Przygody Papcia

Szymon Holcman

Chmielewski, tworząc swoich bohaterów, sięgnął do kanonów komedii, które doprawił absurdami życia w komunistycznej Polsce, i był w tym równie dobry jak Stanisław Bareja

Przygody Papcia

Jeszcze 3 minuty czytania

Przygody Papcia

„Rysował Tytusa, teraz już się nie rusa”.

To epitafium, które sam Papcio Chmiel, a właściwie Henryk Jerzy Chmielewski, cytuje w dokumentalnym filmie o sobie, który TVP, zmieniając pierwotną ramówkę, wyemitowało 22 stycznia. Pochodzi ono ze zbioru epitafiów, o które Chmiel poprosił swoich czytelników w 2007 roku, by trzy lata później wydać je własnym sumptem w limitowanym nakładzie. Miał wtedy 86 lat i uznał, że tak pożegnany za życia może spokojnie umierać. Ale vis vitalis była w nim równie silna co vis comica – umarł jedenaście lat później, w czwartek 21 stycznia w wieku 97 lat.

Przyznam, że przy okazji żadnego innego wydarzenia mój timeline w mediach społecznościowych nie był tak jednorodny. Od piątkowego ranka na wszystkich kanałach był tylko Papcio Chmiel. Prawie jakby umarł papież. I jeśli uznać, że istnieje coś takiego jak Komiksowy Kościół, to nie byłoby to dalekie od prawdy. Bez Papcia i dzieła jego życia ten kościół mógłby nad Wisłą nigdy nie powstać. Zdecydował, jak zwykle, przypadek.

Henryk Jerzy Chmielewski, urodzony 7 czerwca 1923 roku „w Barbakanie” (lubił podkreślać, że jego rodzinny dom znajdował się w miejscu, na którym dzisiaj częściowo stoi właśnie warszawski Barbakan), jeśli chodzi o komiks, odebrał dość powszechną dla dzieciaków z II RP edukację – magazyny „Świat Przygód”, „Karuzela”, „Tarzan” czy „Gazetka Miki” z disnejowskimi komiksami. Część z tych publikacji była legalna, część nie, większość miała polskie tytuły bardzo odbiegające od oryginalnych. Jeden z ulubionych komiksów małego Henryka – „Ferdek i Merdek” – okazał się po latach, gdy Chmielewski trafił do Stanów Zjednoczonych, przygodami... Popeye’a, słynnego marynarza przepadającego za szpinakiem (komiksy o nim sponsorowała firma produkująca szpinak). 

Do rysowania i „robótek ręcznych” zawsze go ciągnęło. Zaczął od przerysowania tych ulubionych komiksów dzieciństwa, przerzucił się na karykatury znajomych i postaci z życia publicznego (podczas okupacji miał przezwisko „Kalikatura”), a gdy po wojnie wcielono go do wojska, na Wydziale Nauk Oficerskiej Szkoły Artylerii tworzył naukowe tablice i makiety. 

ze zbiorów Wojciecha Jamy

Po powrocie do cywila, dzięki pomocy mamy kolegi z AK, trafił do „Świata Przygód”, kontynuacji pisma, które czytał w dzieciństwie. Początkowo był tam człowiekiem od wszystkiego, ale wkrótce jego zapał do rysowania bardzo się przydał i wyciągnął redakcję z kłopotów. Magazyn przedrukowywał komiks odcinkowy „Przygody sierżanta Kinga z królewskiej konnicy”, do którego Chmielewskiemu zdarzało się wpisywać polskie teksty w dymkach. WTEM! Pewnego dnia materiały do kolejnego odcinka nie dotarły ze Szwecji. By nie zostawiać czytelników z niedokończoną historią, narysowania dalszych losów bohaterów podjął się Chmielewski, który tak się z tym męczył, że w ciągu sześciu odcinków zamknął serię, uśmiercając większość postaci. Była to jednocześnie świetna szkoła warsztatu, która poprzedziła formalne wykształcenie plastyczne – w 1950 roku trafił na Akademię Sztuk Plastycznych, gdzie jego wykładowcą był m.in. Henryk Tomaszewski.

