Śnienie na Jawie
fot. Kőrösi Máté

15 minut czytania

/ Muzyka

Śnienie na Jawie

Rozmowa z Antoniną Nowacką

Kiedy tworzę jakąś muzykę, zwłaszcza gdy pracuję z głosem, sama doprowadzam się do stanu, który nazywam psychodelicznym. To może się kojarzyć z zażywaniem substancji psychoaktywnych, ale tak naprawdę istnieje wiele różnych metod na osiąganie podobnej kondycji

Jeszcze 4 minuty czytania

KASIA JAROCH: W grudniu otrzymałaś wyróżnienie od portalu The Quietus. Twój album „Lamunan” znalazł się na liście stu najlepszych płyt 2020 roku. Czy to w ogóle ma dla Ciebie jakieś znaczenie i jak na to zareagowałaś?
ANTONINA NOWACKA:
Oczywiście, że ma (śmiech). Bardzo się ucieszyłam. Świętowałam z moją siostrą, poszłyśmy napić się winka. Już od jakiegoś czasu jestem w kontakcie z redaktorem naczelnym tego magazynu i zawsze podsyłam mu swoje nagrania. To się zaczęło, kiedy Filip Kalinowski podesłał Johnowi Doranowi materiał z naszej kasety WIDT w 2015 roku. Quietus ma taką renomę, że mogliby olać mniej znanych artystów i skupić się na tym, co im przynosi profity, ale na przekór temu nie przestają przeszukiwać i propagować bardziej niszowych wydawnictw. Ich podsumowanie jest o tyle ciekawe, że łączy te albumy, które są rozpoznawalne i uznane na świecie, z mniej znanymi – to jest taki rodzaj hakowania kultury.

„Lamunan” jest inspirowany twoją podróżą do Indonezji, konkretnie na wyspę Jawa. Byłaś tam w ramach stypendium. Co robiłaś?
To było przyznawane co roku stypendium ministerstwa kultury Indonezji, które dotyczy najróżniejszych dziedzin. Program nazywał się etnomuzykologia, więc skojarzyłam to ze studiami teoretycznymi. Ale nic z tych rzeczy, od pierwszego dnia kursów miałam zajęcia z gry na tradycyjnych instrumentach indonezyjskich. A ponieważ Indonezja składa się z wielu wysp, na każdej funkcjonuje inna kultura muzyczna, a również w obrębie jednej wyspy, na przykład Jawy, mamy do czynienia z wieloma kierunkami i tradycjami muzycznymi, tych instrumentów było całe mnóstwo. Zazwyczaj więc miałam grać na czymś, co pierwszy raz w życiu widziałam. Mało tego, musiałam grać z nut, których po prostu nie znałam. Trochę skok na głęboką wodę, ale było to ciekawe.

Na miejscu obcowałaś z różnymi muzykami, miejscowymi i przyjezdnymi. Jak odnalazłaś się na lokalnej scenie?
W ramach studiów, w obrębie akademickim nic szczególnie mnie nie zainteresowało. Oczywiście byli tam rewelacyjni instrumentaliści, większość dużo młodsza ode mnie, ale było to dosyć techniczne, odtwórcze podejście do grania. Poznałam tam jednak świetnych ludzi, między innymi wspaniałą serbską pianistkę, Vanję Dabic. Miałyśmy jakieś zupełnie intuicyjne połączenie muzyczne. Zaczynałyśmy po prostu grać i wszystko, co grałyśmy, tak pięknie się spajało, było niezwykle przyjemne, płynne, czyste. Zagrałyśmy razem wiele wyjątkowych sesji.

Nie czułam presji, żeby na miejscu angażować się w scenę. Brałam udział w kilku wydarzeniach, ale one głównie kręciły się wokół muzyki noise, za którą nie przepadam. Szczerze mówiąc, gdy tam byłam, w ogóle nie czułam potrzeby słuchania muzyki. Sama audiosfera tego miejsca jest zdecydowanie wystarczająca. Natura jest wszechobecna. Mieszkałam w wiosce Kasongan na obrzeżach Yogyakarty, gdzie po deszczu momentalnie zaczynała się symfonia żab, cykad, świerszczy, które brzmiały jak jakieś instrumenty elektroniczne. Gekony zawsze czają się gdzieś na zewnątrz i słychać je za oknem.

