Jeśli ktoś chce poznać genezę polskiego ruchu fanowskiego, powinien przeczytać „Historie fandomowe” Tomasza Pindla. Jeśli chce zrozumieć, czym jest fandom, powinien obejrzeć serial „Neon Genesis Evangelion”, który właśnie pojawił się w ofercie serwisu Netflix, 24 lata po swojej telewizyjnej premierze. Anime, które podbiło świat i rozsławiło kulturę otaku – obsesyjnych fanów, przez których i dla których zostało stworzone. Opowieść zaczyna się jak każda inna historia o wielkich robotach: kosmiczne potwory atakują miasto, które może ocalić tylko nastoletni pilot zasiadający za sterami potężnej humanoidalnej maszyny. Szybko okazuje się – co w latach 90. było szokiem – że to tylko pozory; że nie jest to kolejna seria reklamująca zabawki (jak znany z Polonii 1 „Generał Daimos”), ale coś zupełnie innego, pełen symbolizmu psychologiczny dramat utopiony w postmodernistycznej zupie, a jednocześnie droga twórcy – reżysera Hideaki Anno – przez własną depresję.
Po latach z przyjemnością odkrywam i smakuję różne warstwy „Neon Genesis Evangelion” (jak cudownie koresponduje z „Sailor Moon”, idąc podobną drogą, ale trafiając w zupełnie inne miejsca), zwłaszcza sposób, w jaki serial opowiada o kulturze fanowskiej. Bohaterem jest Shinji, nieprzystosowany społecznie nastolatek, który spełnienie – przydatność dla świata – znajduje w dziwnym nerdowskim hobby (pilotowanie robota, którego zazdrości mu występujący w serialu otaku). Ale zamiast szczęścia czekają go tylko ból i rozczarowanie.
Historia mojego życia. Wszedłem w struktury fanowskie, żeby uciec przed doskwierającą nastoletnią samotnością, a trafiłem do środowiska, które z jednej strony było fajne (jak wielkie roboty), a z drugiej – sfrustrowane i toksyczne. Nie byłbym w stanie napisać takiej książki jak „Historie fandomowe”. Musiał to zrobić ktoś z zewnątrz.
To moja historia…
Byłem nerdem, odkąd pamiętam: te pierwsze wzruszenia, kto jest im winien? Szuflada pełna elektrośmieci, silniczków wymontowanych z kolejek, którymi bawiłem się, poznając zasadę działania elektromagnesu, a potem – dzięki telewizyjnej „Sondzie” – ogarniając pięcioletnim umysłem sposób, w jaki działa pociąg poruszający się na poduszce magnetycznej. Kreskówki z kosmonautami w „Wesołych kartinkach”, kult inżyniera-wynalazcy w „Zającu Gadule” – moja fascynacja kosmosem była po części made in U.S.S.R., a po części zbudowana z klocków Lego, francuskich i japońskich animacji („Był sobie kosmos”, „Ordy”) i gwiezdnowojennej osmozy (nie od razu odróżniałem E.T., Yeti i Jedi). A kiedy w połowie lat 80. nauczyłem się czytać, zacząłem od „Małej Delty”, „Młodego Technika”, „Bajtka” i „Fantastyki”. Pochłonąłem całego Verne’a i „Pana Samochodzika”, wziąłem się za Heinleina i Żuławskiego, chociaż pani w szkolnej bibliotece patrzyła krzywo na czwartoklasistę wypożyczającego „Na srebrnym globie”. Wróciłem na Ziemię – marzenia o kosmosie zostały zastąpione przez marzenia o komputerach.
Robiłem to wszystko sam. Dzieciaki, które czytały dla przyjemności, mogłem policzyć na palcach jednej ręki. Kuzyn z innego województwa o swoim koledze z klasy, który przeczytał „całą Diunę”, mówił per „kosmita”. Dostosowałem się, wkrótce zresztą przyszło MTV i „Popcorn”, trzymałem rękę na pulsie normikowej popkultury; modne wówczas techno kupiło mnie zresztą z miejsca – przecież to muzyka robiona przez komputery! Właśnie one dawały schronienie – magazyny o grach pisały o geekowych sprawach, ale jednocześnie były cool – wszystkie chłopaki grały przecież w „Street Fightera II” w salonie gier. O „Diunie” zresztą dowiedziałem się przez grę na Amigę i oczywiście z miejsca przeczytałem całą. Paradoksy wczesnej dystrybucji cyfrowej – łatwiej było zdobyć dyskietkę z najnowszym hitem niż książkę.
