Listy do redakcji

Michał R. Wiśniewski

Trolle zamieszkują działy opinii pod artykułami na portalach. Nie zaradziły na nie opcje komentowania tylko dla prenumeratorów czy próby wymuszania pisania pod nazwiskiem. Dlatego tak lubię „Dwutygodnik”, w którym miejsca na komentarze po prostu nie ma

Sekcja komentarzy, czyli pole pod treścią umieszczoną w internetowym portalu, wydaniu elektronicznym magazynu czy na blogu, to jeden z wynalazków z dawnych czasów tak zwanego Web 2.0. Sieci, która w przeciwieństwie do starych statycznych stron internetowych miała być doświadczeniem nieustannie powstających treści dostarczanych przez samych użytkowników. Mieli oni prowadzić blogi, tworzyć filmiki, a także wypowiadać się i wchodzić w polemiki z zawodowymi autorami. Nieskończony darmowy kontent. Pomysł zaadaptowały nawet stacje radiowe, takie jak Program III, który otworzył dla opinii radiosłuchaczy audycję „Za, a nawet przeciw”. Teraz każdy mógł powiedzieć Polsce i światu, jak bardzo nienawidzi podatków, dzieci, feministek i uchodźców.

Po co prasie, która próbowała jakoś znaleźć się w nowych czasach, sekcja komentarzy? Stał za tym model biznesowy oparty o „kliknięcia”, które przeliczało się na wyświetlenia reklam. Artykuł czyta się raz, ale jeśli porusza palącą i kontrowersyjną kwestię – wrócimy do niego, żeby kłócić się z innymi w sekcji komentarzy. Taki model przyjęły darmowe portale – Gazeta.pl, Onet, WP. Skończyło się tak, jak mógł przewidzieć każdy, kto obserwował grupy dyskusyjne czy fora – trolle i hejterzy przepłoszyli normalnych użytkowników.

„Chamstwo w sieci”, oburzali się dziennikarze, którzy nagle zostali skonfrontowani z opiniami cybernetycznego motłochu. Przyzwyczaili się wygłaszać opinie ex cathedra. Nie byli gotowi wysłuchać, co na ten temat mają do powiedzenia odbiorcy. Okazywało się, że wiedźmini klawiatury nie mają szans w starciu bezpośrednim. Rafał A. Ziemkiewicz w czasach aktywności na blogowisku Salon24 nazwał niezgadzających się z nim komentujących „mendami internetowymi”. W dobrej sytuacji byli cyfrowi tubylcy, którzy potrafili poruszać się w świecie trolli lub hejterów (sami przy tym zmieniając się w trolli i hejterów; cyberbullying zmienia człowieka w cyberbullyiera); najgorzej oberwali otwarci na dialogi i wierzący w to, że warto rozmawiać – w dobrej wierze prowadzili rozmowy z hejterami i gorzko tego potem żałowali: eksperyment się nie udał, zniechęceni porzucili blogowanie.

Skąd ten hejt i trolling? Możliwość wypowiedzenia się przyciąga po prostu specyficzny rodzaj ludzi – tych, którzy nigdy nie mieli okazji się wypowiedzieć, chyba że na imieninach cioci czy w pijalni piwa. Ikonicznych wąsatych wujków, którzy po paru głębszych psują każdą Wigilię dyskusjami o polityce. Ale nie oszukujmy się, wszyscy jesteśmy takimi wujami, nawet jeśli zwalczamy w sobie chęć zostawienia komentarza, to jest w nas ten gniew na nielubianego polityka; albo niemądrego dziennikarza opinii przyspawanego do stołka w mainstreamowym dzienniku, piszącego ten sam felieton od 30 lat; albo po prostu jakiegoś typa, który NAJWYRAŹNIEJ nie ma pojęcia o cyberpunku, ale napisał o nim do „Dwutygodnika”…

Anonimy i clickbaity

Pozbawiony sekcji komentarzy „Dwutygodnik” nie jest jedynym publikowanym w sieci magazynem, który zdecydował się na takie rozwiązanie. Proces wycofywania z idei „niech każdy się wypowie” zaczął się prawie dekadę temu. 24 września 2013 roku możliwość komentowania zlikwidował „Popular Science”. Decyzja nie przyszła łatwo, bo była okupiona rezygnacją z wartościowych głosów czytelników; przeważyły jednak wyniki badania, z których wynikało, że niegrzeczne i polaryzujące komentarze mają wielki wpływ na odbiór treści artykułów i wpływ na opinię publiczną. W 2014 roku komentarze wyłączyły CNN i Reuters. W tym czasie płatna Wyborcza.pl spróbowała innej drogi – komentować mogą tylko osoby, które mają wykupioną cyfrową prenumeratę. Poziom jest nieco wyższy niż na darmowej Gazecie.pl, ale chamstwa to nie powstrzymało.

Utrzymanie porządku w „komciach” okazało się też kosztowne – jeśli nie chcemy, żeby nasza strona wyglądała jak przysłowiowe forum Onetu, potrzeba załogi moderatorów. Nic dziwnego, że robione „po taniości” serwisy, które miały więcej wspólnego z blogerstwem niż dziennikarstwem (jak Natemat.pl), po prostu oddelegowały sekcję komentarzy na Facebooka, wyświetlając je pod tekstami za pomocą specjalnej wtyczki.

Właśnie do mediów społecznościowych przeniosły się internetowe dyskusje. Facebook służy jako narzędzie promocji publikowanych tekstów; gazety, magazyny, czasem nawet poszczególne działy mają tam swoje delegatury. Każdy zamęt w komciach sprawia, że tekst się lepiej klika, więc toleruje się napędzających „dyskusję” rezydentnych trolli. Czasem ciężko odróżnić, czy są opłaceni, czy robią to z pasji (ładnie to pokazał film „Sala samobójców. Hejter”). Pół biedy, gdy chodzi o samo sprawianie przykrości – gorzej, gdy komentarze na popularnych stronach stają się rozsadnikiem teorii spiskowych, np. antyszczepionkowców. W czasach pandemii może to kosztować ludzkie życie.

zbeg / CC BY-NC 2.0

Inna sprawa, że do facebookowej kłótni nie trzeba nawet czytać tekstu – normą stało się dyskutowanie z wrzuconą do postu zajawką czy prowokacyjnym tytułem (tzw. clickbait). Nie dość, że nie ma z kim rozmawiać, to jeszcze nie ma o czym. Sensowne sieciowe dyskusje przeniosły się do małych, zaufanych społeczności – zamkniętych grup facebookowych czy starannie kurowanych blogów. Zamiast globalną wioską internet okazał się wieżą Babel.

Co tracimy, gdy nie można komentować? Wartościowe opinie, które dodają nowy punkt widzenia, uzupełniają tekst o rzeczy, które autorom nie przyszły do głowy, albo o własne doświadczenia („wpisujcie miasta”). Tyle że to już dawno zostało utracone przez zalew trolli i hejterów. Może trzeba wrócić do starego prasowego wynalazku – listów do redakcji?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).