300: Tripraport LSO
zbeg CC BY-NC 2.0

13 minut czytania

/ Muzyka

300: Tripraport LSO

Magdalena Koryntczyk

LSO pozostawia odbiorców w osłupieniu: „Z czym właściwie tu obcujemy?”. Z genialnym Orciem, któremu jakiś wyższy byt dyktuje palimpsesty? Z rapową mindfulness ekopoezją? Jurodiwym MC? Czy to fenomen duchologiczny? A może byt, który pokonał czas jako iluzję umysłu?

Jeszcze 3 minuty czytania

„Jestem poetą tego miasta, jak mógłbyś skrzywdzić mnie?”
Wini

„Może me serce to kamień, ale szlachetny”
Don Poldon

Podobno te dzieci znaleziono w wiklinowym koszyku, gdzieś w szuwarach Warmii i Mazur. Podobno wyrzuciła je na brzeg syntezatorowa zimna fala jeziora. Podobno wychowała je wataha wilków w lesie, podobno słuchali razem Depeche Mode, Molesty i Andrzeja Zauchy.

Tajemniczy skład LSO istnieje od 2002 roku, napisali setki piosenek, ale jedyna jak do tej pory płyta, CMAZ TDW SYBERIA, ukazała się jako fizyczny artefakt w 2019 roku.

Odmawiają grania koncertów, a utwory wrzucają na serwisy społecznościowe. Być może słowa CMAZ i TDW to najkrótszy manifest programowy grupy. Cel Marzenia Atak Życie i Tylko Dla Wtajemniczonych. Więcej jest niewiadomych niż twardych danych.

Nazywali się N.S.T.P., ktoś odszedł, ktoś przybył, skład zmienił nazwę, członkami są, byli? Valthi, Baleś, Wuojciech, Nowy. Najmocniej potwór z mazurskich bagien stoi na dwóch wyrzeźbionych w garażowej siłowni nogach: Gogu (CMAZ) i Kiełasie.

Pewnego dnia ostródzki Kaspar Hauser pojawił się na blokowisku rapgry, z całym swoim nieokrzesaniem, prymitywizmem, wrażliwością i czułym barbarzyństwem, by unieważnić zasady i radykalnie otworzyć serce kosą poezji, a najłatwiej się do niego dostać przez łopatkę, więc choć są awangardą, idą w ariergardzie, na uboczu, na pograniczu.

Włóż koszulę do spodni, zaczesz włosy, stań tam koło cioci.

„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc. Tekst Filipa Łobodzińskiego zamówił redaktor Paweł Sołtys. Ilustracja: Patryk Mogilnicki.
„Dwutygodnik” to dwutygodnik, bo nowe teksty ukazują się dwa razy w tygodniu, ale też dlatego, że co dwa tygodnie wychodzi nowy numer. A teraz, tak się składa, wyszedł po raz 300. To oznacza, że czytacie nas już od 600 tygodni i że mamy za sobą 1200 updejtów. Przy tej okazji oddajemy stery czasopisma w ręce artystek i artystów, o których pracy to my zwykle piszemy. Poprosiliśmy, aby wymyślili i zamówili teksty, które sami chcieliby przeczytać na łamach Dwutygodnika. Zresztą sami zobaczcie. Redakcja 300. numeru „Dwutygodnika” to: Karol Radziszewski, Anna Smolar, Paweł Sołtys i Jagoda Szelc.

Tekst Magdaleny Koryntczyk zamówił redaktor Paweł Sołtys.

Ilustracja Patryk Mogilnicki.
Ziarniste nagrania z rodzinnych uroczystości, zdjęcia z wakacji u babci, w sadzie pod owocowym drzewem i z twarzą zanurzoną w słonecznikach. Albo w przykucu pod pobielaną kapliczką, pod którą staruszkowie i dzieci w białych albach przychodzą śpiewać majówki – prawilny twardy chłopak nie daje się przyłapać na gorącym uczynku tych sytuacji, które istnieją, ale nie wpisują się w etos ulicy, okrywają rumieńcem wstydu w rodzinnych albumach. Nie u LSO.

