BZIK: Wszystkie joble świata tego
Eugenia LoliCC BY-NC 2.0

11 minut czytania

/ Literatura

BZIK: Wszystkie joble świata tego

Paweł Sołtys

Wiedziałem dokładnie, dlaczego okładziny Sriver Butterfly są lepsze od Stigi czy Andry, kto gra na „świeżym kleju”, a kto „długimi czopami”, jakie deski najlepiej pasują do stylu obronnego, gdy gra się „aktywną przystawką”, jak mój idol Desmond Douglas

Jeszcze 3 minuty czytania

Wszystkie joble świata tego. Jak druga, mniej widoczna konstrukcja życiorysów. Żył, politykował, uwodził tłumy i zdradzał jednostki. Osadzony, wypuszczony, odznaczony i pochowany. A w tle kolejki. Ta druga, niewidoczna konstrukcja: tory, wagoniki, przejazdy, skala H0 albo skala TT, może skala N. Długie godziny w piwnicy przedwojennego domu. Tysiące wariantów, setki załamań, rozpaczy i niepoliczalne szczęście. Oficjalna biografia mówi: często ślęcząc nad swoim hobby, rozmyślał o nowych posunięciach na powierzchni, o aliansach, rewoltach i materiale ludzkim. Komu zaufać, a kogo subtelnie odsunąć? Kiedy pójść na kompromis, za który przyjdzie kiedyś słono zapłacić, a kiedy odziać się w stal niezłomności? Ponoć najsłynniejszą książkę, „Moja droga do…”, ułożył najpierw w głowie w trakcie wielogodzinnych prac nad modelami.

Biografia nienapisana: przesuwały mu się puste, jeszcze gołe wagoniki na poplamionym suficie w długie więzienne noce, śniły mu się wzgórza zamiast wzgórków, współpasażerowie o malowanych drobno oczach i on sam wielkości swojego małego palca, w wiecznej podróży. W trakcie oficjalnych spotkań z łagodniejącymi siepaczami reżimu rozjeżdżał ich w myślach starymi modelami marki Trix produkowanymi nomen omen w Norymberdze, ucinał po rączce, po nóżce składami firmy Märklin tym, których pamiętał z przesłuchań. I w końcu – cicha organowa muzyka – odszedł do krainy ojców, bojowników, ustatkowanych dygnitarzy, zgasł w otoczeniu rodziny, do końca rozważając sprawy narodu, państwa, zagadnienie wolności. A w istocie terkotały mu małe silniczki, małe ludziki z małych narodów wsiadały do małych wagonów, ostatni na stopniach pociągnął go za sobą, cichy świst oddechu i ruszyli.

Wszystkie joble świata tego ciekną tą samą strużką, którą idą wzrost, karnacja i choroby wrodzone, ścieżką krwi. Wujek Wariat zrezygnował z pierwszej konstrukcji, z życia i starzał się między liczbami totolotka i figurami szachów. Jeśli nie rozwiązywał akurat jakiegoś zadania z branżowego pisma albo ostatniej strony dziennika, cierpliwie przepisywał rzędy wygranych cyfr do wielkiego akademickiego zeszytu. Liczby od 1 do 49 układały się w pozornie chaotyczne fale i, losowanie po losowaniu, zaczerniały kolejne strony. Na marginesie Wujek umieszczał jakieś litery, z innego najwyraźniej (wyższego?) porządku liczby, skróty, których nigdy nie udało mi się rozwikłać. A gdy umarł, spędziłem nad tym zeszytem wiele wieczorów, szukając tam jakiejś tajemnicy, systemu stworzonego przez geniusza, najwyraźniej były to skróty do jego szaleństwa, i tyle.

Jego matka, a moja babka, nie znała się na szachach, ale kupony i wyniki losowań też miała zawsze pod ręką. W torebce albo na stole w kuchni, albo obok popielniczki w dużym pokoju. A przecież znała system od środka, bo przepracowała czterdzieści lat w centrali totalizatora na Targowej. W jej przytomności wprowadzono dużego, ekspress- i superlotka, zakłady ligi angielskiej i polskiej, widziała, jak w siedemdziesiątym trzecim roku wnoszono pierwszą bębnową maszynę losującą. Czy ta jej gra była w ogóle legalna? Czy pracownikom wolno było się łudzić za część pensji, tak jak milionom cywilnych obywateli? Nie wiem. Grała do wylewu, a życie w mieszkaniu na Grochowie zamierało na te kilkanaście minut, najpierw chyba we wtorek i czwartek, potem, zdaje się, w środę i sobotę. Nigdy nic wielkiego nie wygrała. Przeżyła swoje lata między trójkami i czwórkami, co tydzień patrząc w pracy, jak komuś wypłacają szóstkę.

