300: Wyliczanka
zbeg CC BY-NC 2.0

7 minut czytania

/ Literatura

300: Wyliczanka

Paweł Sołtys

Są główne drogi, po których jeżdżą recenzenci wielkich pism, prorocy bestsellerów, wydawcy wpatrzeni w horyzont. I są pobocza, nieużytki, ze stadami gawronów, porzuconą felgą, kośćmi nie dość szybkich zwierząt. Trudno po nich iść

Jeszcze 2 minuty czytania

Najlepsze nazwisko miał oczywiście Babel, choć sam nie był strzelisty i wybili mu wszystkie zęby weseli mordercy. Hrabal – znaczy „grzebal”, „grabie”, bo grabił świat pod siebie. Ale jak to w grabiach – przez szczeliny między zębami przedostawało się to, co niepiękne, nieokrutne, niepotrzebne. „Grabić”, „grzebać” ma w polszczyźnie kilka znaczeń. W tym też odpowiednio: kraść, składać do grobu; szkoda, że często się o tym zapomina. I idzie Hrabal przez polskie teksty jako knajpiany głupek z wiecznym uśmiechem. Deml to „świątynia”, tyle że po walijsku. Bo był Jakub Deml księdzem najdziwniejszym, nie z tego języka, nie z tej parafii, którą mu nastręczył biskup. Ksiądz Deml chował światło w kobiecie, z którą spał. Eppel to „jabłko” w zachodniofryzyjskim, małym języku, którym mówi mało osób w malutkiej prowincji niewielkiego państwa. Soczyste jabłko z dzikiej jabłoni gdzieś na przedmieściach Moskwy, gdzie w drewnianych domach i barakach płynęło życie opowiadań Asara Eppla. Albo jabłko z sadu pod Lublinem, Lublinem, w którym urodziła się jego matka, żydowskie jabłko na tle polskiego letniego nieba.

W czasach, gdy miałem sporą wprawę w porzucaniu wszelkiej nadziei, powtarzałem często (gdy nikt nie słyszał) niby-dziecięcą wyliczankę: Babel, Hrabal, Eppel, Deml; Babel, Hrabal, Eppel, Deml. Jak wszystkie dziecięce wyliczanki (nawet te szemrane przez dwudziestolatka) miała ona w sobie echo dawnych zaklęć, tak jak „abrakadabra” w niewinnej zabawie ciągle niesie w sobie aramejską melodię, gnostyczny trud Kwintusa Sammonicusa Serenusa i ciężar wszystkich amuletów, na których ją wyryto w różnych alfabetach. Powtarzałem więc: Babel, Hrabal, Eppel, Deml, a gdy sam siebie nie słuchałem, w tajemnicy przed sobą podmieniałem „Eppel” na „Sołtys”, choć to psuło melodię, niech mi Asar wybaczy.

„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc. Tekst Filipa Łobodzińskiego zamówił redaktor Paweł Sołtys. Ilustracja: Patryk Mogilnicki.
„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc.

Ilustracja Patryk Mogilnicki.
Haupt znaczy „głowa”, i to oczywiście jest prawie tak dobrze jak Babel. Tylko dla pełnego obrazu powinno znaczyć jeszcze „nogi”, bo zdaje się, że nogi Haupta też umiały pisać o ziemi, którą przeszły. I „ręce”, które dotykały lufy strzelby, muślinu, piasku, i gdy czytasz Haupta, drżysz od wystrzału, łaskocze cię delikatny materiał, chrzęści ci w zębach piach. Najbardziej cielesny z pisarzy, pozornie labirynciarz obrazów i składni, a gdy zamykasz okładki, to ocierasz brudny pot z czoła i słona strużka dobiega twoich ust. Haupt urodził się w Ułaszkowcach, o których „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” pisze tak: „Środkiem miasteczka płynie Seret i przyjmuje od prawego i lewego brzegu małe potoki. Na lewym brzegu leży miasto, na prawym brzegu klasztor bazyliański i folwark Karolówka (Karlshof na mapie Kummersberga). Pod klasztorem wytryska potężne źródło. Woda jego utworzyła w ciągu wieków ogromny kłąb martwicy, obejmujący pieczarę poświęconą św. Onufremu. Barwa żółtawa martwicy odbija od sinych łupków sylurskich, do których jakby przyczepiona wisi nad doliną Seretu”. I chciałoby się wiedzieć, który z osiemdziesięciorga twórców „Słownika” tak umiał pisać. Może Jabłonowski, a może Rulikowski, trudno powiedzieć. Obaj wielce zasłużeni dla polskiej nauki, Jabłonowski może bardziej w swoim czasie znany, więcej pisał, sławny nie tylko historyk, statystyk i etnograf, ale i podróżnik, zdający relacje z wypraw do Bagdadu, Karbali, Damaszku. Widać tu wyraźnie, jak czas usuwa znamienitości na pobocze, gdzie stają się pokarmem specjalistów tylko, przekąską pasjonatów. 

