Może to nie wypada, żeby młodszy poeta pisał brzydko o starszym poecie z tego samego miasta, ale mieszkam w Nowej Hucie, a Marcin Świetlicki na Kazimierzu, a to prawie dwa osobne miasta. W wierszu „Opluty (44)” pisał przecież nie o Krakowie, ale Krakowie i Nowej Hucie: a „z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem”. Obchodzącą w tym roku siedemdziesięciolecie Nową Hutę połączono z Krakowem linią tramwajową w 35. rocznicę wielkiej socjalistycznej rewolucji październikowej. Tramwaj jechał 10 przystanków, od ulicy Cystersów aż pod Kombinat.
Świetlicki nie kombinuje w nowym tomie tak, jak to było w zbiorze małych próz „Drobna zmiana”. Chociaż – jak pisał Maciej Woźniak – były to po prostu wiersze „lecące ciurkiem”, więc może teraz poeta pisze wiersze nie lecące ciurkiem, tylko normalnie z prawej poszarpane. Tom jest estetycznym cacuszkiem, podobnie jak poprzednia książka Świetlickiego, „Polska”, wydana przez Wolno. Rysunki Marcina Maciejowskiego opowiadają paralelną historię, nie ilustrują wierszy, ale są samodzielnym artystycznym bytem; na wielu ilustracjach Świetlicki nie ma twarzy, ale zawsze rozpoznajemy, że to właśnie on. Wiersze z „Ale o co ci chodzi?” znowu portretują – raz jeszcze odwołam się do recenzji Woźniaka z „Drobnej zmiany” – pojedynczego mieszkańca Krakowa, mężczyznę w średnim wieku zajmującego się pisaniem wierszy i posiadającego bokserkę, z którą łączy go taka nić porozumienia, jaka może łączyć tylko mężczyznę w średnim wieku z Krakowa piszącego wiersze z psem. Kiedy w „Drobnej zmianie” przytrafiała im się burza, to bali się razem. W nowym tomie wspólnie się lękają, gdy za oknem orkiestra parastrażacka gra „Czarną Madonnę”.
Wszelkie zło i niepokój u Świetlickiego przychodzą z zewnętrz, współczesność budzi grozę nawet pod postacią samochodów i kierowców rozmawiających w nich przez telefony, nawet cofnięcie facebookowych polubień zdaje się wydarzeniem wstrząsającym dla starszego człowieka. „Albowiem trzeba się bać” – pisze w niemal wizyjnym wierszu „Polska dziesięć”. Ale jest to strach człowieka, któremu odjechał ostatni pociąg w obcym mieście, któremu na środku autostrady kończy się paliwo, który ma, jakby to nazwał Julian Barnes, „poczucie kresu”. Na zewnątrz przeważnie wieje i grzmi, świat jest nieprzyjemny bardzo, jak powiedział klasyk, „nawet pogoda nie sprzyja do grania”, więc nie dziwi wyznanie: „I nie ma dokąd iść. Utarte szlaki się przetarły” w wierszu „Martwy mikrofon”. Świat się skurczył, opustoszał i wyludnił („Miasto jest puste. / Na ulicach / tylko policja i obrońcy życia” – pisze w wierszu „Mój Poznań”). Nawet w zespole „jestem sam” – wyznaje podmiot wiersza „RB”. Ten akronim możemy rozszyfrować jako nawiązanie do postaci Roberta Brylewskiego, z którym Świetlicki grał w zespole The Users. W rozmowie rzece z Rafałem Księżykiem wspominał: „Czego by Brylewski nie zrobił, jego obecność na scenie mnie nakręca”. Bohatera wierszy w „Ale o co ci chodzi?” nie nakręca już niemal nic, wydaje się zupełnie zobojętniały: o ile we wcześniejszych tomach jeszcze coś potrafiło go rozeźlić, o tyle teraz poddał się apatii.