fot. Antonina NowackaGoa Seplawan, fot. Antonina Nowacka

Równie istotnym elementem audiosfery były salaty nagłaśniane z meczetów, kilka razy dziennie, począwszy od czwartej nad ranem. Jako że na Jawie zdecydowanie dominuje islam i życie codzienne jest jemu podporządkowane, meczety są wszędzie, nawet w najmniejszych górskich wioskach. Miałam sposobność słyszeć wiele różnych salatów, niektóre były naprawdę piękne, inne straszne, ale przy tym dość zabawne w wyrazie i ekspresji. Wszystkim towarzyszy charakterystyczne brzmienie starego radia. Fantastyczne jest, kiedy o określonych godzinach ze wszystkich meczetów w okolicy wybrzmiewają głosy, a my znajdujemy się w odpowiednim miejscu, na przykład na wzgórzu, zlewają się one w jeden dźwięk. Do tego dochodzą między innymi wspomniane wcześniej cykady, które włączają się do kompozycji równo o 6 wieczorem, wraz z wieczorną sesją modlitewną.

Antonina Nowacka

Artystka dźwiękowa i wokalistka znana m.in. z duetu WIDT. Pracuje z głosem, badając jego brzmienie w warunkach pozastudyjnych, wykorzystując rozszerzone oraz tradycyjne techniki wokalne. Jej pierwszy solowy album „Lamunan”, wydany we wrześniu 2020 roku nakładem polskiej wytwórni Mondoj, jest wynikiem podróży po mrocznych wnętrzach indonezyjskich jaskiń i eksploracji ich akustycznego potencjału.

A czy sam tytuł, który wywodzi się z języka indonezyjskiego i oznacza śnienie, odnosi się do tej audiosfery?
Poniekąd. „Lamunan” dotyczy tego wszystkiego, co działo się ze mną i wokół mnie w tym czasie i w tej przestrzeni, zwłaszcza jaskini Seplawan, która zainspirowała mnie do nagrania albumu.

Pewne elementy mojego pobytu na Jawie były całkiem zwyczajne – miałam stypendium, chodziłam na zajęcia. Jednak zdarzały się też jakieś zupełnie niesamowite momenty, których doświadczyłam bardzo głęboko i które określiłabym psychodelicznymi. Było to, na przykład, pierwsze spotkanie z wulkanem o wschodzie słońca. Przeżyłam wówczas taką ekstazę, że nie mogłam wrócić do domu, pojechałam pod trzy kolejne wulkany i zamiast tego samego dnia wróciłam po trzech, jak w transie. Wtedy też trafiłam na jaskinię Seplawan. Dla mnie to była inna czasoprzestrzeń. Będąc tam, śpiewając czy po prostu siedząc, nie czułam upływu czasu. Po kilku godzinach wychodziłam na zewnątrz i nagle okazywało się, że jest tam całkiem sporo ludzi, a ja jakoś nikogo w środku nie spotkałam. Myślę, że ogromne znaczenie miało też tam dla mnie doświadczanie światła. W czasie wycieczek skuterowych po Jawie zwykle wstawałam o 5 rano i ruszałam w drogę, ponieważ około 11 robiło się już bardzo gorąco. Dopiero po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, jak niesamowite były te momenty doświadczania porannego słońca, jak silnie wpływały na postrzeganie. To wszystko mi się jawiło jak przeżycie z pogranicza jawy i snu. 

fot.Goa Seplawan, fot. Antonina Nowacka

Kiedy tworzę jakąś muzykę, zwłaszcza gdy pracuję z głosem, sama doprowadzam się do takiego stanu, który nazywam psychodelicznym. Takie stany kojarzą się zwykle z zażywaniem substancji psychoaktywnych, ale tak naprawdę istnieje wiele różnych metod na osiąganie podobnej kondycji. Doświadczeniem psychodelicznym, którego każdy z nas doznaje każdej doby, jest przecież także śnienie. Wtedy umysł może przenieść się w stan pozawerbalny, przestrzeń, która rządzi się innymi prawami.

Jak w tamtych warunkach twoja praktyka wokalna współgrała z przestrzenią?
Przestrzeń jest bardzo istotna w muzyce, którą wykonuję i komponuję. Szczególnie tamta przestrzeń wpłynęła na formę mojej ekspresji. Wcześniej, gdy współpracowałam na przykład z muzykami jazzowymi, interesowało mnie eksplorowanie możliwości głosu, badanie jego granic, różnorodności artykulacji. Jednak w tej jaskini sama akustyka i atmosfera sprawiły, że zaczęłam śpiewać inaczej, bardziej ascetycznie. Poczułam, że potrzeba mi więcej subtelności. Eksplorowałam sam rezonans, całe spektrum częstotliwości, które składają się na dany wydźwięk czy brzmienie głosu. Kiedy skupiałam się na jednym z tych elementów, on stawał się wiodący i mogłam wówczas dopieścić jego barwę. To trochę jak z rzeźbieniem: najpierw ma się wielki głaz, który należy ociosać, nadać mu jakąś subtelniejszą formę i wtedy widać, co dalej można zrobić z poszczególnymi elementami, aby je jeszcze dopełnić.

