Nigdy nie dałam się przekonać, że wydawnictwa z PC Music to najbardziej ekscytujące zjawisko w świecie współczesnej muzyki. Owszem, ciekawa była dezynwoltura, beztroska, z jaką rzucali się w memosferę. Brak wstydu i zamiłowanie do wszystkiego, co najbardziej komercyjne, plastikowe i sztuczne, były naprawdę odświeżające. To muzyka jak kryształki Swarovskiego, jak hologramowe paznokcie, jak oranżada z tauryną w kolorze płynu do szyb. Stworzona do słuchania na małych słuchawkach dousznych. Nigdy jednak tego nie kupiłam do końca. Słuchanie artystów z PC Music powodowało psychofizyczny dyskomfort, który można czasami poczuć, przebywając zbyt długo w zatłoczonym centrum handlowym albo patrząc na zbyt szybko migający GIF. Wiedziałam, że bubblegum bass (jak czasem określa się estetykę PC Music) to w założeniu wyszukana i piętrowa zabawa w warstwy postironii, że zachęca do odrzucenia uprzedzeń i wypicia duszkiem całego landrynkowego energy drinka, który nam zaserwowano – ale obcowanie z nią było dla mnie doświadczeniem zbyt dezorientującym: czy to wata cukrowa, czy też wata szklana.
Co innego pierwszy duży album, który ukazał się nakładem PC Music, czyli „Hej!” Felicity. Być może, od kiedy pomysł PC Music na „postinternetowy pop” został kupiony z zachwytem przez pop zupełnie z głównego nurtu (czego najlepszą ilustracją jest fakt, że A.G. Cook, założyciel wytwórni, odpowiada za produkcję i koncepcję kreatywną u Charli XCX), pionierzy mogą zająć nieco bardziej zachowawcze pozycje. Felicita, którego wcześniejsze nagrania odznaczały się „posiekaną” produkcją przyprawiającą o kłopoty z błędnikiem, zwrócił się w stronę polskiego folkloru przy okazji zaproszenia na festiwal Unsound w 2016 roku. Wspólnie z Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk” stworzył „Soft Power”, spektakl-fantazję czerpiącą tyle z refleksji nad „marką narodową”, co z dziecięcych doświadczeń polsko-brytyjskiego producenta z tańcem ludowym i pobytów na koloniach dla dzieci emigrantów.
„Hej!” to kontynuacja tych pomysłów (album nie całkiem też nowy, bo wykorzystujący kompozycje stworzone na potrzeby wspomnianego projektu dla Unsound czy multimedialnego przedsięwzięcia „Elena”). Wycinankowa okładka jasno komunikuje, z czym będziemy mieć do czynienia. Folklor to oczywiście stereotypowy pomysł na nawiązanie do polskich treści, ale chyba taki właśnie bywa widok z daleka, nie chodzi bowiem o treści tyle polskie, co polonijne, i o osobiste doświadczenie Felicity, który wychowywał się w bliskości polskiej kultury właśnie zakonserwowanej już w pewnym archiwum, na zawsze muzealnej, to usprawiedliwia. Zostaje więc nostalgia, strój ludowy, babcia, pierogi. Można się zżymać i wyliczać banalne skojarzenia: przeszłość i przyszłość, tu i tam, dwie kultury w jednej głowie – ale można też przyjrzeć się temu, co zostaje po takiej destylacji. Wszak współczesnych, niespodziewanych odwołań do Polonii widzieliśmy ostatnio więcej (choćby okładkę Zuzy Krajewskiej dla „Vogue'a” czy letni przebój „Eat pierogi” Mee and the Band).
