Przez wiele lat rozgrywałem mecze piłki nożnej między dwiema drużynami drewnianych klocków. Piłeczką pingpongową. Najwięcej takich meczów rozegrałem w podstawówce, ale nawet w liceum też mi się zdarzało i, co gorsza, zdarza mi się też teraz (ale przynajmniej rzadko).
Klocki mają różne kształty: są grube prostokątne (masywni obrońcy) i takie ze spadzistymi końcami, do budowania daszków (filigranowi technicy). Moim ulubionym graczem był właśnie bardzo cienki spiczasty daszek – to dawało mu zdecydowanie najlepszą technikę ze wszystkich, był takim zawodnikiem typu Messi (szybkość, finezja, drybling, niski wzrost). Bramką kiedyś był taboret w mieszkaniu mojej mamy, a teraz, w moim mieszkaniu, za bramkę robi część drewnianej gondoli.
Najmniejsi zawodnicy są tylko trochę więksi od piłki, czyli wygląda to trochę tak, jakby ludzie grali wielkim balonem, ale celowo nie zwracam na to uwagi, bo kocham w to grać, kocham dźwięk piłeczki, kiedy uderza ją mocno jakiś zawodnik, a już najbardziej, kiedy trafia w poprzeczkę. Parę lat temu zdałem sobie sprawę, że kiedy kibice chcą pogardliwie powiedzieć o jakimś zawodniku, na przykład w komentarzach pod skrótem meczu, że nie ma techniki, to mówią, że jest ,,drewniany”. A moi zawodnicy są, jakby na to nie patrzeć, naprawdę drewniani. Ale niektórzy (spiczaste daszki) mają całkiem niezłą technikę, mimo to.
Teraz gram rzadko i krótko. Kiedyś mecze były długie, co więcej, organizowałem całe turnieje, z wielkim finałem, a czasami nawet z meczem o trzecie miejsce. W finale zawsze spotykały się drużyny Brazylii i Holandii (albo, bardzo rzadko, Brazylii i Argentyny, albo Brazylii i Włoch) i zawsze, ale to zawsze, wygrywała Brazylia, bo była moją ulubioną drużyną i nie mogłem znieść myśli, że nie wygra. Wiele razy zbierałem się, żeby raz dać wygrać Holandii, dla urozmaicenia, ale nigdy tego nie robiłem. Aż w końcu stało się to samo – jakimś cudem doszło do rzutów karnych, w których wygrała Holandia. Byłem bardzo nieszczęśliwy i natychmiast rozegrałem drugi finał, w którym wygrała Brazylia.
BZIK
Podszywanie się pod koty, wróżenie z tablic rejestracyjnych, poszukiwanie tej najwyższej rozdzielczości, śledzenie Forum Polskich Wieżowców, kolekcjonowanie plastikowych kulek, literatura. Każde z nas ma swojego bzika: coś, co odstaje, nie pasuje do oficjalnych wystąpień i poważnych mejli, trochę wstydliwe, trochę głupie, śmiertelnie poważne. Bziki pozwalają odłączyć się od świata i sprawiają, że jesteśmy trochę inni. W numerze tematycznym BZIK chcemy bziki dowartościować i zachęcić je, by stanęły w blasku fleszy. Bo może to nie my mamy bziki, może to cała kultura jest zbzikowana? Tylko czy można sobie pozwolić na zbzikowanie, kiedy trzeba walczyć z kryzysem klimatycznym, piekłem kobiet i śmiertelnym wirusem? I czy w świecie fejsa i tiktoka jest jeszcze dla bzików miejsce?
Na koniec drugiej połowy ustawiałem sobie budzik na mojej najntisowej wieży stereo – w ten sposób, że zaczynała grać włożona do magnetofonu kaseta. Była to kaseta Queen (piracka wersja, z nazwą zespołu napisaną bez litery „u”, czyli ,,Qeen”) i piosenka „We Are the Champions”. Brazylia wygrywała, mecz się kończył, Freddie Mercury śpiewał „I’ve paid my dues”, a potem następował ekstatyczny refren i wszyscy drewniani Brazylijczycy obejmowali się i cieszyli. To niekończące się powtórzenie (bardzo podobnego) zwycięstwa przypominało trochę sytuacje, kiedy sam grałem w „Magię i miecz”, brałem sobie postać elfa i przyznawałem mu z góry tyle punktów siły i mocy, że wszystkie starcia wygrywał bez problemu. Ewidentnie potrzebowałem wtedy sukcesów.
Teraz rozgrywam „drewniane mecze” (to jest naprawdę beznadziejna nazwa, ale ,,klockowe mecze” brzmiałoby jeszcze gorzej) naprawdę rzadko, za każdym razem przyciągając uwagę mojej kotki Łatki. Rozgrywam je, starając się nie myśleć, jak wygląda czterdziestoletni facet, grający w tego rodzaju pseudo-FIFĘ na wykładzinie w pokoju (wprawdzie jest dużo czterdziestoletnich osób grających w FIFĘ zwyczajną, ale to przynajmniej ma pewien kapitalistyczny sznyt, którego moja gra zdecydowanie nie ma). Nie da się też ukryć, że robię to teraz, kiedy jestem singlem (mieszkając z kimś, jednak się tego wstydziłem, wyobrażałem sobie, że reakcją mojej partnerki byłoby coś pomiędzy zażenowanym śmiechem a telefonem na policję). Pocieszam się, że w ten sposób celebruję moje wewnętrzne dziecko. I że jestem dorosły, bo gram dużo rzadziej, krócej i nie puszczam na koniec „We Are the Champions”.
*
Posłuchaj bzikowej rozmowy z Grzegorzem Uzdańskim w 6. odcinku podkastu DELFIN W MALINACH.