koncert w Goa Maria Tritis, fot. archiwum prywatne Antoniny Nowackiejkoncert w Goa Maria Tritis, fot. archiwum prywatne Antoniny Nowackiej

W towarzystwie pianistki Vanji Dabic zagrałaś dwa koncerty w indonezyjskich jaskiniach, co, pomimo ich ogromnej ilości tamże, jest rzadko spotykanym wydarzeniem. Jeden z koncertów z przyjemnością wysłuchałam w Radiu Kapitał. Jak wyglądały przygotowania i jak przebiegał występ w tych ekstremalnych warunkach?
Faktycznie było z tym wiele problemów, ale jest to również świetna historia. Pierwszy koncert odbył się w mojej ulubionej jaskini Goa Seplawan, która ma przepiękną akustykę, ale dosyć trudną architekturę. Jest tam bardzo ślisko, mokro, trzeba przeciskać się przez wąskie przejścia, przebrnąć przez gliniane wzgórza. Nie było możliwości, żeby wnieść tam pianino! Zdecydowałyśmy, że Vanja zagra na harmonii indyjskiej, która jest instrumentem niewielkim, ale pięknie rezonującym. Ciężko było ją zdobyć, ponieważ instrument ten na Jawie jest mało popularny. Znajomy Vanji miał harmonium, ale nie zgodził się na przetransportowanie go do jaskini, ponieważ była to cenna pamiątka po jego dziadku. Udało nam się jednak znaleźć zamieszkującą w Yogyakarcie grupę krysznowców, którzy zgodzili się użyczyć instrumentu.

Drugi koncert był kontynuacją. Ale tym razem uparłyśmy się na pianino, więc należało wyszukać odpowiednią jaskinię. Padło na Goa Maria Tritis, która jest zaadaptowaną na katolicką kaplicę jaskinią otwartą, bardzo dobrze oświetloną światłem słonecznym, przez co przepięknie eksponują się wszystkie stalagmity i stalaktyty. Akustyka w tej jaskini nie jest tak powalająca jak w Seplawan, ale tym razem skupiłam się na walorach wizualnych. Te przepiękne, ogromne organiczne twory jawiły się jako fantastyczna scenografia.

Poza tym z łatwością można było tam przetransportować i ustawić pianino. Najpierw trzeba było je jednak zorganizować, co było trudne, bo nikt nie chciał wypożyczyć pianina na koncert w jaskini. Dowiedziałyśmy się czemu, gdy udało nam się wreszcie je zdobyć i przewieźć na miejsce – ze względu na wilgoć niektóre klawisze przestały działać. Stroiciel zaproponował użycie magicznego specyfiku stosowanego na wszystko w Indonezji, znanego również w Polsce, WD40. Vanja już nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać, ale byliśmy w takiej desperacji, że zgodziliśmy się i ostatecznie to podziałało. Jednak w trakcie trwania koncertu kolejne klawisze przestawały działać. Dla kogoś jak Vanja, kto zna instrument i wie, co może z nim zrobić, jest to niekomfortowa sytuacja. Ja osobiście nie słyszałam, aby coś było nie tak. Koncert był rejestrowany przez mojego przyjaciela Jerzego Malanowicza i miał premierę w jego audycji w Radiu Kapitał.

fot.koncert w Goa Maria Tritis, fot. archiwum prywatne Antoniny Nowackiej

Skoro tam udało ci się znaleźć akustykę idealną, dlaczego zdecydowałaś się nagrać album w Polsce?
Nie miałam dobrego sprzętu, a chciałam, żeby to było bardzo dobrze nagrane. Poza tym obok głównej komnaty jaskini, w której śpiewałam, był wodospad. Słychać go na każdym nagraniu. W niektórych momentach ten szum mi odpowiadał, ale nie chciałam go na całym materiale, a nie było możliwości pozbycia się go. Po powrocie do Polski okazało się, że moja siostra Bogumiła znalazła pięknie brzmiący tunel na terenie twierdzy Modlin, gdzie akustyka była bardzo podobna do tej w jaskini Seplawan. Pojechałam tam z nią, a później również kilka razy sama.

