Mansarda
Thomas Bernhard Nachlaßverwaltung / Wikimedia Commons CC

Mansarda

Bartosz Sadulski

Prawda i zmyślenie elegancko się u Bernharda mieszają, napędzając maszynę do tworzenia zabójczych wielostronicowych zdań

Jeszcze 2 minuty czytania

Austriacki trefniś i sztukmistrz jadu daje w „Korekcie” popalić czytelnikowi; esencją zmagań niech będzie zdanie: „Korekta korekty korekty korekty korekty, powiedział Roithamer”. No właśnie – Roithamer, centralna postać „Korekty”, filozof jednocześnie będący i niebędący Wittgensteinem. Będący – bo przejawia wiele podobieństw do genialnego Austriaka, z zamożnym pochodzeniem i obsesją na punkcie zbudowania domu („Stożka”) dla siostry włącznie; niebędący, bo gdyby nim był, Bernhard z pewnością nie wahałby się posłużyć nazwiskiem Wittgensteina, tak jak to zrobił chociażby w dramacie rodzinnym „Rodzeństwo” czy w powieści „Bratanek Wittgensteina”. Prawda i zmyślenie elegancko się u Bernharda mieszają, dając z jednej strony pożywkę łowcom biograficznych sensacji, z drugiej napędzając maszynę do tworzenia zabójczych, wielostronicowych nieraz zdań.

Thomas Bernhard, „Korekta”. Przeł. Marek
Kędzierski, Czytelnik, 344 strony,
w księgarniach od maja 2013
Studiujący w Cambridge Roithamer, w przeciwieństwie do autora „Traktatu logiczno-filozoficznego”, popełnił samobójstwo, po którym jego bliżej nienazwany przyjaciel z dzieciństwa i studiów, jednocześnie narrator „Korekty”, zobowiązany jest mocą testamentu do uporządkowania spuścizny. Do pracy zabiera się w jedynym miejscu, w którym Roithamer był zdolny do prowadzenia swoich dociekań nad naukami przyrodniczymi i do sześcioletniej, ostatecznie zakończonej jednoczesnym sukcesem i katastrofą, pracy nad budową Stożka, a więc na „Höllerowskiej mansardzie”. Ta „Höllerowska mansarda”, a raczej chroniczne powtarzanie tego sformułowania w pierwszej części powieści będzie dla niej tym samym, czym dla „Wycinki” był „uszaty fotel”, dla „Kalkwerk” wciąż przerywana lektura Kropotkina, a dla „Wymazywania” Gambetti, a więc dialektycznym środkiem. Narratora interesuje nie tylko to, co działo się w samej mansardzie i dlaczego stała się ona schronieniem i ocaleniem Roithamera, ale zajmuje go też to, co wydarza się pod nią i wokół niej – rozmyślania na temat przeszłości czy rodziny i domu Höllera, taksydermisty oraz wspólnego przyjaciela obu mężczyzn są równie istotne, jak powolna próba rekonstrukcji życia i filozofii Roithamera, która ostatecznie sprowadza się do analizy tych samych faktów, przed jakimi czytelnik był postawiony w wydanym wcześniej „Wymazywaniu”.

Chociaż wydanie obydwu powieści dzieli jedenaście lat, to śmiało można ostatnie dzieło Bernharda uznać za korektę „Korekty”, na której korektę, zdaniem tłumacza Marka Kędzierskiego, autor nie poświęcił wystarczająco dużo czasu, co zaowocowało zdaniami ocierającymi się jeśli nie o pokraczność, to o absurd. Tam, gdzie w „Wymazywaniu” jest demoniczne i unicestwiające, lecz zarazem bogate Wolfsegg, z powodu którego główny bohater musiał uciekać aż do Rzymu, tutaj jest Altensam. Tam, gdzie w „Wymazywaniu” są wredni i martwi rodzice, w „Korekcie” są dokładnie tacy sami. Podobieństwa można by mnożyć, również ostateczne działania nieoczekiwanych dziedziców wielkich majątków pozostają podobne. Obie powieści dzielą nie tylko szczegóły, ale też styl. Sam Bernhard nazwał „Korektę” „zadaniem matematycznym”, przy czym jest to zadanie, którego czytelnik nie znajdzie rozwiązania z tyłu książki. Czytanie „Korekty” to piekło, droga na kolanach po grochu do Composteli, po której każą ci zdjąć sandały i przejść ją ponownie; to literacka droga krzyżowa przez zloopowane zdania ku mizoginistycznemu El Dorado. Po przejściu tej drogi jednak nieuchronnie stwierdzasz, że przeszedłbyś ją jeszcze raz; że tę austriacką krainę nienawiści z faszyzującą krówką Milki na szczycie góry znasz jak własną kieszeń, a zapiski Roithamera, których porządkowanie zajmuje drugą część powieści, są po przebrnięciu równie interesujące, jak kronika kryminalna w regionalnej gazetce.

W swojej satyrze nie posuwa się Bernhard jeszcze tak daleko, jak w „Wycince”, a w niepohamowanej antyaustriackości tak daleko jak w „Wymazywaniu”, ale nieustannie wrze i dyszy w mizoginistycznym spazmie. Nienawiść do kobiecości, utożsamianej z dawaniem niechcianego życia i tego życia „unicestwieniem”, jest jednym z lejtmotywów prozy Bernharda, ale rzadko się zdarzało, żeby w usta swoich bohaterów wkładał sformułowania tak jednoznaczne, jak: „jest po prostu całkiem naturalne, że płeć żeńska, dziś już nikt nie odważy się tego twierdzić, ponieważ jest żeńska, jest przeciw intelektowi, i tylko z uczucia dla samego uczucia występuje przeciw intelektowi i wszelkim jego możliwym aspektom”. Nieustanne obarczanie kobiet (przeważnie martwych w wyniku samobójstwa, a więc śmiertelnie słabych; zawsze pozbawionych gustu i destrukcyjnie wpływających na rodzinę) o egzystencjalne zło staje się refrenem ogranym i nużącym, w swojej nienawistności jednak tak przerysowanym, że nie sposób traktować go serio. W niekończących się monologach, zamieniających się ostatecznie w tyrady, chodzi zawsze o transgresję, o dojście do granicy i przekroczenie jej, o bezustanną korektę (rozumianą przede wszystkim jako niszczenie) otaczającego nas świata oraz nas samych, „ponieważ w każdej chwili musimy konstatować, że wszystko zrobiliśmy błędnie (napisaliśmy, pomyśleliśmy, postąpiliśmy)”. Niewątpliwie nad twórczością Bernharda unosi się wielka humanistyczna i literacka idea, sam jednak napisał w „Korekcie”, że „do każdej wielkiej idei należy też wielka irytacja”, i chociaż irytacja jest czytelnika, warto ją zdzierżyć, by zbliżyć się do stożka, ze szczytu którego dobiega złowieszczy chichot austriackiego pisarza.  


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.