Spotykamy się w barze „Parana” w Warszawie na Marszałkowskiej, gdzie czas się zatrzymał w latach 80. Dunin przypomina, że o tym miejscu wspominali Stasiuk i Nowakowski: ten pierwszy w motcie „Jak zostałem pisarzem” napisał: „Ósma z rana bar Parana”, a Nowakowski opisał je jako „Las Vegas” w tytułowym opowiadaniu ze zbioru „Stygmatycy”, opowiadającym o starych ludziach, którzy tutaj jeszcze czują się dobrze, bo w nowych knajpach nie dość, że dają latte, to jest drogo. Biorę czarną, sypaną kawę, Paweł zamawia pierogi.
BARTOSZ SADULSKI: Twoje zainteresowanie widmowymi książkami przeszło od etapu (tak mi się przynajmniej wydaje) niewinnego i wyjątkowego hobby, aż po naukę, bo we wstępnie do „Polskiej Biblioteki Widmowej” wyrażasz nadzieję, że „będzie dla przyszłych badaczy pożyteczną bazą danych i punktem wyjścia do indywidualnych przemyśleń”, a do tego tworzysz własną metodologię i sposób opisu. W którym momencie katalogowanie zaczęło wykraczać poza hobby?
PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ: Chyba w momencie, gdy wyznaczyłem granice. A z pewnością w momencie, gdy udało się jakoś zmonetyzować tę wiedzę. Co mnie z pewnością mobilizowało, bo czym innym jest hobby, kiedy się pisze drugą czy trzecią książkę w życiu, a czym innym – jak się wymyśla dziesiątą i to trochę obszerniejszą od tych pierwszych.
Są spośród wyselekcjonowanych przez ciebie książek takie, które najbardziej chciałbyś przeczytać (albo napisać)?
Książki zmyślone? Mnóstwo! Największy sentyment mam do zmyślonych przez Piotra Wojciechowskiego dzieł myśliciela Karola Este. Z drugiej strony, gdy wyobrażam sobie, jakie one mogłyby być, to jestem przerażony – zaliczanie kursu filozofii na studiach wspominam jako coś przekraczającego moje możliwości mózgowe, zdecydowanie lepiej mi szło z podstaw drukarstwa.
Pracujesz teraz nad książką o Żoliborzu. Co wyjątkowego jest w tej dzielnicy, że właśnie nią się zainteresowałeś?
Piszę przewodnik literacki po Żoliborzu, bo mieszkam tu całe życie, dziadkowie sprowadzili się tu pod koniec lat 20. jako słoiki II RP – po odrodzeniu niepodległej Polski zabudowano tereny dokoła cytadeli, gdzie przez prawie sto lat obowiązywał zakaz wznoszenia domów. W dużej mierze były to spółdzielnie zasiedlane przez lokatorów związanych z aparatem odrodzonej Polski: nauczycieli, urzędników, wojskowych, co zadecydowało o wyjątkowym składzie społecznym Żoliborza. Z dzielnic lewobrzeżnych Warszawy – nie mówię tu o drewnianych przedmieściach, jak Powązki czy Marymont – centralny Żoliborz w najmniejszym stopniu uległ zniszczeniom i zachował swoją oryginalną strukturę urbanistyczną. Ale to nie jest tak, że ja sobie go wybrałem z katalogu dzielnic do napisania przewodnika – mam ponad 300 źródeł: powieści, opowiadań, wierszy, piosenek, komiksów – tylko po prostu jest to moja mała ojczyzna od zawsze.
Paweł Dunin-Wąsowicz, „Polska Biblioteka Widmowa. Leksykon książek zmyślonych”. Narodowe Centrum Kultury, 304 strony, w księgarniach od stycznia 2017Są jakieś cechy literackie, które wyróżniają Żoliborz na tle pozostałych dzielnic Warszawy?
Na pewno poślizg czasowy. Oprócz kryminałów, mam wrażenie, autorzy są dość sentymentalni i czekają, aż im się historie ucukrują, w dużej mierze jest to proza retrospektywna, choć w różnym stopniu: czasem to jest 50 lat, jak u Wilhelma Dichtera; czasem 40, jak u Antoniego Libery; czasem 30, jak u Elego Barbura; czasem 10, jak u Zbigniewa Mentzla.
Twoja książka będzie rodzajem spacerownika?