Marcin Świetlicki, „Ale o co ci chodzi?”. Wolno, 108 stron, w księgarniach od maja 2019
Granicę świata Świetlickiego wyznacza zasięg spaceru z psem: jeden z wierszy zaczyna się autoironicznym spojrzeniem z zewnątrz: „Stary, skończony Świetlicki na spacerze z psem. / Znowu to samo”, po czym popada w ten rodzaj nieznośnego dziaderskiego anarchizmu, który jeszcze być może w latach 90. wydawał się jedyną słuszną postawą nie tylko artystyczną, ale też obywatelską. „Granice mojego spaceru z psem są granicami mojego świata” – mógłby sparafrazować Wittgensteina Świetlicki, i robi to: w wierszu „Jedenastego listopada” jak ojciec z synem na rysunku Raczkowskiego obchodzi święto z daleka: „pójdę na trzy pochody / z psem po Plantach Dietlowskich”.
Symbioza ze zwierzęciem, wyrażająca się nie tylko we wspólnym przeżywaniu codzienności, ale też w empatii, jaką podmiot dla niego żywi, wielokrotne ustawianie psa w centrum świata są najciekawszym elementem nowych wierszy Świetlickiego (nie od dzisiaj, lecz od dwóch poprzednich tomów), chociaż można odnieść wrażenie, że bokserka zajęła miejsce i funkcję pełnioną wcześniej przez kobiety. Te są już niemal nieobecne, nawet barmanka umarła, dziewczętom śpiewającym piosenki o czynie zbrojnym nie można ufać, a bohaterka wiersza „Ironia?” ironii się boi.
Bohater tych wierszy żyje w zupełnej pustce, w społecznym ustroniu. Projekt usunięcia się ze zbiorowości i totalnego zborsuczenia, rozwijający się od debiutu, udał się aż nadto. Świetlicki w nowym tomie żyje i pisze siłą rozpędu, z przyzwyczajenia, może już nawet nie dla siebie, ale dla swojego psa i czytelników. Nie sili się na udawanie beztroski, jak chociażby w „Nieczynnym”: znaczenia się ostatecznie zatarły, świata nie ma, wszystko się skończyło, niczego nie ma, nawet Świetlickiego, prawdziwa i ostateczna zdaje się tylko bokserka, którą trzeba nakarmić, wyprowadzić, a później resztkami sił odnotować postępy ciemności. Nawet literatura nie daje już pocieszenia, bo w książkach „można znaleźć włosy, złuszczoną skórę”, a i w muzyce coraz go mniej.
Skoro wszystko się skończyło i niczego nie ma, oparcie daje rutyna: rutyna spacerów i pisania, oswojone miejsca i dobrze znane narracje. Bez podparcia humorem, błyskotliwą obserwacją bądź świeżym konceptem, jak w „Drobnej zmianie”, nowe wiersze Świetlickiego popadają w rzewność, stają się przewidywalnie rozpaczliwe. W pierwszym odruchu budzą niechęć, zdają się kroniką z pustego pokoju, co chwilę przypomina się film „Małżowina” Smarzowskiego, jednak czytane po raz kolejny zaczynają budzić współczucie i żal, boleść i trwogę, bo przecież nie jesteśmy bez serca. Mamy ochotę złożyć kondolencje ich bohaterowi, lecz katharsis nie przychodzi, ponieważ w trzecim odruchu zdajemy sobie sprawę, że ta wewnętrzna emigracja, próba opisania świata po apokalipsie, której nie było, są hucpą, bowiem tak jak w romantyzmie melancholia była znakiem rozpoznawczym eleganckiej duszy i wyrafinowanej wrażliwości, tak dla Świetlickiego eskapizm stał się jedyną walutą.
