BZIK: Ludzie Koty
Eugenia Loli CC BY-NC 2.0

15 minut czytania

/ Obyczaje

BZIK: Ludzie Koty

Maria Magdalena Kozłowska

Którejś zimy grzaliśmy się niczym dawni chłopi, formując przy piecu ludzką kulę, kiedy błogą atmosferę wieczoru przerwał sygnał domofonu. Ludzie Koty rozpierzchli się

Jeszcze 4 minuty czytania

Ze śmietników, spod gazonów, zza szyb szukają mojego wzroku płaskie, trójkątne i zezowate twarzyczki nerwicy. Pozdrawiam ją jak dobrą znajomą, bo wiem, że toczyła już moich przodków. Jej maleńcy przedstawiciele w świecie pozapsychicznym stają też i na mojej drodze.

W przypadku każdego z nich ciśnie mnie przymus podjęcia próby uwiedzenia. To, czy jestem w danej chwili sama, nie ma znaczenia. To reakcja silniejsza niż popęd towarzyski. W nerwicowym transie kucam i wyciągam przed siebie rękę, trzymając kciuk wewnątrz dłoni, tak jak gdyby coś tam leżało, w domyśle – do jedzenia. Ten sprawdzony gest wielokrotnie otworzył mi drogę do pozyskania ich uwagi. Opracowałam też sekwencję wysokich dźwięków, kląskania, łagodnego przemawiania i powolnego zbliżania się, najlepiej nisko na nogach lub nawet na czworakach. W wielu przypadkach upokarzający taniec spełza na niczym, ale czasem udaje się nawiązać kontakt. Ciałko ociera się o moje, ogonek tworzy pętlę wokół kostek i przegubów, uniesiony, ściśnięty jak suszona śliwka pyszczek zaprasza do pieszczenia rewirów dolnej szczęki. Wyżebrana bliskość rozchodzi mi się ciepłem po całym organizmie niczym dożylnie podany kompot z nadziei i poczucia, że świat jest mimo wszystko życzliwy. 

Ze względu na wyniesioną z domu dyskrecję nie wymienię nazwisk ani nawet imion osób, z którymi tworzyliśmy klub Ludzi Kotów. Mam nadzieję, że wybaczą mi publiczną zdradę naszych zakonów, o których pamięć inaczej zatarłby może czas.

Spokojnie – nie chodziło o seks. Nikt nie pomyślałby wtedy o skórzanym przebraniu albo zbiorowym parzeniu się. Pokusa bycia seksownym zostałaby przez resztę uznana za niepotrzebny wydziw i zasłonę dymną wobec tego, co się naprawdę w nas, bardziej niż między nami, rozgrywało. Ludzie Koty to była rzecz o impulsach, o mimikrze, o rozprężeniu w stężeniu. Spędzaliśmy czas we względnym bezruchu, bez celu przesuwając przedmioty o kilka centymetrów i z absurdalną gwałtownością reagując na łagodne bodźce. Leniwie mijały godziny, lata, a my coraz doskonalej dostrajaliśmy się do tego, co nazywaliśmy kocim czasem („koci czas, koci czas, razem tak słodko jest / Koci czas, koci czas, dołącz też, przytul się”). Chwile ociągały się jak w budyniowej kąpieli, by czasem przyśpieszyć bez ostrzeżenia tak znacznie, że twarze robiły nam się czerwone, podskakiwaliśmy w miejscu i płacząc, biegliśmy jeść chrupki.

M., profesorski syn, jako pierwszy z nas miał własne mieszkanie. To tam odbywały się nasze, trwające czasem wiele dni, orgie przepuszczania chwil przez palce.

Już w przedpokoju zaczynały się ryty – warga uniesiona pod nos, zmrużone oczy, węszenie.

Pełznięcie do salonu.

Wspinanie się na meble. 

Potem jedzenie bokiem szczęki, zawisanie wzrokiem, mycie się jako uniwersalna reakcja na bodźce.

Córka lekarki i znanego dziennikarza przewala się po ziemi, jęcząc, jakby w rui, ale nikt się nie rusza, wszyscy zalegli w halucynacji własnej, tasując w sobie sprawy nieprzerabialne w języku klasycznych psychoterapii.  

A oto dziecko słynnego psychiatry kontempluje kuleczkę folii aluminiowej. Po dwóch godzinach wybija się nagle siłą wszystkich kończyn w górę, wykręca nieudane salto, po czym na pełnej prędkości przebiega przez pokój i chowa się w szafie. Reszta wie – to oznacza, że chce mu się kupę.