Raczej nie. Owszem, wyróżniłem ze trzydzieści konkretnych miejsc, które mocniej pojawiają się w literaturze, ale bardzo dużo tego, o czym piszę, to sama idea dzielnicy, niedookreślona topograficznie. Staram się też odnajdywać i cytować co smaczniejsze fragmenty literackie o wystroju wnętrz. W książce nakłada się na siebie kilka porządków: topograficzny, historyczny (które zresztą są ze sobą związane w miarę postępu zabudowy) oraz gatunkowy – będą rozdziały o piosenkach, komiksie, fantastyce i kryminale żoliborskim. Jest wreszcie porządek biograficzny, także negatywny: mieszkali na Żoliborzu w różnych latach Stanisław Dygat, Maria Nurowska, Włodzimierz Odojewski czy Wiesław Myśliwski i to jakoś w ich twórczości w ogóle się nie odbiło.
Zgodzisz się, że w ostatnich latach ma miejsce zwrot regionalny w badaniach nad historią literatury? Powstają literackie monografie o miastach, typu „Gdańsk w literaturze”, „Rozkład jazdy” o 20 latach literatury na Dolnym Śląsku, teraz też książka Jacka Olczyka o życiu literackim w Krakowie.
Po prostu nadrabiamy zaległości, kiedyś wszystkiego było mniej. Tu musiałbym się wypowiedzieć o przewodniku literackim po Polsce pod tytułem „Literacki atlas Polski”, wydanym 10 lat temu. Odpowiedzialni za to byli Fundacja Centrum Edukacji Europejskiej oraz Instytut Książki, było pięciu koordynatorów i jedna redaktorka, ale odpowiedzialność za to się zupełnie rozmyła. To pozycja kuriozalna, gdyż przewidziano proporcjonalną objętość dla poszczególnych województw, w związku z tym poznajemy wszystkich grafomanów z zachodniopomorskiego, a w Warszawie literatura kończy się na „Sonacie marymonckiej” Hłaski. Varga nie istnieje. Nieboszczyk Jaskuła, pisząc o Łodzi, wymienił każdego współczesnego poetę debiutanta, zaś w Warszawie taki Pilch czy Stasiuk pojawiają się tylko w liście lektur uzupełniających.
Słyszałem, że masz też trochę zarzutów do książki Olczyka.
Listę swoich uwag przesłałem Piotrowi Mareckiemu. Nie chcę się wyśmiewać z tego, że Olczykowi jeden Brandys pomylił się z drugim. Wydaje mi się jednak, że została mocno powiększona rola Ha!artu, a pomniejszona rola Świetlickiego czy Pilcha w życiu literackim Krakowa w ostatnim ćwierćwieczu. W ogóle rozdziały bardziej historyczne są mniej ciekawe, bo nie ma w nich nic nowego. To wszystko czytałem już w pamiętnikach. Dobrze znam wspomnienia Przybyszewskiego, pamiętniki Jalu Kurka, Witolda Zechentera i inne. Mój ojciec był historykiem i odziedziczyłem po nim cały regał wspomnień ludzi kultury. Część tych rzeczy przeczytałem z nudów, kiedy mieszkałem z rodzicami i nie chciało mi się chodzić do biblioteki.
Dlatego to, co naprawdę interesujące, zaczyna się dla mnie w okolicach lat 80. Cały ten okres, bez względu na to, jakiego by miasta dotyczył, można skompilować z kilkunastu istniejących książek. Jeśli chodzi o PRL, to w dużej mierze są to książki Siedleckiej i biografie Tyrmanda czy Hłaski. Natomiast jest mało literatury o najnowszych czasach, i to przewaga książki Olczyka. Były opracowania o życiu literackim w Warszawie młodopolskiej czy pozytywistycznej, nawet o życiu w międzywojennej stolicy coś by się znalazło, wyszła książka Andrzeja Z. Makowieckiego o kawiarniach literackich w Warszawie.
Skoro Olczyk przeczytał „Zabawy literackie” Henryka Markiewicza, to mógł podążyć bardzo licznymi tropami wskazującymi odbicie życia literackiego w powieściach z kluczem. Na przykład „Matuga idzie” Pankowskiego jest satyrycznym odbiciem życia tak zwanych autentystów. U Filipowicza w „Ulicy Gołębiej” też można było znaleźć dużo interesujących powiązań z rzeczywistością. Postacie pierwszoplanowe są u Olczyka bardzo dobrze opisane, ale nie wiemy zupełnie, jakie życie literackie miało przełożenie na literaturę.
To kawiarniane życie, o którym wspominasz, zanikło.
Jest inny styl życia niż kiedyś. W Warszawie od ponad dwudziestu lat ludzie chodzą do pracy i nie przesiadują w lokalach. Wymarła klasa pisarzy, którzy zajmowali się tylko pisaniem i chodzeniem do kawiarń. Być może teraz, kiedy pisarze uprawiają zawody kreatywne, nadal chodzą do kawiarń, ale nie ma już takich, które jednoznacznie kojarzą się z pisarstwem. Nie ma obyczaju spotykania się w dzień. Poza tym oczywiście w Krakowie, z wyraźnym centrum, łatwiej się spotkać niż w Warszawie, która się składa z zagłębi: kiedyś na Dobrej i Jadłodajnia Filozoficzna, też na Pradze i wokół Planu B, ale generalnie różni ludzie mają różne zagłębia.
