Wzrastanie
Nick Cave i Nicholas Lens, fot. Sebastien Forthomme

11 minut czytania

/ Muzyka

Wzrastanie

Jakub Orzeszek

Od śmierci syna w 2015 roku twórczość Nicka Cave’a stała się rodzajem autoterapii. To twórczość ratownicza, która żąda przede wszystkim uczestnictwa. Uczestniczy się w niej tak, jakby się rzucało koło ratunkowe

Jeszcze 3 minuty czytania

W jednej z pierwszych zapowiedzi opery „L.I.T.A.N.I.E.S” Nick Cave przyznał: „Uświadomiłem sobie, że całe życie pisałem litanie”. To prawda. Litania to modlitwa błagalna. I właśnie w pieśniach błagalnych Cave (patron nieszczęśników i spraw beznadziejnych) najchętniej realizuje swoją religijność. Ten rys jego twórczości zobrazował Wim Wenders w „Niebie nad Berlinem”. W końcówce filmu anioł Damiel – już jako śmiertelnik – trafia na koncert Bad Seeds i niespodziewanie oklaskuje muzyków, zauroczony ich groteskowym zawodzeniem „z otchłani grzechu”. Jedną z najsłynniejszych Cave’owskich litanii z tego okresu (a przy tym najsłynniejszych pieśni w jego dorobku) jest „The Mercy Seat”. Klaustrofobiczna, zapętlona kompozycja tej pieśni-modlitwy próbuje oddać gonitwę myśli i słów skazańca. Pozycja skazanego na śmierć, nawiedzonego desperata – to chyba ulubiona pozycja, z jakiej przemawiał młody Cave.

Nic dziwnego. Bo i świat przedstawiany w jego dawnych tekstach jawił się często jako cela śmierci lub metafizyczna rzeźnia (posłuchajcie sobie jeszcze raz „The Curse of Millhaven” z jarmarcznym refrenem: „A-la la la la la la lie / All God’s children they all gotta die”). Odszczepieniec Euchrid, narrator powieści „Gdy oślica ujrzała anioła”, którą Cave jak jakiś prorok zagłady pisał w berlińskich czasach, modli się w te słowa: „Życie-Jest-Złe-To-Piekło-Czy-Umiesz-Latać-Pie-Piekło-Pomocy”. A w innym miejscu dodaje coś, co brzmi jak manifest: „Jestem nieszczęsnym sukinsynem. Bóg jeden wie”.

Porównując te dawne płyty i teksty z litaniami, które Nick Cave napisał do muzyki Nicholasa Lensa, można poczuć się dziwnie. Jesteśmy tu jakby po drugiej stronie lustra. To bezpośrednie porównanie uświadamia mi z całą mocą, jak daleką ewolucję – i estetyczną, i światopoglądową – przeszedł Cave w czterdziestu latach swojej twórczości.

Opera „L.I.T.A.N.I.E.S” składa się z dwunastu pieśni, które nie mają w sobie nic z metafizycznego buntu czy bluźnierstwa. Panuje tu emocjonalne skupienie, łagodna rezygnacja, która nieraz osuwa się w ciemniejszą melancholię albo rozwija się w zachwyt. Nie są to jednak niepohamowane eksplozje. Raczej pulsowanie oddechu, zapisane w strukturze albumu. Duża w tym rola Lensa, który skomponował – zapraszając do nagrań tylko jedenaścioro instrumentalistów – muzykę delikatną, kameralną, nie narzucającą się, lecz towarzyszącą tekstom.


Ważne są tutaj powtarzalność i pauza. Instrumenty smyczkowe (czasem grane pizzicato) i dęte drewniane po każdej pauzie powtarzają i rozwijają przerwany motyw, co staje się metaforą jakiegoś organicznego, quasi-roślinnego wzrastania. Głosy męskie i kobiece korzystają z tej wolnej przestrzeni, śpiewając czysto i cicho, niekiedy wręcz szepcząc (do nas albo między sobą) w momentach ciszy. Z rzadka jednak w główny nurt muzyki wdzierają się ponure akordy fortepianu i bębny – jakby stłumione echa z drugiego planu snu, który zawsze ma w sobie potencjał koszmaru. Muzyka pod tym względem uzupełnia się z tekstami, skondensowanymi zwykle do kilku powtarzanych mantrycznie wersów. Razem tworzą nieokreśloną aurę marzenia sennego, transu lub medytacji.