Nikt tu nie udaje, że Ostróda to Bronx albo Brooklyn, że wozi się po mieście pulsującym światłem neonów, ciekłokrystalicznych ekranów reklam, reflektorów Bentleya odbitych w grillach na zębach i sygnetach. Tu pulsują zepsute światła na skrzyżowaniu.

Jeśli drift, to wózkiem widłowym, jeśli już bmw, to na wiejskiej drodze wśród zaoranych skib albo w zbiorniku retencyjnym. W teledyskowych kolażach zarejestrowane na sali ćwiczeń zajęcia zumby przeplatają się z małym kundelkiem podskakującym na śniegu, z archaicznymi nagraniami z festynów, tych żenujących Corocznych Dni Małych Miejscowości. Ogniska rozpalane na zamarzniętym jeziorze, morsowanie lokalnej społeczności, żulik spod sklepu, wyciskanie w garażu, zupa zjedzona z babcią, lekki bałagan na parapecie i cerata na stole. Nikt tu nie aranżuje przestrzeni, by dodawała do swagu.

*

Na początku było Słowo – Behringer. Szara linia oddzielała falujące wody od lądu instrumentu, a one przybijały do niego, jak do brzegu. Obraz wypalał się na siatkówce oka. I widział Gog, że było to dobre.


Pijany radością życia Kreator w białej marynarce na nagim muskularnym torsie palił, grał pasaże, a jego élan vital porażała. Berserk, wrażliwiec i adorator cudu życia w trójcy jedyny, charakternym głosem wysyłał pozdrowienia do więzienia w postaci muzycznej laurki, wywrzaskiwał pieśń pochwalną męskiej przyjaźni i honoru, a fraza „otworzę ci serce” opuściła ostródzki rezerwat i szkliła oczy bywalców Unsoundu i sztywnych chłopaków z ławek.

„Serce” to dla wielu słuchaczy, którzy nie byli wtajemniczeni pod sztandarem TDW i KMWTW (Kto Ma Wiedzieć Ten Wie), opowieść założycielska o LSO.

Zanim chłopaki nagrały porywający hymn do bromance’u, pisali małomiasteczkowe apokryfy pełne hustlerskich wersetów. I nie były to storytellingi PRO8L3M o miejskich elektrycznych, przypałowych gościach, wiecznie spłukanych na wyścigach lub automatach, w nieświeżych koszulach, po kilku dobach w kasynie. Ich teksty nie wypełniały horror vacui wyliczeniami używek, marek samochodów, ciuchów, zakazanych rozrywek. Nie napędzała ich podkręcana furanym mefedronem paranoja przegrzanych mózgów, które robią s.o.s. i już nie wiedzą, czy chodzi o pieniądze, czy redukcję pomidorów. Ciągły ruch wielkomiejskiej dilerki, narkoułamki, łapany w biegu pociąg do mąki. Nie musieli już lecieć i mogli nie zdążyć, bo wydawali się panami swojego czasu i wygrzewki. Dzikimi dziećmi ostródzkiej ulicy na swoich zasadach.

Zdawali sobie sprawę z tego, że są osobni, nazywali sami siebie „odmieńcami z wyboru”, „ekstrawagantami z darem”, ale tekstów nie cechowało jeszcze to unikatowe połączenie kodeksu Bushidō ulicznika z wyznaniami galernika wrażliwości.

„Serce pod kluczem” rymują na „Apexach”.

Ich komunikaty były prostym dekalogiem zasad, brutalną pogróżką, bezlitosnym bluzgiem, raportami z nienawiści do wrogów i z zabawy z braćmi.

Nie imponowali skilami, nie było w nich technicznej doskonałości ani kompetencji, które pozwalały wozić się w języku, pisać szesnastki o połamanej konstrukcji, rymach wewnątrz wersu, bawić się aliteracjami i echolalią, żonglować zeugmą, nie upakowywali we flow trzydziestu sylab w wersie, by móc je wyrzucać z szybkością karabinu maszynowego.

Wydawało się, że LSO umrze, jak umarły setki podziemnych składów przed nimi.

Nie potrafię wskazać dokładnego momentu, konkretnego utworu, kiedy ordynarne stopiło się z subtelnym, a odpychające ze wzruszającym w magmę unikatowego stylu.