BZIK

Podszywanie się pod koty, wróżenie z tablic rejestracyjnych, poszukiwanie tej najwyższej rozdzielczości, śledzenie Forum Polskich Wieżowców, kolekcjonowanie plastikowych kulek, literatura. Każde z nas ma swojego bzika: coś, co odstaje, nie pasuje do oficjalnych wystąpień i poważnych mejli, trochę wstydliwe, trochę głupie, śmiertelnie poważne. Bziki pozwalają odłączyć się od świata i sprawiają, że jesteśmy trochę inni. W numerze tematycznym BZIK chcemy bziki dowartościować i zachęcić je, by stanęły w blasku fleszy. Bo może to nie my mamy bziki, może to cała kultura jest zbzikowana? Tylko czy można sobie pozwolić na zbzikowanie, kiedy trzeba walczyć z kryzysem klimatycznym, piekłem kobiet i śmiertelnym wirusem? I czy w świecie fejsa i tiktoka jest jeszcze dla bzików miejsce?

Wszystkie joble świata tego nie dotknęły drugiej babki, tej z podwarszawskiej wsi. Podejrzewam, że było po prostu za dużo roboty. Babka po śmierci dziadka zajmowała się gospodarstwem z bratem mojego ojca i odpoczywała chyba tylko w kościele podczas mszy, nie pamiętam jej niepracującej.

Ale już mój ojciec, przeszedłszy drogę od pasania krów na bosaka do profesorskich przyjaźni i gabinetu z imponującą biblioteką, zbierał zegarki i aparaty fotograficzne. Nie zrozummy się źle, nie był nigdy tak zamożny, by to były patki i leiki MP2. Zbierał raczej praktiki, lubitiele i kieszonkowe mołnije. Ale miał oczywiście swoje „królewskie” okazy, i wśród chronometrów, i wśród analogowych aparatów. Bo zbierał tylko mechaniczne rzeczy, cyfrowa i kwarcowa rewolucja go ominęły. Sprzęt powinien zgrzytać, furgotać, cykać. To cykanie rozłożonych kieszonkowych zegarków układające się w cykadzi chór pamiętam z niedziel dzieciństwa. Nakręcanie, czyszczenie i przegląd. Urządzenia do śledzenia upływu czasu i urządzenia do jego zatrzymywania. Na kliszach Orwo, Agfa, później Kodak. Podwójne hobby składające się w paradoks.

I w końcu ja, pozbawiony smykałek technicznych, namiętności hazardowych, ale oczywiście uwikłany w joble świata tego po uszy.

Moim joblem było czytanie. Czytanie i zapamiętywanie. Najpierw była armia, jednak nie tylko bieganie z bardziej lub mniej symbolicznym karabinem, ale też od razu strona w encyklopedii dla dzieci ze stopniami wojskowymi: wojska lądowe i marynarka, tak sierżant, tak mat, a tak generał broni, i to pierwsze rozczarowanie, że nie ma w Polsce generalissimusa. Ze wzrostem umiejętności czytelniczych przyszła oczywiście seria z tygrysem: „Krymska pułapka”, „Bzura – rzeka dramatu”, „Ludzie bez skrzydeł”, „Syn szejka Hedżasu”. Mało tego – zacząłem zbierać serię „Typy broni i uzbrojenia” i przepisywałem co ciekawsze rzeczy do specjalnego zeszytu. Wiedziałem wszystko o haubicy kal. 122 mm wz. 1938 i o migu-21. O junkersach, łosiach i japońskich zerach.

Potem powoli w miejsce armii wkroczył sport. Miałem do niego smykałkę, dobrze grałem w piłkę, ale nie byłbym sobą, gdybym tego nie obudował, nie próbował zabezpieczyć się słowami, na wypadek gdyby wszystko jednak runęło. Nie było dla mnie piękniejszego dnia niż ten, gdy po paru godzinach na boisku mogłem otworzyć „Skarb Kibica” pierwszej, drugiej i trzeciej ligi i wyszukiwać najstarszych trzecioligowców, często byłych gwiazdorów lepszych drużyn, którzy powoli kończyli kariery w Lubliniance, Okęciu Warszawa albo Włókniarzu Kietrz. Większym świętem były tylko dni ukazywania się specjalnych magazynów przed wielkimi turniejami. Ze składami drużyn, ale też historią mistrzostw świata czy Europy. Znałem oczywiście na pamięć ustawienie i osiągnięcia indywidualne orłów Górskiego (choć nie widziałem ich nigdy na boisku), ale fascynowali mnie też pierwsi mistrzowie świata z Urugwaju z 1930 roku, gdy z Europy na turniej płynęło się okrętami, i oczywiście Urugwajczycy z 1950 roku, którzy uciszyli Maracanę, z genialnym Schiaffiną w ataku. To chyba wtedy pierwszy raz zrozumiałem, że nie wszyscy moi koledzy uganiający się za piłką, nawet ci grający już w klubach, mają podobne zainteresowania i kolejna opowieść o złotej węgierskiej jedenastce zasługuje tylko na westchnięcie, splunięcie i popukanie się w głowę. Czy mnie to zraziło? Nie bardzo. Dzięki temu mogłem przed snem grać w wielkich meczach na wielkich stadionach z Francescolim, Dziekanowskim, Garrinchą czy Scifą. Prowadzić swoją wielką karierę piłkarską przez Legię, Ajax, River Plate, aż po ostatni sezon w Polkolorze Piaseczno. W końcu tylko to mi zostało, bo rodzice nie zgodzili się, żebym trenował piłkę.