Okazuje się, że gdy patrzymy z dystansu, to „najpolstsze” z polskich treści wyrażają się poprzez folklor uklasyczniony, pianino i melancholię. Podstawowe tryby to trans i kołysanka, w proporcjach mniej więcej pół na pół, ale nie tak znowu jednoznacznie i prosto. Gdy idzie o transowość, to nie jest to ta ludowa i organiczna, z której korzysta, dajmy na to, Kapela ze Wsi Warszawa, pomimo wykorzystania eksperymentów z głosem w duchu Meredith Monk czy Karpat Magicznych; jest na to zbyt mocno przetworzona przez krzemową wrażliwość PC Music. Dlatego nie mogę pozbyć się wrażenia, że Felicita przy komponowaniu powiedzmy „Coughing up amber” czy „Shook”, pełnych galopów, tuptań i dziarskich „trrrt!”, nasłuchał się Chłopomanii, niegdysiejszego projektu Lubomira Grzelaka (Lutto Lento). To trzaskające galopady, posiekane, metaliczne, przywodzące na myśl ekstazę dionizyjskiej biesiady, szaleństwo par kręcących się w siarczystym oberku – ale natychmiast łagodzone przez nokturnowe melancholie, chwilami bliskie niemal muzyce kameralnej czy minimal music. Jest to więc album-przekładaniec, na zmianę wesoło i smutno (jak to w Polsce). Fragmenty spokojne, kameralne również mają porwany, fragmentaryczny charakter, trochę jak tkanka pamięci, co może kojarzyć się nieco z produkcjami The Caretaker: tu coś wypływa z ciszy i rozpływa się w niej z powrotem, tam – jak w tytułowym „Hej!” – nagle wybrzmiewa fragment ludowej melodii, gdzie indziej jeszcze dochodzi pogłos jak z głębi studni.
Na tym tle szczególnie zwraca uwagę „Marzipan”, wariacja na temat kołysanki „Był sobie król”. Kołysanka to jednocześnie liryczna i straszna, bohaterowie zostają wszak zjedzeni. Powolna artykulacja, wymierzone precyzyjnie uderzenia klawiszy, niespieszne tempo i akcent wokalistki Caroline Polachek, która hiperwyraźnie wymawia każdą sylabę, wyciągają na powierzchnię surrealistyczną makabrę dziecięcej piosnki: królewnę myszka zja-dła. To, bez żadnego zaskoczenia, najciekawszy i najbardziej przemyślany moment całego albumu, wygrywający dobrze pewną osobliwie polską cechę – przewrotny, podszyty grozą, lecz rzewny i czuły rodzaj surrealistycznej wrażliwości. Przy okazji po raz kolejny okazuje się, że najwyraziściej można zawrzeć tę wrażliwość w formie kołysanki (przychodzi na myśl naturalnie Komeda i „Dziecko Rosemary”, ale czy furora, jaką robią „Dwa serduszka” z filmu „Zimna wojna” również nie wzięła się z potrącenia tej struny?)
Felicita, „Hej!”,
PC Music 2018
Recenzenci pisząc o „polskich” projektach Felicity, starali się je umiejscowić w kontekście Brexitu, napięć na tle narodowościowym, tożsamościowych izolacji i prób załatania rosnącego emocjonalnego dystansu między światami. To jedna z możliwych perspektyw – ale „Hej!” ukazał się przecież zarazem w szczycie internetowej mody na słowiańszczyznę, słowiańskiej automemizacji, budowy poczucia własnej wartości przez autoironię, która dotarła także do Polski – hardbass, słowiańskie przykuce, dresiarskie sztamy, pejzaże blokowisk, sztukę wyrafinowanego bluzgania. Felicita ukazuje nieco inny wariant – nie tylko sięgający śmiało do babcinej szuflady, ale też bezwstydnie kruchy, bardzo odległy od gopnikowej dziarskości. Odpowiada temu zresztą image artysty, który lubi się chować w wannach, wielkich kurtkach czy za dużych bluzach, które nadają mu aparycję skrzacika, przewracać, turlać (z reklamówką w ręce – chyba polski Instagram, celebrujący sympatyczną prowincjonalność, musiał jakoś na niego wpłynąć). To nieco inny wariant pierogów z memami, ale mieszczący się w tym samym spektrum i rozciągający je w łagodniejszą, bardziej wholesome (skoro już posługujemy się memową mową) stronę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).