Upór i konsekwencja są oczywiście godne podziwu, ale to, co ich ocaliło, to wiara w moc twórczości niedotkniętej nawiasem ironii i w słowo, co nie zna lęku przed wpływem i wtórnością.


To, co być może poraża w kontakcie z ich twórczością najbardziej, to przypisany figurze dziecka, wariata i „dzikiego” całkowity brak poczucia tzw. krindżu, tego specyficznego wstydu, który ma właściwość przechodzenia na odbiorcę.

O dzieciach, wariatach i „dzikich” Bentham pisał, że uprawiają w życiu „głęboką grę” – wchodzą do rozgrywki powyżej swoich możliwości, nie szacują strat, które mogą przewyższać zyski, przynosić ból i odrzucenie, dlatego trzeba chronić ich przed nimi samymi. Jeśli tworzą sztukę, to jest to art brut w stanie czystym, wynikający z wewnętrznego przymusu (nomen omen „Art brut” to tytuł mikstejpu PRO8L3M).

LSO śpiewa szczere piosenki o prawdziwych emocjach i nie ma w tym odrobiny kalkulacji.

CMAZ ogniskuje swoje teksty wokół kilku słów kluczy: Prawda, Miłość, Natura, Życie. Używa pojęć wyeksploatowanych, a czasami skompromitowanych przez nowoczesne teorie literaturoznawcze i krytyczne. I robi to tak, jakby nikt nie używał ich przed nim, jakby wynalazł język przed chwilą, jakby sensy niesione przez te słowa były tak głęboko zrozumiałe i uderzające we właściwe miejsce – oczywiście w sercu – że zbędnymi stają się jakiekolwiek zabiegi na języku, które przywrócą im świeżość i moc oddziaływania. Bo nie musi ciągnąć z nich prądu na lewo, podłącza się do Źródła, którego nie śmiem nazywać i precyzować, a które wysyła mu prawdy starsze niż pierwsza Molesta.

Wykrzykuje wyznania w rodzaju: „Odnalazłem tą drogę / już tu jestem / a niebo jest niebieskie / Matka Ziemia dała mi oddychać / wejdź do lasu i zobacz co tam słychać”.

Potrafi zbudować dekalog i motto na ścianę siłowni i nie wywołać tym uśmiechu szyderstwa: „Szanuj swoją wolność, swoje zdrowie, swoich braci, chleb i wodę / A jak chcesz wszystko, daj z siebie wszystko”.

Rzeźbi masę upadłościową języka, zbiera słowa wyrzucone, splądrowane, złupione z autentyczności, wytarte i sprute zbitki. Mężczyzna może przyjść do kobiety i powiedzieć: „kocham cię”, jakby mówił tajnym kodem znanym tylko im dwojgu, tak świeżym i niezużytym.

*

Uniwersum LSO wyłaniało się stopniowo – w warstwie wizualnej to psychodeliczna wizja rzutowana na spowszedniały krajobraz ostródzkiego lasu, aż ten stał się tundrą Syberii, i nie jest to po prostu nazwa geograficzna. Na Syberii słowo może uleczyć, ogrzać, okryć, nakarmić.

To zarazem Walden i kraina jak Ultima Thule z rytuałami inicjacji i sztuką survivalu dla sztywnych chłopaków, ale i dziwną gnozą zakorzenioną w Naturze i rozdarciu wewnętrznym „ekstrawaganta”. Ekstrawagant znaczyłby tu wędrowca śpiewaka z nadbagażem, który nagrywa wideo na szczycie w Tatrach, obserwuje drzewa, nurkuje w jeziorze, podpala stare tiszerty nasączone benzyną od ściany ognia na zamarzniętym jeziorze – nurza się w żywiołach, jakby go wymyślił Gaston Bachelard, a jednocześnie za bardzo lubi depnąć w gaz w swoim bmw i wie, że musi wrócić do cywilizacji po odżywkę białkową, bo się kończy. I wraca.

Tylko po to, by po serii ćwiczeń w garażu wystawić znów twarz ku pędowi żywiołu powietrza z wentylatora, przymknąć oczy i wyobrażać sobie, że policzki chłoszcze zawieja na szczycie.

„W brukowcach nie ma mordy mej / jest na Syberii”.