Zapisali mnie za to na tenis stołowy, że niby mniej ryzyka i kontuzji. Zdawałoby się – tu możliwości były mniejsze. Pozornie. Regularnie kupowałem czasopismo o wspaniałym tytule „Tenis Stołowy” i chłonąłem. Oczywiście ćwiczenia, domowe sposoby na poprawienie pracy nóg (w ping-pongu wygrywają głowa i nogi!), ale też, a jakże, historia. Więc szybko wiedziałem już, że mimo wielkich sukcesów jedyny złoty medal Andrzeja Grubby na wielkiej imprezie to ten w mikście z Holenderką Bettine Vriesekoop, że na igrzyskach w Seulu Tibor Klampár, zajmując czwarte miejsce, miał trzydzieści pięć lat, a najwięcej tytułów mistrzyni Polski zdobyła Danuta Szmidt-Calińska, wielokrotna mistrzyni również na korcie, w „dużym” tenisie. Znałem się też oczywiście wspaniale na sprzęcie, bo o nim była połowa tych magazynów, więc wiedziałem dokładnie, dlaczego okładziny Sriver Butterfly są lepsze od Stigi czy Andry, kto gra na „świeżym kleju”, a kto „długimi czopami”, jakie deski najlepiej pasują do stylu obronnego, gdy gra się „aktywną przystawką”, jak mój idol Desmond Douglas. I tylko nie wiedziałem, dlaczego mnie ani moich rodziców na ten sprzęt nie stać, aż do pewnej niezapomnianej na zawsze Gwiazdki. Zajmowałem więc miejsce 32–64 (co oznaczało przegraną w pierwszej rundzie) w mistrzostwach Warszawy, ale wspaniale potrafiłem opowiadać o kunszcie Dragutina Šurbka, mistrza Europy z Lyonu z 1968 roku.

I tak to już szło. Kiedy założyliśmy zespół i z kolegą kupiliśmy gitarę Jolana na spółkę, w tle były stosy „Tylko Rocków” i później „Brumów”, ziny, tłumaczone wtedy hurtowo biografie Dylana, Morrisona, Joplin. Więcej, więcej i więcej, nazwy modeli gitar nieosiągalnych absolutnie, a kogo czytał Morrison, jakichś bitników i Whitmana, to dawaj ich, a bitnicy kogo, a ten Rimbaud to kto, a dlaczego bitnicy kochali Parkera, kogo, no Parkera. Samozwiązujące się sieci, chaotyczne, ale trwałe. Do dziś znam składy zespołów, których nigdy specjalnie nie lubiłem. Nie zostałem wybitnym gitarzystą, prawdę mówiąc, nie zostałem nawet przeciętnym, ale potrafię z każdym zawodowcem pogadać o gitarach z godzinę. Ten drugi szkielet, namiętność ustateczniona w hobby, w manijkę, w jobla ciągle się trzyma.

Oczywiście powoli pamięć oddaje pole, po czterdziestce, żeby coś zapamiętać, coś trzeba zapomnieć. Dziś już nie jestem pewien, czy na igrzyskach w Seulu złoto w ping-ponga zdobył Kim Ki-taik czy Yoo Nam-kyu, pamiętam tylko, że Koreańczyk i że to była niespodzianka. Nazwiska tego czarnoskórego perkusisty The Cure też już nie udaje się wyłowić – zapiaszczyła się woda, zabagniło źródło. To będzie postępować, majsterkowanie czy zbieractwo są chyba bezpieczniejsze, mogą towarzyszyć człowiekowi do śmierci. Z wiekiem coraz trudniej popadać w czytelnicze ciągi, w dodatku zakończone zapełnieniem jakiegoś schowka w pamięci. Nie pomaga internet i inne szatany. Ale czasem bywa jeszcze. Jeszcze się zapisują jakoś nazwy zanikłych, zakrytych warszawskich rzeczek. Jeszcze jeden z jobli świata tego ma mnie w swojej opiece, choć wyślizguję mu się powoli i nieodwracalnie. Jak to będzie u mety, mózg spróchnieje w rząd liter i potknąwszy się o przecinek, potoczę się między okładki?