Nick Cave, Nicholas Lens,  „L.I.T.A.N.I.E.S”,  Deutsche Grammophon 2020Nick Cave, Nicholas Lens, „L.I.T.A.N.I.E.S”.
Deutsche Grammophon 2020
Liryczny ruch albumu został zasygnalizowany tytułami pierwszego i ostatniego utworu – od „Litany of Divine Absence” do „Litany of Divine Presence”. Będzie to zatem ruch zasadniczo pozytywny. Z pewnością jednak nie przebiega linearnie i bezboleśnie. Między początkiem a końcem rozgrywa się spiralna praca błądzenia, a kolejne jej etapy śpiewane w litaniach to: Spotkanie, Rozkwitanie, Sen, Tęsknota, Rozpad, Opuszczenie, Połączenie, Przemiana, Miłość, Niewyrażalność. Piszę je wielkimi literami, by podkreślić, że układają się w pewną zmitologizowaną opowieść o utracie, poszukiwaniu i ponownym, choć już nie tym samym odnalezieniu – siebie, życia, boskości, zdolności do zachwytu, jakkolwiek rozumianego sacrum. Poszczególne sekwencje i motywy tej opowieści odtwarzają tu jakby powtarzalną strukturę „bajki magicznej”. I może to właśnie baśń, mit, kołysanka są gatunkami, do których „L.I.T.A.N.I.E.S” się najmocniej upodabnia. Byłoby to bardzo cave’owskie.

Słucham tych pieśni z rozbudzoną wyobraźnią i nadzieją, że kiedyś opera będzie odegrana na żywo na scenie. Choć zaraz potem myślę, że może nie powinna.

„L.I.T.A.N.I.E.S” jest operą kameralną, która powstawała w ciszy i pojawiła się nagle, niemal bez zapowiedzi. Z pewnością jednak nie jest dla Nicka Cave’a projektem pobocznym (jakim chyba była poprzednia opera, którą napisał z Lensem, „Shell Shock”). Jest częścią najnowszego nurtu jego twórczości, która od 2015 roku zdominowana jest doświadczeniem żałoby. Słuchane w tym kontekście, litanie odsłaniają się jako kolejna – obok płyt „Skeleton Tree” i „Ghosteen”, filmu „One More Time with Feeling”, trasy „In Conversations” czy bloga „The Red Hand Files” – próba przetworzenia na język afirmatywny czegoś, co wydaje się absolutną negacją i co pięć lat temu postawiło pod znakiem zapytania całe jego dalsze trwanie na scenie. Intensywność pragnienia i konsekwencja decyzji, by zachować, a właściwie odzyskać głos, by odnaleźć formę artystyczną, która pozwoli udźwignąć traumę i nadal pisać muzykę – nie wbrew doświadczeniu straty, lecz razem z nim – są imponujące.

Ale i obezwładniające. Bo nie sposób mówić o tej najnowszej twórczości w oderwaniu od biografii autora. Prędzej czy później i tak do niej trafimy (polonistom i polonistkom przypomni się może dawny tekst Jerzego Ziomka o „Trenach” Kochanowskiego – „Autobiografizm jako hipoteza konieczna”). Cave sam do tego zachęca, stosując w operowych litaniach podobne figury co w „Ghosteen”. Niekiedy sprawia to wrażenie bezpośredniego nawiązania lub kontynuacji. I pieśni z „Ghosteen”, i te z „L.I.T.A.N.I.E.S” mają charakter religijny, choć ich język niewątpliwie nie przynależy do żadnej oficjalnej religii. Są raczej zapisem synkretyzmu wyobraźni, której źródło bije przy umarłych. I ożywia ich. „Religia jest to poczucie związku ze zmarłymi” – pisał Canetti w „Księdze przeciwko śmierci”, której wrażliwość w wielu miejscach wydaje mi się bliska Cave’owi.


W „Ghosteen Speaks” Cave śpiewał, nie wiadomo, w imieniu tytułowego ducha czy opłakującego rodzica: „I am beside you / I am beside you / I am beside you / Look for me / Look for me”. Kobiecy głos w „Litany of Divine Absence” odpowiada na to, jakby ten dziwny dialog trwał między tekstami: „Where are you? / Become yourself so I can see you”. Podobnie w „Litany of Blooming”: „Look at me / I am here” albo w „Litany of Fragmentation”: „Are you there? / Collect me”.