Spytacie, czy braliśmy narkotyki. Czy braliśmy! Kręciliśmy lody z litu polewane koglem-moglem z tramadolu. Przepijaliśmy do ścian koktajlem z kody i metkatynonu, waląc benzo pod piosenki Przybory. Potrzebowaliśmy lubrykacji przed wejściem w stan, który dziś wydaje mi się terapeutyczny, bo pozwalał nam rozregulować się, rozedrgać do tego stopnia, że mogliśmy później złożyć się na nowo, na mocy faktu, że czegoś nam ubyło. Niekiedy udawało się poustawiać hellingerowsko w sposób tak krzyżowy, w takiej gęstości i po linii tak krzywej, że przebijaliśmy się z prędkością światła do trybu normal, a nasza entropia rosła do maksimum, przez co osiągaliśmy chwilową stabilizację.

To my byliśmy prawdziwą patointeligencją. Zepsuci i bardzo wrażliwi, zbiorowo za czymś tęskniliśmy i wspólnie lizaliśmy głębokie rany.

Łączył nas nadbagaż rodzinny, a może niedowaga. W każdym razie specyficzny sposób sublimacji deficytu, po uszy umoczony w historii Polski.

Nasi dziadkowie nieśli własną toksyczność jak sztandar. Wojenne zniszczenia na polu emocjonalnym widzieli jako cnoty. W talii pokolenia Kolumbów i Dzieci Holokaustu najstarsze były karty ciężkiej pracy, skromności i wyparcia. Nie było arkanów tulenia; niewiele można było też ugrać kartą bezwarunkowej miłości. Uszkodzenia powstałe wskutek niewylewności dziadków, zaklejone papą ze wstępującego w Polsce hipisizmu, nauk Grotowskiego i maku, zabełtały naszym starym błękit w głowie. W naszym dzieciństwie wykazywali niemożliwe, wydawałoby się, do pogodzenia z pierwszofalowym polskim buddyzmem zachowania psychiczne, takie jak brak zaufania do wszelkich form samopomocy i duchowości na poważnie, widzenie sportu jako zajęcia dla osób głupich, uznawanie wybitności za poziom zero, a poczucie własnej wartości za wyraźny minus. Zezowali w bok, jeśli zaczynali rzucać choćby cień emocjonalnej prawdy. Wszystko było umowne, lekkie i letalne dla psychicznego wellnessu wszystkich uwikłanych pokoleń. 

Wyjątkiem były chwile, kiedy rodzice widzieli koty. 

Masuję czoło jadeitowym wałeczkiem, żeby dostarczyć czi do trzeciego oka, w nadziei, że pobudzone, wyrzuci z siebie najstarsze wspomnienia tego spektaklu kompulsji. Być może już z kołyski obserwowałam mojego ojca biegającego w pochyleniu za ledwo zainteresowanym zwierzęciem, wołając niespodziewanie wysokim głosem „mały kot, mały kot, mały, mały, mały kot”. Dyszkant z zadyszką był nie tyle nawet rytuałem, ile przymusowym upuszczeniem pary, która zbiera się przecież w człowieku nieubłaganie. Za każdym wdzięcznym skrętem kociego ciałka szło kilkanaście minut dyszkantowania, w którym zgromadzona była cała dostępna danej osobie czułość. Kochać kotki jest zresztą łatwo. Nie muszą na to zarabiać. Nie oczekuje się od nich kończenia studiów, otwierania kancelarii, normatywnie zadzierzgniętego związku. Kotki nie zawodzą – są chyba zawsze hetero, a często nawet pozbawione jakiejkolwiek seksualności mocą wczesnej sterylizacji. To afektywna lokata, która, póki żyje i zachowuje zdrowie, owocuje relatywnie wysoką stopą zwrotu. 

Ach, koci pantalonik,
Już Cię nie wypuszczę,
Nie wypuszczę Cię, bo nosisz kocie spodnie
[na melodię kankana]

Krindżowa spuścizna naszych pospinanych w każdej innej sprawie starych obejmuje wypiekane z kazimierzowskiej gliny figurynki, pocztówki, albumy o ulubieńcach słynnych artystów, kalendarze, szkice własne, szkice cudze, maskotki. Wszystko to było chyba wentylem w ich strzeżonym do granic nerwicy stylu. Przez sen krzyczeli „Rodczenko!”, ale nie przeszkadzało to dzierganej kociej podobiźnie leżeć na ich poduszce, choć z szydełka szydziliby boleśnie, jeśli wyłoniłaby się spod niego jakakolwiek inna forma.