A potem przyszły manga i anime. Fandom SF powstał, gdy na skrzyżowaniu dróg spotkało się dwóch miłośników fantastyki i zaczęło dyskutować o ulubionych książkach. Z anime i mangą nie było tak łatwo. Przyznać się w 1995 roku, że ogląda się serial animowany dla dziewczyn?
Pamiętam jak dziś, wracaliśmy grupką z zajęć pozalekcyjnych, kilku chłopaków i starsza siostra jednego z nas. Staliśmy długo na skrzyżowaniu, z którego rozchodziliśmy się na swoje podwórka, gadając o grach i różnych rzeczach. Nie pamiętam, kto pierwszy nieśmiało przyznał się, że ogląda „Czarodziejkę z księżyca”, ale poczułem, jakbym znowu mógł oddychać, poczułem się wolny. I tylko owa starsza siostra, która przysłuchiwała się naszej podekscytowanej rozmowie, na koniec nazwała nas zboczeńcami i stwierdziła, że ten serial powstał tylko po to, żeby pokazywać majtki bohaterek.
Tak zrodził się nasz klub mangowy. A potem przyszedł internet i już nigdy nie byłem sam.
…opowiedz mi swoją
Początki fandomu fantastycznego pokazane w „Historiach fandomowych” wyglądają podobnie. Ktoś lubił fantastykę i przypadkiem wpadł na kogoś, kto ją również lubił. Zakładano kluby, a potem szukano kolejnych zapaleńców. Ważne stało się połączenie polskiego ruchu fanowskiego z fandomem zagranicznym – zachodnim (kamieniem milowym była konferencja Eurocon w Poznaniu w 1976 roku), ale także tym z ZSRR, o czym dziś się rzadziej wspomina (i dobrze, że książka o tym przypomina).
Tomasz Pindel, „Historie fandomowe”. Czarne, 240 stron, w księgarniach od lipca 2019„Historie…” zbudowane są z głosów samych fanów. Autor przepytuje działaczy i działaczki, wydawców i wydawczynie, pisarki i pisarzy, naukowców i naukowczynie, rozmawia wreszcie ze „zwykłymi” fanami. Narracja poprowadzona jest dialektycznie (chociaż nie symetrycznie). Z jednej strony „stary fandom”, który wykuwał się w czasach PRL (książka świetnie demontuje mit opozycyjnej karty fandomu), a z drugiej – kolorowa masa dzieciaków na Pyrkonie, których ta „stara gwardia” nie rozumie.
Tomasz Pindel stawia się w roli słuchacza, z rzadka dodaje coś od siebie, zamiast tego zestawia wypowiedzi, budując kontry z różnych opinii. Często wygląda to tak, jakby najpierw mówił napalony nastolatek, a potem trzeźwa starsza siostra (niezbyt mądra wypowiedź Rafała Kosika o pisaniu fantasy i „odpowiedź” Anny Brzezińskiej). Czytając, miałem wrażenie, że autor stworzył obraz fandomu z kropek, które teraz trzeba samemu połączyć. I to, jak je połączymy, stanowi swoisty test: co sobie pomyślimy o fandomie?
Sam czytałem „Historie fandomowe” ze sporym bagażem, często wiedziałem więcej, niż rozmówcy raczyli opowiedzieć, przyjmując grzeczną pozę, odmienną na przykład od tego, co wypisywali na Facebooku (choćby w kontekście sporu o traktowanie kobiet pisarek). I wiedziałem, kiedy mijali się z prawdą (gdy na przykład zapewniali, że w twórczości Orsona Scotta Carda, bojkotowanego za homofobię, nie ma takich wątków).
