało się ze zmiecionego przez eksplozję dotcomowej bańki serwisu poland.com, jednego z portali, które przeżyły szybki wzlot i równie gwałtowny upadek na początku nowego milenium (wraz z ahoj.pl, arena.pl czy yoyo.pl). Jedna z dostępnych dat to 10 listopada 2000. Trener Jerzy Engel uzupełnił skład reprezentacji, a w ośmiu pokojach czatu Osada przebywało 37 użytkowników; kto miał zagrać i jacy to użytkownicy, nigdy się nie dowiemy. Dostęp możliwy jest tylko do głównej strony portalu. Po kliknięciu w wiadomość, wpadamy w czarną dziurę: „Wayback Machine doesn’t have that page archived”.

Smutek utraconych danych, ta lekkomyślna, głupia zguba, jest szczególnie dojmujący. Wiedzą o tym najlepiej ci, którzy zdali sobie sprawę, że nigdy nie będzie im dane zobaczyć pierwszych odcinków „Doktora Who”, beztrosko skasowanych przez pracowników BBC. Słowo niedrukowane, obraz nienamacalny traktowane były przez dziesięciolecia jako błaha materia, niewarta przechowania, ot śmieć. Jeszcze nie tak dawno, bo w latach 60. i 70., nadawcy telewizyjni i radiowi, z BBC na czele, wymazywali stare taśmy i nagrywali na nich nowy materiał, przekonani, że program telewizyjny jest jętką jednodniówką, która po pojedynczej emisji ginie. Skutkiem ubocznym technologicznego rozpędu, paradoksalnym w epoce szacownych muzeów i bibliotek, stała się groźba „cyfrowych wieków ciemnych”, w których archiwa zostają uwięzione na przedatowanych nośnikach, niemożliwych do odczytania bez właściwego sprzętu – dajmy na to magnetofonu szpulowego czy komputera Odra.

W obliczu ekspansji internetu pojawiło się nowe wyzwanie: jak zachować wirtualny artefakt. Wspomniana już internetowa biblioteka, Wayback Machine, jest jedną z odpowiedzi na „błąd 404”. Jej pomysłodawcy jeszcze w latach 90. zdali sobie sprawę z tego, że treści publikowane w Sieci są częścią dziedzictwa kulturowego, a historia dzieje się po części online. Utrata danych oznaczałaby więc groźbę cywilizacyjnej amnezji.

źródło: www.1stwebdesigner.com

W roku 2009 nadszedł kres GeoCities, symbolu amatorskiej twórczości w Web 1.0. Powstały w 1994 roku i kilka lat później zakupiony przez Yahoo, umożliwiał darmowy hosting tysięcy stron, tworzonych przez użytkowników skupionych w poszczególnych „miastach”, czyli kręgach zainteresowań – od nowoorleańskiego jazzu po teorie spiskowe. Przez pewien czas GeoCities i podobne serwisy (w Polsce republika.pl) były synonimem internetu „potocznego”, masowego, dopóki rosnąca popularność konkurencji – serwisów społecznościowych, blogów – nie odsłoniła w pełni ich siermiężności. W dobie MySpace i WordPress serwis GeoCities stracił rację bytu.

Zdawszy sobie sprawę, że coś właśnie kończy się na dobre, Ryder Ripps, „Indiana Jones internetu”, powołał do życia serwis Internet Archeology. Ripps przekonuje, że krótkotrwałe mody technologiczne mówią wiele o aktualnym stanie cywilizacji, a jego zamysłem jest „archiwizacja artefaktów graficznych z okresu wczesnej kultury internetu”. Serwis gromadzi więc znaleziska z dzisiejszego punktu widzenia naiwne i pocieszne, ale doskonale oddające istotę swoich czasów: strony powitalne (enter pages), pliki MIDI, memy z okresu gorączki milenijnej. Gromadząc cyfrowe odpadki, Internet Archeology przypomina, jaki był świat.