Haupt przebył odwrotną drogę, dzięki pracom zwiększającej się grupy naukowców, dzięki staraniom Moniki Sznajderman i Andrzeja Stasiuka, z niemal kompletnego zapomnienia centymetr po centymetrze przedziera się ku głównej drodze. Jeszcze nie na miejsce, na które zasługuje, ale wygląda, że przynajmniej wydobył się z ogromnego kłębu martwicy.

Stoją już za nim następni. Nieporadni, jak to geniusze, trzymają w rękach wznowienia swoich książek i choć to tylko cienie, wymieńmy ich nazwiska: Czachorowski (wyciągnięty już całkiem spod kamienia), Stryjkowski (wisiał jeszcze w pamięci, ale bardziej na sznurku skręconym z filmowej taśmy niż z papieru), Hering (posępny, niezainteresowany), Ginczanka (ma ze sobą pierze, morze i barometr). Za nimi wszystkimi w tej mojej kolejce odbijają się w kałuży, bo nawet nie mają jeszcze czego nieść, nie mają jak być na powrót: Lipski, Sandauer prozaik, Wat i Ważyk (choć pewnie nie chcieliby stać obok siebie), Kowalska1. I inne, i inni.

Jest także oczywiście kolejka w drugą stronę, tak jak to zauważyliśmy wcześniej, niesprawiedliwie (?) dłuższa, w zapomnienie idzie się jak po sznurku. Trochę jak u Czachorowskiego właśnie (podmieniamy „Munk” na odpowiednie nazwisko): „A hurtownik Munk, sam wielki hurtownik Munk, oczyszczony, w najbielszej z bieli, cichutko jedzie w podróż ze świata. Na Okopowej, pod czarną płytą, w marmurowym pokoju siądzie czekać wezwania trąb”. Bo oczywiście niektóre i niektórzy z tych idących w nic mogą usłyszeć pewnego dnia trąby i stanąć w kolejce w przeciwnym kierunku. Jakiś Miriam zadmie w wygrzebany na strychu róg. We wszystkim tym nie ma planu, to zrozumiałe, nie ma sprawiedliwości, a i sens jest dla jednych widoczny, dla drugich zakryty. Są główne drogi, po których jeżdżą recenzenci wielkich pism, prorocy bestsellerów, wydawcy wpatrzeni w horyzont. I są pobocza, nieużytki, ze stadami gawronów, porzuconą felgą, kośćmi nie dość szybkich zwierząt. Trudno po nich iść, ale nikt nie zabroni w marszu przepowiadać sobie: Lipski, Hering, Tresnak, Swen. Lipski, Hering, Tresnak, Swen. 

1. Tacy nieruchomi przypominają świętych, jakby ktoś poskładał dawno porąbany, nadpalony ikonostas. Nie bacząc na zgorzeliny i dziury, przez które prześwituje świat. Hieratyczni: święta od listów, święty opiekun dorosłych, święty od Kobyłki, święty orędownik przetrwania w piekle itd. Stąd te luki: tej brakuje i tamtego, zależy, kto skąd patrzy. I oni patrzą tą sztuczką bizantyjskich ikonopiśców – zawsze w oczy. Przynajmniej na mnie: Zapomniałeś? Porzuciłeś? A tak ci się oczy skrzyły, gdy czytałeś. ↩︎