Patronite

To prawda, że podczas nagrywania albumu stosowaliście różne partyzanckie metody?
Twierdza Modlin jest otwartą przestrzenią, gdzie każdy może sobie wejść z ulicy. My też tak się tam znaleźliśmy. Od czasu do czasu słychać było głosy przechodzących ludzi, czasem jakieś disco polo i to wszystko mamy na nagraniach. To były jednak tylko epizody, bo byliśmy tam z Rafałem Smolińskim (realizatorem nagrania) cały dzień. W pewnym momencie zaczął padać deszcz, co również słychać na albumie.


Ca
łkowite wyjście z warunków studyjnych.
Dla mnie jest to ważne. Atmosfera „studyjna” przytłacza mnie i stresuje. Najlepiej nagrywa mi się w moim domku albo gdzieś w terenie, gdzie czuję się komfortowo. Do Rafała też jestem przyzwyczajona.

Rozumiem, że to, co się nagrało, jest efektem improwizacji?
Tak, wszystkie te utwory są improwizowane, a w zasadzie komponowane w czasie rzeczywistym. Już wcześniej miałam całą koncepcję, byłam pewna, z czym chcę pracować, na czym się skupić. Ten album jest właściwie ascetyczny. W postprodukcji nie używałam żadnych efektów, wszystko, co słychać, jest naturalnym wytworem mojego głosu i przestrzeni, w jakiej się wydobywał. Lubię jednak powielać tracki, duplikować je i przesuwać. Każdy utwór ma taki rodzaj kanonu, powtórzenia – to, co jest w danym momencie, pojawi się również chwilę później. W ten sposób czasem wyłaniają się współbrzmienia, zupełnie nowe rejony i możliwości, dlatego że pewne fragmenty ze sobą rezonują. Wtedy nabiera to dla mnie zupełnie nowej jakości.

fot. Marcelina Pieniążekfot. Marcelina PieniążekInspirujesz się muzyką sakralną i średniowieczną i jednocześnie zrezygnowałaś z posługiwania się językiem podczas śpiewu.
Nigdy nie śpiewałam słowami, jest to dla mnie naturalne. Na „Lamunan” od czasu do czasu pojawia się jakiś język, ale wydaje mi się, że zanika on w pogłosie. Tak czy siak, nie ma on znaczenia, ponieważ i tak nie niesie ze sobą żadnych treści. Jest jedynie nośnikiem melodii czy brzmienia. Dopiero ostatnio po raz pierwszy stanęłam przed wyzwaniem skomponowania muzyki do słów. Było to w ramach współpracy przy spektaklu „Martwa natura” w Teatrze Powszechnym w Warszawie, w reżyserii Agnieszki Jakimiak. Musiałam wymyślić muzykę do tekstów pieśni elegijnych i nauczyć aktorów śpiewać te pieśni. Było to bardzo trudne, ale też wspaniałe. Trudne, ponieważ trzeba było naprawdę dotrzeć do jakichś bardzo subtelnych pokładów wrażliwości, co, jak mi się zdaje, nie jest w teatrze stosowane, a być może nawet wypierane na rzecz intensywności i spektakularności. Wspaniały był cały ten czas prób i pracy, to ociosywanie i stopniowe usubtelnianie. Trudno mi ocenić efekt, ale premiera była dla mnie bardzo wzruszająca.

Temat harmonii człowieka z naturą rezonuje w całej twojej twórczości, prawda?
Tak, zdecydowanie, natura jest mi bliska. Człowiek nie może się od niej odciąć. Widać to szczególnie w miejscach, gdzie nie ma ludzi. Ale też na bardzo zaludnionych terenach, jak Jawa, gdzie nawet w miastach natura jest wszechobecna. Roślinność wydobywa się zewsząd. Wszędzie są zacieki i grzyby. Tylko w niektórych miejscach o bardzo wysokim standardzie przestrzenie są eleganckie, klimatyzowane i czyste. W znakomitej większości brud, wilgoć, ziemia są na porządku dziennym. Również sposób funkcjonowania jest inny, bardziej organiczny. Społeczeństwo nie trzyma się tak kurczowo określonych reguł, wszystko jest raczej płynne i sposób działania dostosowuje się do sytuacji. Myślę, że to na pewno wynika ze świadomości nietrwałości, która w naturze cały czas daje znać o sobie. Ale w większości zachodnich wysoko rozwiniętych przestrzeni miejskich to się wycina, przycina równo, zakrywa, zalewa betonem, żeby przypadkiem nikt sobie nie przypominał o tej nietrwałości w drodze do biura, bo wtedy na przykład mógłby zdać sobie sprawę, jakie to siedzenie w biurze jest straszne i bezsensowne.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)