Widzieliśmy ich tańczących z kotami, grających na kotach jak na banjo, szepczących kotom bezsensowne czułości, dla nas, mimo modłów, rzadko przeznaczone. Na tych samych ustach, które odymały się na dźwięk nieusprawiedliwionych anglicyzmów albo niedoskonałego reklamowego sloganu, kwitły słówka ucipcione, ukizimizione przyśpiewki, gwara kociarska posuwająca się do kodowania nazw części kociego ciałka. Ma to w sobie coś z wrażliwości łowczej, a myśliwi, notabene, zwą kotem zająca. Ogon to omyk, zęby – strugi, głos przerażenia lub bólu zająca – kniazienie. Tak i w moim domu na tylne łapy kota mówiło się nogi zajęcze, przednie zwane były baziami, a pyszczek, nie wiadomo dlaczego, lekko obleśną myszką.

W klubie Ludzi Kotów nie mówiliśmy zbyt wiele. Niepisany statut nie przewidywał analizy naszej działalności. Intuicyjnie wcielaliśmy to, co w ćpuńskiej logice jaśniało obietnicą zbliżenia z umykającym uczuciem. Stawką było coś więcej niż reprezentacja – chodziło o pogoń za psychicznym uwolnieniem. I to nam wystarczało. 

Słodkie łapki, miłe ryłko,
pazurzaste masz paluszki,
chodź tu do mnie, chodź, baryłko
Na pieszczotki i całuski  

Przeprowadziłam się później do zapadającego się w sobie domu na Żoliborzu, do którego przeniosły się też spotkania Ludzi. Zamieszkałam tam z Griszką, biologicznym kotem, którego genetyczna ruletka wyposażyła w niesłychane właściwości psychospołeczne. Można powiedzieć, Wojciech Eichelberger wśród zwierząt – Griszka wyczuwał nastroje, był ze mną zawsze, gdy było mi smutno, spacerował przy nodze bez smyczy, miesił, jak mówią Francuzi, chleb z wielką namiętnością, a resztę czasu spędzał u różnych sąsiadów, zakładając kolejne, emocjonalnie od niego uzależnione kolonie.

BZIK

Podszywanie się pod koty, wróżenie z tablic rejestracyjnych, poszukiwanie tej najwyższej rozdzielczości, śledzenie Forum Polskich Wieżowców, kolekcjonowanie plastikowych kulek, literatura. Każde z nas ma swojego bzika: coś, co odstaje, nie pasuje do oficjalnych wystąpień i poważnych mejli, trochę wstydliwe, trochę głupie, śmiertelnie poważne. Bziki pozwalają odłączyć się od świata i sprawiają, że jesteśmy trochę inni. W numerze tematycznym BZIK chcemy bziki dowartościować i zachęcić je, by stanęły w blasku fleszy. Bo może to nie my mamy bziki, może to cała kultura jest zbzikowana? Tylko czy można sobie pozwolić na zbzikowanie, kiedy trzeba walczyć z kryzysem klimatycznym, piekłem kobiet i śmiertelnym wirusem? I czy w świecie fejsa i tiktoka jest jeszcze dla bzików miejsce?

Którejś zimy grzaliśmy się, niczym dawni chłopi formując przy piecu ludzką kulę, kiedy błogą błonkę wieczoru przerwał sygnał domofonu. Ludzie Koty rozpierzchli się, mimo zimna przełamując kokon. Uchyliłam drzwi, spodziewając się niezapowiedzianego znajomego lub spóźnionego członka klubu, ale zza furtki ktoś krzyknął, że ksiądz. Ksiądz do domu? Zwyczaj chodzenia po tak zwanej kolędzie nie był dla mnie oczywisty. W moim postkomunistycznym domu nie było przyjęte uczestniczyć w życiu religijnym, a kontakt z klerem nie był mile widziany. Za to w liceum kochałam libertyńską literaturę oświeceniową, co, w połączeniu z wyniesionym z domu zakazem, doprowadziło mnie do fascynacji tymi niezrozumiałymi mężczyznami, których widok zawsze podpowiadał mi zboczone obrazy.

