BZIK: Rodzynki w serniku
Eugenia LOli CC BY-NC 2.0

12 minut czytania

/ Obyczaje

BZIK: Rodzynki w serniku

Olga Drenda

Trudno mowić o bziku paralotniarskim, rekonstruktorskim, perkusyjnym albo szachowym. To są wszak poważne sprawy. Kolekcjonowanie, owszem, ale raczej gazetek z supermarketu niż znaczków; podróżowanie, tak, ale nie w Himalaje ani Tatry, a raczej do Radomia

Jeszcze 3 minuty czytania

Znów to zrobiłam. Idąc ulicą, zobaczyłam dużego psa typu szpic, a nawet dwa – husky i chow-chowa, zapytałam więc, czy mogę zrobić im zdjęcie. Pieski te budzą powszechne rozczulenie i zachwyt, ale ja mam do tego misję: przesyłam zdjęcia napotkanych malamutów, samojedów i husky mojemu tacie, który jest ich wielkim pasjonatem, obecnie niestety tylko na odległość (mój tato jest poważnym człowiekiem wykonującym odpowiedzialną pracę, jednak w wolnych chwilach uwielbia przeglądać zdjęcia i filmy z psami północy; zdarzało się, że wołał mnie, mówiąc, że ma niecierpiącą zwłoki wiadomość: chodziło o malamuta, który chłodził się w baseniku dziecięcym). Łączy nas zatem nieszkodliwy psi bzik, który przy okazji staje się okazją do zadzierzgnięcia small talku, cennego przy uszczuplonych w pandemii kontaktach z żywymi istotami. Zawsze informuję, że zdjęcia nie są tak naprawdę dla mnie, i ta wspólnota w bziku chyba sprawia, że są to spotkania bardzo krzepiące, choć przelotne.

Mam też drugiego bzika, flanerskiego. Bardzo nie lubię chodzić gdziekolwiek tą samą drogą. Gdy mam po prostu przejść z punktu A do B, nieco nosi mnie z rozżalenia, wystarczy jednak przejście kilkudziesięciu kroków w innym kierunku, przejechanie jednego dodatkowego przystanku, przejście osiedlem zamiast ulicą, by przeciwdziałać temu uczuciu porażki.

Wynika to z istoty mojego rozumienia bzików: są one po to, aby życie stało się łatwiejsze do zniesienia, służą jako mechanizm amortyzacyjny. Jeśli wyjście gdzieś, choćby po to, żeby kupić ser albo podpisać umowę, ma składać się wyłącznie z gołej rutyny, listy obowiązków, z koniecznego minimum, to jest to dla mnie rodzaj purytańskiej udręki, niekończąca się pruska instytucja (robić tylko to co TRZEBA, wykonywać wszystko według LISTY, najpierw obowiązki, potem... obowiązki). Domagam się wtedy jakiejś kompensacji, bo irytuje mnie, że nie przyniosłam sobie żadnego gratisa. Najczęściej nie ma on wcale materialnego wymiaru, gdyż bziki najlepsze to te bezkosztowe; chodzi o wrażenie, najlepiej zdjęcie, ale może być to też coś zasłyszanego, słowo, piosenka, skojarzenie w głowie uruchomione zejściem z trasy.

Wracając do domu, skręcam w inną niż zwykle ulicę, zaglądam w podwórko i mam nadzieję, że uda mi się zobaczyć stary szyld, napis na murze, samochód typu wrost (czyli stary i porzucony), a może, i to atrakcja największa, spotkać kota. Grywalizacja na polu kocim w roku ZOZO zawładnęła zresztą Instagramem pod postacią Gry w Kotka, wymyślonej przez administrację profilu @kotyzespaceru (spotkanie kota to 1 punkt, pogłaskanie kolejny i jeszcze jeden punkt, gdy zamiauczy, maksymalnie na jednego kota przypadają więc trzy punkty). Być może niejeden czytelnik typu popsujzabawa, lubujący się w przywoływaniu ludzi do porządku i pozbawianiu złudzeń (taki, który aż pali się powiedzieć dziecku, by pogodziło się z tym, że zajączek wielkanocny nie istnieje) uzna teraz, że jest to dziecinada. Ale odwaga bycia niepoważnym to właśnie istotny, być może nawet kluczowy, element posiadania bzika.

BZIK

Podszywanie się pod koty, wróżenie z tablic rejestracyjnych, poszukiwanie tej najwyższej rozdzielczości, śledzenie Forum Polskich Wieżowców, kolekcjonowanie plastikowych kulek, literatura. Każde z nas ma swojego bzika: coś, co odstaje, nie pasuje do oficjalnych wystąpień i poważnych mejli, trochę wstydliwe, trochę głupie, śmiertelnie poważne. Bziki pozwalają odłączyć się od świata i sprawiają, że jesteśmy trochę inni. W numerze tematycznym BZIK chcemy bziki dowartościować i zachęcić je, by stanęły w blasku fleszy. Bo może to nie my mamy bziki, może to cała kultura jest zbzikowana? Tylko czy można sobie pozwolić na zbzikowanie, kiedy trzeba walczyć z kryzysem klimatycznym, piekłem kobiet i śmiertelnym wirusem? I czy w świecie fejsa i tiktoka jest jeszcze dla bzików miejsce?