Ale wtedy Chmielewski był już w redakcji „Świata Młodych”, który powstał w 1949 roku z połączenia „Świata Przygód” i harcerskiego „Na Tropie”. W legendarnym czasopiśmie młodzieżowym nie zajmował się już wszystkim, tylko pełnił głównie obowiązki grafika. Jeszcze nie komiksiarza, bo redaktor naczelny nie życzył sobie tej formy. „Historyjki obrazkowe” tworzył Chmielewski do szuflady. Bohaterami jednej z nich było dwóch chłopców zestawionych ze sobą jak w klasycznej komedii – jeden niski i korpulentny, drugi wysoki i szczupły. Podczas jednej z przygód gonili laboratoryjną małpkę, która schowała się do rakiety i przypadkiem poleciała w kosmos. WTEM! 4 października 1957 roku bratni Związek Radziecki wysyła na orbitę sputnik! Rzecz utrzymywano w ścisłej tajemnicy w obawie przed niepowodzeniem misji, ale skoro jest sukces i koszulka lidera w wyścigu kosmicznym, to trzeba się tym chwalić, choćby i komiksem, w którym mowa o locie w kosmos. Chmielewski wyciąga z szuflady stworzone wcześniej plansze i mimo wielkiej niechęci naczelnego trafiają one na łamy „Świata Młodych” 22 października. Mają być tylko okazjonalnym materiałem w piśmie, ale WTEM! tak podobają się synowi ważnego partyjnego aparatczyka, że pojawia się odgórne polecenie kontynuowania komiksu. I tak oto Chmielewski zostaje profesjonalnym autorem komiksów, a historia tego medium w Polsce nieodwracalnie się zmienia.

Komiks na ostatniej stronie „Świata Młodych” szybko staje się znakiem rozpoznawczym pisma i jego największą atrakcją. Komiksem tym jest oczywiście „Tytus, Romek i A’Tomek” Henryka Jerzego Chmielewskiego! Z odcinka na odcinek rośnie jego popularność, młodzi czytelnicy regularnie wyruszają na ekspedycje od kiosku do kiosku w poszukiwaniu egzemplarzy „Świata Młodych”, które znikały wyjątkowo szybko. I nie chodziło wcale o przemożną chęć zapoznania się z artykułami w gazecie. Aż dziw – choć w sumie to przejaw niezgłębionej do dziś logiki PRL-u – że na „zdyskontowanie” prasowego sukcesu komiksu przyszło czekać aż dziewięć lat. Bo dopiero w 1966 roku ukazała się pierwsza księga pod tytułem „Tytus, Romek i A’Tomek”.

Na jej potrzeby opublikowany wcześniej materiał Chmielewski przerysował, pokolorował (choć na początku w książeczkach tylko co druga strona była wydrukowana w kolorze) i działo się tak potem już zawsze. Różniły się od siebie odcinki ze „Świata Młodych” i kolejne wydania, co do dziś przyprawia komiksowych kolekcjonerów o żywsze bicie serca. Pierwszy nakład pierwszej księgi – 30 000 egzemplarzy – rozszedł się błyskawicznie i natychmiast zrobiono kolejny. I był to niejaki problem dla władz, bo kto to widział, żeby jakiś komiks – przejaw imperialistycznej zgniłej kultury – sprzedawał się dużo lepiej od dzieł socjalistycznie słusznych! Ale też ten komiks dzięki fantastycznej sprzedaży utrzymywał nierentowne tytuły, które ze względów ideologicznych musiały być wydawane (Papcio twierdził, że dzięki jego komiksowi ukazywała się „Trybuna Ludu”).