Motyw szukania się nawzajem i rozmijania w ciemności, pragnienie utrzymania w ramionach czegoś (kogoś), co (kto) nie ma materii, pragnienie, by „istnieć pomiędzy” (to z „Litany of the Sleeping Dream”), przenika oba albumy. „I watch you die and I save you / I am holding you and I need you”.

Ta najnowsza twórczość jest obezwładniająca także z innego powodu. Opiera się wartościowaniu. Bo jakie kryteria miałyby zadecydować o jej powodzeniu lub porażce? Estetyczne? Ekonomiczne? Etyczne? Rozrywkowe? Mam poczucie, że od 2015 roku Nick Cave porusza się już poza nimi, osobną ścieżką, a to, co naprawdę istotne w jego twórczości, rozgrywa się gdzieś na przecięciu estetyki, przemysłu kultury, autobiografii oraz – może najważniejszej – autoterapii. Ten rodzaj sztuki żąda od odbiorców czegoś innego niż intelektualnego rozumienia czy wartościowania. Przynajmniej nie tylko tego. Celem, dla którego powstaje, nie jest gotowe dzieło-produkt.


To twórczość ratownicza, która żąda przede wszystkim uczestnictwa. A uczestniczy się w niej tak, jakby się rzucało koło ratunkowe, jakby się podtrzymywało – ręka w rękę – łańcuch życia, by dotrzeć do tonącego, jakby nasłuchiwało się uderzeń reanimowanego serca. (Jeśli nie byliście w 2017 roku na Torwarze, zobaczcie film „Distant Sky” z koncertu w Kopenhadze, zamykającego ostatnią trasę Bad Seeds. Hala widowiskowo-sportowa Royal Arena została scenograficznie upodobniona do świątyni, a koncert rzeczywiście zmieniał się momentami w żałobny rytuał. Na przykład podczas odegrania tytułowego utworu, gdy Cave i śpiewaczka operowa Else Torp poprowadzili zbiorową konsolację, aż do oczyszczającej formuły w „Skeleton Tree”: „And it’s all right now”).

W „One More Time with Feeling” Cave mówi coś, co można uznać za zarys nowego programu twórczego: „Chcę pisać takie piosenki, które promieniują, które łączą się z ludźmi, a nie alienują ich”. Tak właśnie promieniują pieśni z „Ghosteen”. Tak też promieniują te z „L.I.T.A.N.I.E.S”. Możemy wejść w ten piękny i smutny Cave’owski świat albo radykalnie odbić się od niego, tak jak odbijamy się nieraz od nadmiaru czułości. W jednym z postów na blogu „The Red Hand Files” Cave napisał z egzaltacją, nieco kaznodziejską, tak charakterystyczną dla jego poetyki: „Żałoba bezlitośnie przypomina nam o głębiach miłości i – tak jak miłość – jest nienegocjowalna. Przestwór żalu pochłania nasze drobne ciała. Jesteśmy tylko gromadami rozedrganych atomów, zanurzonymi w niesamowitej obecności żałoby. Ona przenika sam rdzeń naszego istnienia i poprzez koniuszki naszych palców sięga do granic wszechświata”.

W „L.I.T.A.N.I.E.S” ten przestwór żałobny jakby się rozjaśnia. Tworzy się tutaj utopijne miejsce bezpieczne, w którym można „istnieć pomiędzy”, poza przestrzenią i czasem – i ożywiać swoich umarłych. Takie miejsce może powstać chyba tylko w wyobraźni albo we śnie. Cave’owi jednak nie brakuje namiętności – to odpowiednie słowo – by stwarzać te miejsca od nowa. Czy mu się udaje? Ostatecznie w dwóch końcowych litaniach następuje coś w rodzaju spełnienia, gdy „I am in you” przemienia się w upragnione „I see you”.

„Żałoba po zmarłych ma na celu ich ożywienie, właśnie to jest namiętnością. Żałoba powinna trwać tak długo, aż jej się to uda”. Czytam te słowa Canettiego i zastanawiam się, czy to już?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)