W recenzji z debiutu Świetlickiego Adam Wiedemann zwracał uwagę, że „domniemany nihilista i buntownik nie wzdraga się przed ujawnianiem swoich zachwytów i wzruszeń”, co z pewną regularnością można było powtarzać przy okazji kolejnych książek. Ale nie przy „Ale o co ci chodzi?”. Problemem nie jest przecież brak zaangażowania politycznego czy społecznego, lecz projektowanie świata uproszczonego do granic absurdu, czego emanacją jest zatrważająco niedorzeczny wiersz „Mowa nienawiści”, w którym podmiot ujawnia, że dobrze wie, na jaką partię głosowała baba, która nie chciała jego psu zejść z drogi. Bohater tego wiersza wszystko już wie, wszystkiego jest pewien, pozbawiony jest zupełnie wątpliwości. A jeszcze niedawno, w tomie „Muzyka środka”, wiersz „Polska 4” kończył słowami: „To dwa patyki, to kamyk. / Niech rozmawiają”. W nowym tomie rozmowa nie jest możliwa, są już tylko wzajemna niechęć i pogarda: „to wasi biją w tarabany, tutaj cicho jest” („Wypis”). To już nawet nie eskapizm, ale poetycka abnegacja, opisywanie z perspektywy mysiej dziury konfliktów z zamierzchłych epok (Koehler i Wencel, Pereira i Wildstein) i internetowych nagłówków: wiersz „Dziś w internecie” złożony jest wyłącznie z clickbaitów, jakie dobrze wszyscy znamy. To nie jest ostry Świetlicki z wierszy takich jak „Nobel dla Ibisza”, ale zagubiony internauta w stylu Lecha Wałęsy, poruszający się po współczesności z gracją słonia w składzie tanich książek. Chciałoby się zapytać, na kogo głosował Marcin Świetlicki, ale pewnie nie ma nawet dowodu, bo brak dowodu jest kontrkulturowy.
Jego wiersze nigdy nie były tak dalekie od świata: „Niskie pobudki” były przecież zbudowane na żarliwej i złośliwej kontrze wobec świata, wszystkiego i wszystkich, z dziewczyną Sławomira Sierakowskiego włącznie, „Delta Dietla” była zakorzeniona nie tylko w wyraźnie zarysowanej topografii miasta, ale też w pamięci o ojcu (pięć wierszy pisanych pięć dni pod rząd po jego śmierci), zaś „Drobna zmiana” łączyła dobrą zmianę polityczną z dużą zmianą w życiu osobistym bohatera. „Ale o co ci chodzi?” nijak nie domyka i nie uzupełnia tych tomów – to, co Piotr Śliwiński nazwał „grą w koniec”, jest już w zasadzie głosem zza grobu: to twierdzenie nie jest od czapy, skoro w jednym z wierszy bohater przyznaje: „przez usta wyszła mi czaszka”. To coś, co mógłby napisać Grochowiak, który w „Agreście” doradzał: „Opłukać czaszkę, sidolem szkielecik / Co dzień od rana do błysku pucować / Tak, by był harfą”. Ciało mówiącego w wiersza z „Ale o co ci chodzi?” jest harfą, której struny delikatnie trąca krakowski spleen. Manifestacje pojedynczości zmieniły się u Świetlickiego w lament rozkładającego się ciała. Nastroje niegdyś cieniowane teraz są jednoznacznie czarne. Podmiot wiersza „Po co” wie, że w świecie jest szczelina, ale nie ma w niej światła: ono pojawia się, gdy on do niej wchodzi. „Gdzieś są maleńkie drzwi”, stwierdza w „Czas potrzebuje czasu”. Gdzieś są, ale zabrakło czasu, żeby je znaleźć, żeby się skurczyć.
Cierpią na tym wiersze, niby lekkie, ale wyrastające z codzienności jałowej i mizernej. Tom rozpoczyna się parafrazą słynnej frazy Andrzeja Sosnowskiego o wierszu, który wychodzi z domu i nigdy nie wraca. U Świetlickiego wiersze wracały „złachane, skundlone, zużyte, przestraszone, zalane jadem i krwią”. Jakub Momro twierdził, że zdanie Sosnowskiego oznaczało „poruszanie się pomiędzy biegunem słownego zadomowienia (…) oraz biegunem ironicznego, a przez to nieoswajalnego i zasadniczo wywrotowego żywiołu mowy”. Wiersz Sosnowskiego wychodzi z domu i nie wraca, bo jest już dorosły, pokończył uczelnie, robi habilitację i ma 500+ na każdego akolitę. Tymczasem złachany, spsiony wiersz Świetlickiego wraca do domu, bo jest niepełnoletni i musiał być w domu przed północą. Ale może po prostu Świetlicki oswoił obcego stwora.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).