Potencjalna przygoda z księdzem wydała mi się szczególnie atrakcyjna wobec obecności grupy. Nie mogłam uwierzyć w nasze szczęście, świat jakby przystanął, a ja do końca nie wierzyłam, że ksiądz jednak wejdzie. Czas w miejscu. On długo wchodzi. Młody, niezaprawiony jeszcze w walce ze złem, zwłaszcza gówniarskim, ekscentrycznym, zbiorowym, zorientowanym na transgresję. Rozejrzał się po wnętrzu, którego aranżacji nie nazwałby już „w stylu boho”, nawet gdyby potrafił posłużyć się taką frazą w kontekście. W jego oczach granice meliny zostały na pewno dawno przekroczone. Ujawniło się to w spojrzeniu księdza, które skierowało się jak gdyby do wewnątrz, w sposób charakterystyczny dla ludzi często narażanych na szok i przywykłych do uciekania w świat wyobraźni na bieżąco. P., dziecię kręgów Klubu Inteligencji Katolickiej, zaczęła zagadywać naćpaną greką i to już było za wiele, a przecież to było jeszcze nic. Zachęceni jednostronnością tego dialogu Ludzie Koty powychodzili z kryjówek, by zesłać na księdza krwawy deszcz ironicznego entuzjazmu. Rozpoczął się festiwal zagajania, mruczenia katolickich piosenek i ocierania się o nogi. Wszystko to sprawiło, że poznawczy księżowski grunt zaczął się osuwać. Wystarczyłoby podnieść głos albo uderzyć nożem w szklankę, by doprowadzić go do histerii.

Przyjazny Griszka, który do tej pory w ogóle się nie pojawiał, wyłonił się znikąd, z powietrza i spadł mu prosto na kolana. Okazało się, że dopiero tego rodzaju nagłe przegięcie pały mogło wybić księdza z zastoju. W bezwarunkowym odruchu obrony zrzucił Griszkę z kolan, jego ręka poleciała jeszcze bezwładnie w przestrzeń i klasnęła o stół, aż wszystko, co na nim stało, podskoczyło od uderzenia. Przewrócił się słoik z roztworem kodeiny, popiół z papierosów przyczernił nosy. Ksiądz popłakał się i wybiegł na schody, które prowadziły do mieszkania pani H., która wcale nie była wierząca, chociaż znała się z księdzem Popiełuszką i nawet zajmowała się kiedyś ponoć jego psem. Jej opiekunka, pani O., mogłaby być ewentualnie zainteresowana, ale prawosławie to jednak nie do końca to samo, a syn pani O. uczył się wtedy na popa. Kolędowanie spełzło więc na niczym; w kolejnych latach pod moim adresem pojawiali się już tylko Świadkowie Jehowy, udręczeni z definicji, a więc nieatrakcyjni jako cele. Nie myślcie, że używam opowieści o Ludziach Kotach, by ukazać podszewkę mojej prawdziwej pasji, jaką jest straszenie księży, pod wspomnienie czego masturbuję się później krucyfiksem do późna w noc. To absolutny przypadek, zbieg opowieści.

Była to jedyna interakcja Ludzi Kotów i kleru, ale, przyznam szczerze, wciąż cieszy mnie jej wspomnienie. 

*

Od tamtych zdarzeń minęły lata. Bywa, że myślę „lepiej było ukryć się wtedy w szafie na dobre”. Czemu, ach, czemu nie mogliśmy na zawsze zakrzepnąć w kocim czasie? W ten sposób obietnica miłości nie musiałaby się weryfikować, a my moglibyśmy zawiesić osąd na ołtarzu słodkiej potencjalności. Kuweta byłaby zawsze blisko, a miseczka jakimś cudem napełniała się wciąż na nowo. Niemożliwość zapieczenia w stanie dzieciństwa oślepiła nas jak niechciany świt.

Transformacja nie oszczędziła też mnie, czyniąc ze mnie hybrydę – osobę o chłodnej myśli i miękkich ruchach. Z ostrej jak cios perspektywy absolutnej trzeźwości nie ufam sportowcom, choć co rano dostojnie chodzę w kółeczko, kręcę jogicznie dupką i mówię do siebie: „wiesz, teraz bardziej maluję, nie wiem, czy bycie na scenie jest tym, z czym czuję łączność w tych pojebanych czasach”, języczkiem wylizując z opakowania resztki prozdrowotnej spiruliny. Nie martwcie się jednak! Ludzie Koty to alegoria, narkotyki to metafora, tylko sentymentalny sen o naprawie przeszłości jest faktem. Jasna droga przed tymi, którzy potrafią się z niego otrząsnąć. Ocaleni nerwicowcy to najlepsi pracownicy i partnerzy – wdzięczni, że przetrwali przygody, które mogły zakończyć się pod kilem, całują każdy dzień w oba poliki. Uff, na szczęście nigdy nie będzie normalnie. Uśmiecham się dojrzale, a psotka we mnie mruga trzecią powieką na znak zgody, zsuwając naczynia z krawędzi stołu pośpiesznymi, krótkimi ruchami dłoni zwiniętej w kształt łapki.