W 2010 Chris Anderson i Michael Wolff z magazynu „Wired” nieco na wyrost ogłosili śmierć World Wide Web – świata stron internetowych i języka HTML, które miały ustąpić pola nowemu internetowi, opartemu na dostępie przez aplikacje. To dyskusyjna teza, ale ciekawa z punktu widzenia cyfrowej archeologii. Nowy internet to sieć prostych, połączonych ze sobą autostrad: Facebooka, Twittera, Youtube'a, po których śmiga się bezpośrednio, bez niespodziewanego zbaczania w pomniejsze dróżki. Tymczasem – jeśli kontynuować tę urbanistyczną paralelę – poza nimi rozciągają się opuszczone przestrzenie Web 1.0. Ten cyfrowy interior zaludniają duchy (a może raczej mumie?), które przy odrobinie szczęścia można skutecznie przywołać. Zbiegiem okoliczności jednym z nich jest internetowy przewodnik po amerykańskich miastach-widmach, istniejący od 1998 roku Ghosttowns. Ale przestrzenie Web 2.0 zaludniają też dawne przeboje kinowe, serwis kampanii prezydenckiej Boba Dole'a, strona sekty Brama Niebios oraz królik Bugs. Strona promująca film „Space Jam” z 1996 roku nigdy nie zniknęła z Sieci, podobnie ze stronami uruchomionymi na potrzeby promocji filmów „Masz wiadomość”„Szczury z supermarketu”. Niektóre z tych znalezisk zaskakująco wpasowują się w wątki obecne w aktualnej sztuce nowych mediów. Flashowa, na swoje czasy (2000) niesłychanie nowatorska strona filmu „Requiem dla snu” rozpoczyna się symulacją interaktywnej reklamy pigułek na wszelkie bolączki, która – po kliknięciu w którąś z pozycji menu – eksploduje pikselami, uniemożliwiając odczytanie treści. Gdyby nie następujący wkrótce potem zwiastun filmu, można by wziąć tę stronę za kolejny psikus Anthony’ego Antonellisa. Antonellis powołał do życia galerię plików GIF, oprawionych w ramy i przeniesionych do świata offline (wyświetlonych na ścianach). Rosyjska artystka Olia Lialina stworzyła alternatywne wersje FacebookaPinterest, wprost wyjęte z roku 1997. Wspólnie z Draganem Espenschiedem Lialina zbudowała One Terabyte Of Kilobyte Age – archiwum stron z katalogu GeoCities. Lialina wyjaśnia, że zetknięcie z archaicznymi stronami rozbija iluzoryczne poczucie wiecznej młodości, jakie daje internet, uświadamiając, że również i tego immanentnie przyszłościowego medium dotyczy bieg czasu.

 

Żartobliwie i nostalgicznie sieciową prehistorię rewidują ci, którzy w niej dorastali – dzisiejsze pokolenie użytkowników serwisu Tumblr. Ich blogi zaludnia newage'owa menażeria: kryształy, tęczowe piramidy, delfiny, a nade wszystko relikt lat 90., czyli GIF-y, format – wydawałoby się – skazany na wymarcie. Upodobanie artystów „postinternetowych” i świata Tumblra dla estetyki, która przepadła wraz ze śmiercią GeoCities – lukrowanych GIF-ów w pastelowych barwach, WordArtu i czcionki Comic Sans – ma w sobie coś z punkowego ducha, odwrotu od rozbudowanych stron wzbogaconych plikami wideo i zaawansowaną grafiką w kierunku Sieci, którą każdy może tworzyć sam.

Ten nostalgiczno-rebeliancki wątek wydaje się najciekawszy. E-archeologia, poza oczywistą kulturową misją, jest wizytą w przyszłości, która nigdy nie zaistniała. Wizyta w archiwach Internet Archeology jest powrotem do czasów „surfowania w cyberprzestrzeni”, które okazało się o wiele bardziej banalną czynnością, niż sugerowały wszelkie futurystyczne wizje. To wirtualny świat z czasów cyfrowego optymizmu lat 90., uosabiany przez magazyn „Mondo 2000” i niepoprawny optymizm Timothy’ego Leary’ego. Herold rewolucji psychodelicznej lat 60. w jesieni życia pokochał internet, głosząc, że cyberprzestrzeń rozszerza ludzką świadomość lepiej niż LSD. Ówczesny raczkujący, toporny internet mógł rozczarowywać: ograniczone techniczne możliwości nie dorastały do wyobrażeń o cyberprzestrzeni, w której „jest wszystko”, jednak wciąż był wehikułem marzeń. Środki tworzenia stron w GeoCities były bardzo ubogie: uproszczona paleta kolorów, ograniczony zestaw czcionek, migające GIF-y – co nadawało im charakter katalizatorów wyobraźni na wzór tekstowych gier komputerowych z lat 80. Skromne możliwości niwelowała technologiczna euforia i zachwyt nowym medium, puszczona w ruch wyobraźnia sama dopowiadała resztę. Dziś Sieć stała się zbanalizowanym, w sporej mierze komercyjnie motywowanym elementem zwyczajnego ludzkiego doświadczenia, jednym z wymiarów codziennego funkcjonowania (cyfrowy dualizm, czyli rozróżnienie między światem wirtualnym a realnym, stracił praktycznie rację bytu). Widma dawnego internetu o tym przypominają; cyfrowa archeologia pozwala odtworzyć zmiany w sposobach postrzegania internetu i posługiwania się nim, stając się przy okazji kroniką zawiedzionej nadziei.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.