To książka dla „mugoli”, ale zapewniam, że lekturą najbardziej będą zainteresowani sami fandomici. Dorośli ludzie, którzy w większości są jak nastoletni bohaterowie „Evangeliona” – spragnieni uwagi i potwierdzenia swojej wartości. Odwieczny dramat nerdozy: chcielibyśmy, żeby nas jednocześnie cenić i zostawić w spokoju. Mają o nas mówić, ale tak, żeby nie urazić naszych delikatnych uczuć fanowskich. Świeży przykład: kilka tygodni temu w „Newsweeku” ukazał się reportaż Elżbiety Turlej „Miłość w czasach fantasy”, skupiający się na aspekcie towarzysko-matrymonialnym konwentu. Na Facebooku zawrzało, posypały się komentarze, listy otwarte i odezwy. Jak można pisać, że na konwencie chłopcy przebrani za małe kucyki rozdają free hugs, zamiast zrobić pogłębioną relację o tym, że to spotkanie inteligentnej młodzieży dyskutującej o literaturze?! Tekst, który normiki najpewniej omietli wzrokiem i poszli dalej, myśląc o poważnych sprawach, najwyżej uśmiechając się pod nosem na widok zdjęć kolorowych cosplayerów, dostał drugie życie.
Działacze fandomowi poczuli się w obowiązku przedstawić swoją wersję wydarzeń. „Newsweek” opublikował na stronie internetowej artykuł Marcina Zwierzchowskiego, który skrupulatnie wyjaśniał, kto, dlaczego i po co jeździ na Pyrkon. Trudno nie odnieść wrażenia, że adresatem tekstu nie były jednak ciekawe dziwnego świata normiki, a właśnie urażeni fandomici – świadczą o tym komentarze pod tekstem, utrzymane w stylu „Dziękuję za tekst chociaż w dużej części tłumaczący obraźliwe wypociny Pani Elżbiety Turlej”. Także na książkę Tomasza Pindla fandom czekał z pochodniami, ale pierwsze reakcje po lekturze pokazały, że wszyscy są raczej zadowoleni. W końcu dostali platformę, żeby się wypowiedzieć: nie mogą mieć do nikogo pretensji.
Chłopcy i dziewczęta
To przerażenie, że będą o nas mówić źle, jest wpisane w fandomowe DNA. Gdyby tylko chodziło o reportaż, który nie okazał się laurką, nie byłoby jeszcze problemu. Gorzej, że fandom (a przynajmniej jego głośny odłam) reaguje histerycznie na każdy tekst krytyczny. W 2014 roku w „Dużym Formacie” ukazał się reportaż poświęcony nadużyciom i molestowaniu w czasie sesji gier RPG. Zamiast zająć się problemem, działacze (tacy jak bardzo aktywny w takich sytuacjach pisarz Jakub Ćwiek) odpowiedzieli listami do gazety w obronie dobrego imienia Role Playing Games.
Na szczęście znalazło się sporo osób, które zareagowały odpowiednio – w efekcie ich pracy dzisiejsze konwenty mają wbudowane mechanizmy bezpieczeństwa, np. dla cosplayerek – tak żeby każda osoba, która spotka się z przemocą czy molestowaniem, wiedziała, że może uzyskać natychmiastową pomoc. Zestawmy to z przytoczoną w książce wypowiedzią Anny Brzezińskiej na temat konwentowego życia na przełomie millenniów: „Jeśli chodzi o traktowanie, no to zależy, z kim się zadawałaś. Byli bardzo fajni ludzie, ale była też grupa facetów, którzy (…) przyjeżdżali, chlali, spijali małolaty i ewidentnie mając skłonności do nekrofilii, wykorzystywali je”. Od razu przypomina się niesławna scena otwierająca film „End of Evangelion”, gdy główny bohater onanizuje się nad nieprzytomną koleżanką.
Wątek genderowy jest jednym z najciekawszych w książce. Autor pozwala wypowiedzieć się „fandomowym dziadersom”, ale potem rozmawia m.in. z Marią Głowacką, autorką książki „Teoria trzech kręgów. Kobieca proza science fiction w Polsce”, która uzupełnia naukową narrację ze swojej książki o wiele mówiące anegdoty (na pytanie o ocenę – w domyśle twórczości -- jednej z pisarek Głowacka usłyszała od wywiadowanego autora, „że owa miała «całkiem fajne cycki»”).