Skąd ten olbrzymi sukces „Tytusa, Romka i A’Tomka”? Po części z deficytu komiksów na PRL-owskim rynku. To było coś niewątpliwie atrakcyjnego, innego, a w dodatku pachniało owocem zakazanym. Jednak przede wszystkim było to dzieło znakomite. Chmielewski, tworząc swoich bohaterów, sięgnął do kanonów komedii, które doprawił absurdami życia w komunistycznej Polsce i był w tym równie dobry jak Stanisław Bareja. Kontrastowo zestawieni ludzcy bohaterowie to chwyt eksploatowany od Flipa i Flapa, zapewniający niezbędną dynamikę w ich relacjach, ale prawdziwym game changerem stała się małpa – Tytus – którą Romek i A’Tomek na przestrzeni ponad XXX ksiąg uczłowieczali. Ten fabularny pomysł pchnął serię w zupełnie fantastyczne strony, zarówno jeśli chodzi o same przygody bohaterów, jak i – nie bójmy się tego powiedzieć – ciężar filozoficzny opowieści.

ze zbiorów Wojciecha Jamy

Tytus był uczłowieczany m.in. poprzez naukę historii, muzykę, sztukę, teatr, dziennikarstwo, sport, które stawały się motywami przewodnimi poszczególnych ksiąg. Dzięki temu razem z Tytusem sporą dawkę wiedzy otrzymywali również czytelnicy, co podkreślane było wpadającym w ucho hasłem „bawiąc uczy, ucząc bawi”. Bo „Tytusy” przede wszystkim bawiły, na co olbrzymi wpływ miała właśnie postać głównego bohatera, prawdziwego PRL-owskiego trickstera, który opiera się wszelkim normom, konwenansom, łamie reguły i rozsadza ramy opowieści (często wręcz dosłownie przebijając ramki kadrów komiksu). Jego postać pozwoliła Papciowi na ciągłą niepowagę, igranie z cenzurą i oficjalnymi instytucjami, które w kilku pierwszych księgach miały dość duży wpływ na kształt książeczek. Ale Tytus, którego ubierano w strój socjalistycznego harcerza, ludowego żołnierza czy przeciętnego ucznia, szybko go zrzucał, bo nie mógł znieść jakichkolwiek ograniczeń. Miało to wydźwięk zarówno anarchistyczny, jak i karnawałowy. Tytusowi jako małpie można było dużo więcej. Była to w dodatku małpa w procesie uczłowieczania, czyli nabywania umiejętności pożądanych w społeczeństwie socjalistycznym. Była figurą dziecka, któremu pozwala się na więcej, bo przecież jeszcze nie wie, jak zachować się powinno.

Ta dziecięca dezynwoltura, ale i nieposkromiona wyobraźnia są znakiem rozpoznawczym najlepszych ksiąg „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Niezwykłe przygody i podróże po świecie prawdziwym i wyobrażonym (legendarne Wyspy Nonsensu czy podziemny świat ludzi kryształów) zastępowały dzieciakom lat 70. i 80. realne wyprawy. Fantastyczne pojazdy (Wannolot, Slajdolot, Prasolot, Syfonolot!) i wynalazki tworzone przez profesora T.Alenta – odpowiednika bondowskiego Q – zastąpiły w wyobraźni czytelników wysłużony czołg „Rudy”, stawały się ikonami serii i dyskutowane były równie gorąco co same przygody bohaterów.

W końcu seria to także niezrównane poczucie humoru – zarówno sytuacyjnego, jak i językowego. Powiedzenia i riposty bohaterów weszły – podobnie stało się z komiksami innego klasycznego mistrza, Tadeusza Baranowskiego – do mowy potocznej, a na podwórku łatwo było złapać wspólny język z kimś, kto czaił, czym jest „bezruchdance” i gdzie najlepiej się go ćwiczy. Wiele pomysłów Papcia Chmiela nie tylko nie straciło do dziś świeżości, ale też okazało się niezwykle profetycznych. Na przykład księga XVI, w której Tytus zostaje dziennikarzem, powinna być lekturą obowiązkową na dziennikarskich studiach i w redakcjach. Znajdziemy w niej zarówno dziennikarską kaczkę, która przynosi gotowy tekst o narzuconej objętości, jak i gigantyczną dłoń z wyciągniętym palcem, służącą do tworzenia wiadomości „wyssanych z palca” (fake newsy po dzisiejszemu). Można bez końca cytować dymki i kadry serii, które po kilkudziesięciu latach od powstania zyskują nowe znaczenia i życie.