Drugim jest fakt, że to gratis, coś bezinteresownego. Ba, wręcz zbędnego, nadmiarowego. Gdy rozpisywałam sobie skojarzenia i etymologie okołobzikowe, to silniej niż narzucający się tu Witkacy czy Fasolki rezonowały mi w głowie lata 90. Wówczas słowo „bzik” bywało bliższe temu, o czym dziś mówimy zazwyczaj „zajawka” czy „pasja”. Bzik kojarzy się z adrenalinowym hajem lat 90., z ikonografią pełną skoków na bungee, surfowania na wysokiej fali, mknięcia na rolkach w tzw. szybkich okularach, z frazami typu „pełen odjazd”, a w najłagodniejszym wydaniu z „galerią ludzi pozytywnie zakręconych”. Wyobrażam sobie gazetkę szkolną pod takim tytułem. Ale też trudno mówić o bziku paralotniarskim, rekonstruktorskim, perkusyjnym albo szachowym. To są wszak poważne sprawy. Kolekcjonowanie, owszem, ale raczej gazetek z supermarketu niż znaczków; podróżowanie, tak, ale nie w Himalaje ani Tatry, a raczej do Radomia.

Najbliżej bzik leży chyba idiosynkrazji: nie w znaczeniu „ansy, osobistej niechęci”, choć to ciekawe, że takie negatywne znaczenie pojawia się też w polszczyźnie. Chodzi o znaczenie bliższe greckiej etymologii – „wyjątkowej kombinacji czterech humorów” – oznaczające cechę lub zachowanie swoiste i przy tym nieco osobliwe. Czyli coś, co mądrość piosenki wypowiedziała ustami Ryszarda Rynkowskiego: „ten typ tak ma”.

Specjalnie meandruję tu i wywijam akrobatyczne figury w głowie, by uniknąć słowa „dziwactwo”, które w słownikach leży bzika najbliżej. Jest w nim coś lekceważąco-pogardliwego, podobnie jak w słowie „fanaberia”; są to takie wyrażenia, którymi chętnie zbywa się nienadmiarowe ludzkie potrzeby czy cechy całkiem nieszkodliwe, ale jednak wystarczające, aby ich posiadaczowi symbolicznie natrzeć uszu. Ich obecność w polszczyźnie ma wymiar karcący. „Dziwactwo” ma w sobie ten sam rdzeń co „podziw”, a „cudactwo” leży blisko „cudu”, a jednak wywołują skojarzenia bardziej z innym słowem, być może najbardziej pogardliwym i okrutnym w naszym języku, czyli „dziwolągiem”, niosącym ze sobą konotacje „nieprawidłowych narodzin” (nawet nie narodzin, a „lęgnięcia się”, jak ptaki), a więc „inności jako nieczystości”, jak w opozycjach swój–obcy badanych przez Mary Douglas. Ludzie bezwzględni, również w sferze publicznej, używają tego słowa, gdy chcą kogoś najdotkliwiej poniżyć. Może więc raczej warto przypominać słowo „osobliwość”, które krąży bliżej dawniejszego dziwu-podziwu i bardziej niż o „fanaberii” każe myśleć o „fascynacji”?

W bzikach pociągająca jest ich bezpretensjonalność. Przebrzmiała już narracja o hipsterach stawiała zarzut, że starają się oni do wszystkiego podchodzić ironicznie, że próbują udziwniać swój wizerunek i nawyki za wszelką cenę, osiągając koniec końców podobny efekt i klonując się wzajemnie w swoich swetrach i czapkach (a i tak nie zbliżając się nawet do poziomu T-raperów znad Wisły). Podobnie było z opowieścią o internecie jako o „rewanżu nerdów”. Dotychczas bowiem należało lubić, tak przynajmniej mówiła nam amerykańska popkultura, rzeczy uniwersalnie popularne i modne, żeby być uważanym za fajnego człowieka, a wręcz akceptowanym (więc raczej baseball niż anime, skoro już trzymamy się optyki komedii młodzieżowej). Ponieważ jednak internet był wynalazkiem i królestwem spokojnych, introwertycznych okularników, od tej pory najbardziej cool walutą stawały się zamiłowania niszowe. Cóż to jednak była za nisza, skoro wszyscy koniec końców mieli lubić te same gry komputerowe i filmy SF?