Na przestrzeni zwrotki CMAZ rozpędza wersy „ofiaruję plon”, jakby wyrwane z dożynkowej pieśni, hamletyczną rozkminę „a gdybym był, a gdybym miał”, pieśń paktu z braćmi z podwórka, groźby karalne pod adresem tych, co „mącą i szponcą”, zwierzenia o faustycznym kuszeniu przez Szatana, który jest pieniądzem, i mistycyzującą frazę prosto z teorii o Słowie Żywym: „Święte słowo jest jak drzewo co głęboko ma korzenie”. Zderza te wersy na czołówkę i nie wyłudza odszkodowania.

Częstym zabiegiem jest zaburzanie tematu oraz rejestru emocji i języka, jakby nastąpił rozpad utworu na dwie, czasem trzy części. Liryka rozsadzana jest napięciem między ulicznikiem, dobrym chłopaczyną, zawiedzionym kochankiem, samurajem, który w lesie wymachuje chłopską kosą, nie kataną, a wszystkie te persony składają się na Przebudzonego Poetę w szubie i bluzie Adidasa, co nieziemską już jest bluzą.

„Do zobaczenia” zaczyna się jak pożegnalna pieśń zlotu młodzieżowych oaz, które może są katolickie, a może pogańskie („z natury Księgi” – czy też „z Natury Księgi / On wszystko Ci daje od ręki”), by przejść płynnie w brutalne podsumowanie niebezpiecznej zdradzieckiej „małej suki”, a następnie morfuje w poruszający verbatim – skit: staruszka opowiada o swoim dziecięcym doświadczeniu zimy i głodu, a w jej schowanym za przesterami głosie opowieść przybiera postać mrocznej lovecraftowskiej mitologii: „I już umiałam pisać… i pisało, że tu z morza, z morza przychodzili tu do nas, znaczy było coś… lód”.


To wszystko pozostawia odbiorców w osłupieniu: „Z czym właściwie tu obcujemy?”. Z genialnym Orciem, któremu jakiś wyższy byt dyktuje palimpsesty, z rapową mindfulness ekopoezją nie-do-końca-naiwną, jurodiwym MC?

Czy to fenomen duchologiczny, czy muzyka z przyszłości, a może byt, który pokonał czas jako iluzję umysłu już dawno? Czy Gog urodził się w 4687 roku n.e.? Czy Pershing na słynnym nagraniu z dyskoteki tańczył tak naprawdę do „Serca”?

A może to tylko tripraport ze zbiorowych halucynacji po łysiczkach lub bieluniu, szałwia z Tarsu spadła z konia lub muzyka tła wgrana na dysk twardy naszej kolektywnej pamięci, która warunkuje jak w hipnozie. A może nagrywali muzykę na kasety VHS jakiejś tajemniczej sekty, która wierzyła w nadejście kosmitów i zbiorowe samobójstwo, a może w piramidzie Cheopsa istnieje hieroglif przedstawiający…

LSO nie ma problemu z ujęciem siebie w systematyce. W „Heraklesie” CMAZ deklaruje: „Gramy rap, co się rozwija, a nie internet dancing”.

Endemiczność stylistyczna składu prowokowała do pytań: czy to jeszcze rap, czy może disco polo, czy to poezja, czy podlany wulgarnością kicz i grafomania, czy to efemeryda do przyszpilenia muzykologiczną szpilką i wyśmiania? Całkowity brak kreacji i konfekcji, stylistycznej przebieranki i opuszczona liryczna garda często pozostawiały krytykę obezwładnioną. Wobec potęgi szczerości i gorączki tworzenia kapitulowały ostrza piór i edytory tekstu, bo jej wyśmianie budzi z tyłu głowy myśl o możliwej robaczywości zamkniętego serca.

LSO to materiał na dokument na miarę „Anvil! The story of Anvil”, filmu o sile ludzkiego ducha i mocy twórczej, wbrew wszystkim okolicznościom, załamaniom i zwątpieniu. Co prawda oba zespoły różni nie tylko gatunek wykonywanej muzyki i zamierzone cele, ale też łączy duchowe spadkobierstwo testamentu Charlesa Bukowskiego wyrytego na jego płycie nagrobnej. „Don’t try” – „Nigdy nie próbuj”.

Cel Marzenia Atak Życie.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)