tyKarta tytułowa ostatniego komiksu z serii „Tytus, Romek i A’Tomek”, dzięki uprzejmości wyd. Prószyński i S-ka.

Są tacy, którzy uważają, że Chmielewski odniósł swoimi komiksami sukces, mimo że nie potrafił rysować. Trudno się z tą opinią zgodzić i wynika ona chyba tylko z tego, że komiks popularny, mainstreamowy kojarzy się z estetyką albumów frankofońskich („Przygody Gala Asteriksa”, „Lucky Luke”) i amerykańskich o superbohaterach. Tymczasem Papcio Chmiel to rasowy underground! Jego kreska nie stara się być za wszelką cenę realistyczna, ale jest niezwykle komunikatywna i konsekwentna, a karykaturalność i zabawa z normami komiksowego języka – wspomniane przełamywanie kadrów, zwracanie się bezpośrednio do czytelnika czy zachęcanie, by wklejał do komiksu swoje zdjęcie, jak w genialnej księdze IX dziejącej się na Dzikim Zachodzie – dodaje jej lekkości i dowcipu.

Księgi I–XVIII to absolutny kanon polskiego komiksu i cały czas czyta się je z wielką przyjemnością. Ta ostatnia – Tytus malarzem – ukazała się w 1987 roku. Na następną trzeba było czekać aż pięć lat i ukazała się ona już w zupełnie innych realiach, w zupełnie innej Polsce. I choć Papcio Chmiel narzekał, że w PRL-u zarabiał zgodnie z oficjalnym rozdzielnikiem za pojedynczą ilustrację, a nie od gigantycznych nakładów („Tytus, Romek i A’Tomek” trafili do milionów czytelników), to kapitalizm nie przyniósł mu radykalnej poprawy sytuacji finansowej. Zachłysnęliśmy się wszystkim, co zagraniczne, i chyba nie potrafiliśmy odpowiednio docenić swoich mistrzów, którzy nagle stali się jakby mniej atrakcyjni. Wydawałoby się, że powinny nas zalać gadżety z Tytusem, filmy i seriale, gry wideo i planszowe… Te jednak pojawiały się na rynku naprawdę rzadko i były, delikatnie mówiąc, nieudane. No i kolejne części samego komiksu nie były już tak dobre. Jakby Chmielewski stracił pazur, jakby sprężyną napędzającą jego twórczość była niezgoda na komunistyczną rzeczywistość. Kiedy jej zabrakło, trudno było odzyskać podobną energię. Na szczęście w najlepszych księgach jest jej tyle, że udzieliła się ona ich czytelnikom. I jeszcze przez długie lata będzie rezonować. 

Zaczęliśmy fragmentem z „Epitafiów i mów pożegnalnych Papcia Chmiela” i nim zakończmy. Tym razem dzieło Roberta z Bydgoszczy (pisownia oryginalna): 

W tym hecnym grobie leży,
ze swym humorem już nie pobieży
– oto nasz Papcio Chmiel za życia święty
leży sobie spokojnie w trumnie, jak ścięty,
bo jego barwne życie się dokonało, 
ale najważniejsze: TYTUS – dzieło życia – 
zostało.
Zatem zbytnio nie rozpaczajmy,
tylko się ciągle i szczerze uśmiechajmy,
bo On – Mistrz za życia już wielki, tego by
chciał,
byś Ty czytelniku od ucha do ucha się śmiał.
Zatem radę Papciową pamiętajmy,
nawet nad Jego mogiłą się uśmiechajmy.

Patronite