Zastanawiam się, czy internet, zwłaszcza w swoim wydaniu sprzed dziesięciu i więcej lat, po prostu nie znormalizował bzików. Okazało się wtedy, że nasze idiosynkrazje wcale nie są nietypowe. W międzyczasie stało się jednak coś interesującego: ten sam internet uczynił osobliwym to, co powszechne. Współczesna polska memetyka ma tu wiele do powiedzenia. Oglądanie „Miodowych lat”, jedzenie majonezu (Kętrzyński czy Kielecki?) i sernika (z rodzynkami czy bez?), wspomniana wcześniej gra w kotka – to właśnie takie bezpretensjonalne bziki; ich nieoficjalnym patronem mógłby zostać Robert Makłowicz.

Bzik jest z zasady niegroźny. Jest w tym słowie coś pobłażliwego, może nawet na granicy lekceważenia. Bzik może oznaczać, że ktoś ma umiejętność nawigowania pomiędzy życiowymi frustracjami. Ale można też wyobrazić sobie człowieka statecznego, który mówiąc: „ten to ma bzika”, uznaje, że „ten” odleciał od normy obowiązującej porządnych obywateli, ale nie za bardzo, jak ten kolorowy balonik. Bzika ma ktoś, kto jada deser przed obiadem – owszem, łamie w ten sposób decorum, ale w żaden sposób nie kolidując ze znaną z wytartego liberalnego frazesu granicą wolności drugiego człowieka. Może dlatego za kraj sprzyjający bzikom, nazywanym poważniej ekscentryzmami, uchodzi Anglia – sława ta (podejrzewam, że częściowo jednak wizerunkowa) bierze się bowiem z przekonania, że bzik idzie w parze z poszanowaniem osobistej autonomii, ale i z liberalnym utylitaryzmem. John Stuart Mill kojarzył zamiłowanie do osobliwości z „geniuszem, wigorem umysłowym i odwagą moralną” i uznawał za korzystne dla ogółu. Ekscentryzm jednak to coś na dużą skalę, na granicy świadomej pretensjonalności, bliżej kampu. Wymaga rozmachu i jednak funduszy. Ekscentrykiem może sobie być Elton John, ekscentryzm stawiał ogrodowe follies i Brighton Pavillion. A w Polsce można mieć bziki, bo bzik jest mały, malutki.

Jest jednak taki punkt, w którym bzik przestaje być swoistością, a raczej znamionuje wejście na kurs kolizyjny ze światem. Bywa tragicznym i alarmującym symptomem jakiejś rozpaczy wewnętrznej albo, gorzej, próbą dyrygowania życiem osób postronnych. To, kiedy dokładnie staje się czym, rozstrzygać powinien zapewne już ktoś z kompetencjami do stawiania diagnoz. Rozróżnijmy jednak: bzik, jako idiosynkrazja, jest o tyle zbawienny, że nie wchodzi w konflikt z innymi sposobami życia (chyba że mamy nieszczęście trafić na ludzi, którzy używają słów typu „dziwoląg”) i się im doskonale nie naprasza. Bywają jednak antybziki, podobnie z pozoru małe, nawykowe gesty, które zamiast rozprężać codzienność i czynić ją znośniejszą, przyczyniają się do skamienienia człowieka. To radość patrzeć na kogoś, kto naprawdę celebruje sernik. Miło też wziąć udział w zażartej debacie na temat tego, czy rodzynki jednak do niego przynależą. Gdy jednak obserwujemy człowieka, który na widok rodzynki w serniku wpada w szał („Jak mogliście nie wiedzieć, że nie znoszę rodzynek w serniku?!”), to przestaje już być zabawnie. Przed oczami stają wówczas obrazy wiktoriańskich ojców, którym NIE WOLNO przeszkadzać.

Fanatyk wędkarstwa ze znanej pasty z pewnością dalece wykroczył poza definicję bzika. Podobnie jak znerwicowany, budzący jednocześnie współczucie i irytację inteligent z „Dnia świra”, który musi wymieszać herbatę określoną liczbą ruchów („Kiedyś uważałem, że ten film jest zabawny, dziś sądzę, że jest najsmutniejszy” – mówią ludzie w internecie, a ich słowa mówią o nas), albo bohater komiksu Raczkowskiego, któremu obecność herbaty pozwala pracować. Ten anielsko łagodny człowiek zawsze zostawia sobie resztkę zimnej na później – to taki bzik typu przyzwyczajenie, i wtedy uśmiech sam wykwita na twarzy, gdy widzimy wzmocniony herbatą wyraz niezmąconego spokoju; jednak kilka kadrów dalej, gdy żona ją wylewa, krzyczy: „Wylałaś moją herbatę, ty kurwo”, i przestaje być zabawnie, a robi się groźnie. To też bardzo polski antybzik: gdy nie ma już żadnych wentyli bezpieczeństwa, otwiera się kolejny wymiar frustracji. Wtedy nawet idiosynkrazje zwracają się przeciwko nam.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).