Przez nieszczęśliwy przypadek „Historie fandomowe” ukazują się w czasie dla polskiej fantastyki szczególnym – tuż po śmierci Macieja Parowskiego, długoletniego publicysty i redaktora, odkrywcy (a czasem grabarza) wielu znanych nazwisk, który jest niemalże głównym bohaterem książki. Żałobie towarzyszy wzruszenie, pamięta się liczne zasługi, ale winy uwierają. Rozmawiałem o tym na Facebooku z pisarką SF Krystyną Chodorowską (w tym roku zdobyła trzy nominacje do fandomowej nagrody Zajdla). Dzielimy żal do Parowskiego za puszczanie w „Nowej Fantastyce” faszyzujących czy seksistowskich opowiadań: „Jak prawie dla każdego w tamtych czasach, fandom stał się dla mnie taką trochę rodziną adopcyjną (ludzie, których jara to samo co mnie)”. Wspomniane teksty „uderzały w rzecz podstawową – w to poczucie wspólnoty (…) dla mnie to było jak pokazanie drzwi w sytuacji, kiedy właśnie zaczynałam się czuć u siebie”.
To uczucie, z którym zmagałem się przez całe fandomowe życie. Maciej Parowski mimo swojego konserwatyzmu przynajmniej rozmawiał, nie udawał, że polityczne rzeczy politycznymi nie są – mogłem się z nim nie zgadzać, ale mogliśmy o tym dyskutować. Pustkę po nim zapełnią ludzie, którzy swoje prawicowe odchyły nazywają „zdrowym rozsądkiem”, a próby dyskusji o ideologicznej stronie tekstów kwitują jak cytowany w „Historiach fandomowych” pisarz: „To lewicowa praktyka: wepchnąć politykę wszędzie, bo wszystko jest polem walki. Polityka zjawia się tam, gdzie wcale jej nie powinno być”. To znów Rafał Kosik, który – gdy nie jest zajęty tworzeniem kolejnego młodzieżowego tomu „Felixa, Neta i Niki” – pisze opowiadania o grozie parytetów dla głuchoniemych lesbijek.
Getto w getcie
Zacząłem od anime, więc skończę na anime. Tym, co – oprócz dominacji prawicowości – zawsze bolało mnie w fandomie fantastycznym, był brak wspólnoty z innymi fanami. „Historie fandomowe” pokazują to na przykładzie lekceważenia literatury fantasy albo graczy RPG. Ale jeszcze niżej w hierarchii stali fani anime. Było to szczególnie bolesne w latach 90., gdy podszyte ksenofobią artykuły publikowała nie tylko prasa mainstreamowa, ale i „Nowa Fantastyka” (dlatego dziś z dystansem patrzę na stękanie fantastów rzekomo poniewieranych przez główny nurt). W 2003 roku w zamieszczonej w „Kawaii” relacji z konwentu „Teleport” odnotowałem zdarzenie, które do dziś uważam za esencję fandomowej duszy: „Osobliwością był panel «fantaści vs. mangowcy», w czasie którego geekowate nerdy kłóciły się z nerdowatymi geekami o to, kto jest bardziej wyalienowany ze społeczeństwa. Po dżentelmeńskiej wymianie stereotypów dyskusja zeszła na tory nieporozumień między organizatorami części mangowej i reszty. Konstruktywnych wniosków nie zanotowano”.
Tymczasem kiedy opisani w „Historiach…” fantaści na własną rękę tłumaczyli i nielegalnie wydawali niedostępną w PRL literaturę, Hideaki Anno, późniejszy twórca „Evangeliona”, wraz z kolegami domowym sposobem stworzyli krótkie anime na otwarcie konwentu „Daicon IV” w 1983 roku. Dynamiczna animacja pokazuje heroinę (w ikonicznym stroju playboyowego królika), która walczy na miecze z Darthem Vaderem, kopie w nos Godzillę i spotyka innych przedstawicieli ogólnoświatowej popkultury. Jeden fandom, ludzki fandom.
Czasy się zmieniają, na lepsze: „Kiedy ja w swoich licealnych latach jeździłam na poznańskie Pyrkony, odbywały się one w podstawówce na Dębcu, chłopcy biegali w żupanach, nikomu się nie śnił queerowy Iron Man z pianki” – pisze Klara Cykorz w recencji „Fluffa”. Dziś kolorowy Pyrkon ze swoją mnogością fanowskich plemion wygląda jak „Daicon IV” (chociaż traktowany po macoszemu fandom mangi i anime wciąż woli własne imprezy). Stare spory odchodzą w przeszłość, młodzieży nie interesuje, kto z kim pił i z kim się kłócił. Podłączona do sieci przeżywa światową popkulturę, wykraczając poza polski grajdołek. „Historie fandomowe” to kronika odchodzącego świata, kiedy byliśmy skazani tylko na siebie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).