A gdzie jest teraz literackie zagłębie?
W Warszawie wieczorami tzw. pisarze spotykają się w Amatorskiej na Nowym Świecie. To miejsce występuje m.in. w utworach Świetlickiego, Vargi, Pablopavo i nieboszczyka Malickiego. O występowaniu krakowskich knajp we współczesnej prozie napisałem natomiast kiedyś artykuł do „Polityki”. Najczęściej się pojawiały Alchemia, Zwis i Pies. A to było drukowane bodaj w 2006 roku.
Jacek Olczyk, „Życie literackie w Krakowie”. Ha!art, 720 stron, w księgarniach od lutego 2017Skoro mówimy o knajpach, musimy też rozmawiać o pieniądzach, a w książce Olczyka brakuje mi aspektu ekonomicznego w ostatnich latach. We wcześniejszych rozdziałach dowiadujemy się o wiele więcej o kwestiach bytowych pisarzy, ale nagle po 1989 roku one się rozmywają i nie wiadomo, kto właściwie jest pisarzem w znaczeniu full time job. Przecież nie ten, kto należy do związku, ale ten, kto publikuje. A ważne jest, kto żyje z pisania. Z tego, co jest o współczesnych czasach, Olczyk wspomina tylko, że stypendia pozwalały pisarzom spędzić trochę czasu w Krakowie w Willi Decjusza, ale nic więcej, a warto było wspomnieć na przykład o zasięgu książek. Znamy zasięg „Wesela”, ale współcześnie też jedni autorzy są czytani chętniej niż inni i nie można tego ukrywać.
Nie masz wrażenia, że to jest aż zbyt ambitne przedsięwzięcie? W konsekwencji ogromu materiału literaturoznawczego i historycznego zabrakło miejsca na plotkę i lekkość, a książka Olczyka stała się encyklopedią. Przytaczane anegdoty o Świetlickim czy Szymborskiej są aż za dobrze znane.
Tak, nie ma nawet wiersza Świetlickiego, w którym do redakcji „Tygodnika Powszechnego” dzwoni Czesław Miłosz. Powieści kryminalne Świetlickiego też są zupełnie pominięte, a akurat były czytane! Niewiele też osób pojawia się w cudzej twórczości częściej od Świetlickiego i pewnie nikt nie jest częściej kryptocytowany.
Można by zrobić osobną książkę o życiu Marcina Świetlickiego w Krakowie.
Dwadzieścia lat temu zrobiłem dowcip Świetlickiemu i wydrukowałem fałszywkę, broszurę rzekomo wydaną przez koło polonistów w Słupsku, zbierającą parafrazy i kryptocytaty z Marcina. Po numerze ISBN można się było domyślić, że ja to wydałem, ale nikt taki mądry nie był. Wydrukowalem około 150 egzemplarzy, Marcin Baran kupił jeden w Warszawie i przywiózł do Krakowa. Na Uniwersytecie w Słupsku prowadzono podobno śledztwo, czy faktycznie istnieje koło polonistów „Świerszcze”. Dzisiaj wydanie czegoś takiego byłoby trudniejsze.
Dlaczego wybrałeś akurat Słupsk?
Bo tam, albo w okolicach, tworzył Bartosz Muszyński, który był jednym z najwybitniejszych epigonów Świetlickiego.
Mimo to wydałeś mu książki.
Tak, a środkową wydał Marecki. Z dzieła Olczyka dowiedziałem się za to, że to nie ja wydałem debiut Jasia Riesenkampfa, bo była książka „Koszula”, o której ja nic nie wiem. Książka jest przez Olczyka przypisana do fioletowej serii „Brulionu”, ale Biblioteka Narodowa jej nie odnotowuje. Podobno większość nakładu po prostu przepadła z przyczyn technologicznych.
Jak rozmawialiśmy przez telefon, to wspomniałeś, że jak kiedyś jeździłeś do Krakowa, to za każdym razem jakieś cracoviana sobie przywoziłeś.
Często się jednak okazywało, że przywoziłem je niepotrzebnie, bo ojciec miał te książki, na przykład zbiorowy „Kopiec wspomnień” o dawnym Krakowie albo „Igraszki z czasem” radiowca Stanisława Broniewskiego. On się koncentruje na pierwszych latach XX wieku i pisze mniej o literatach, ale daje dużo materiałów do tego, co byśmy dzisiaj nazwali antropologią kulturową: opisuje wygląd i przeznaczenie różnych przedmiotów, podróżowanie pociągiem.
Bardzo lubię takie książki, bo dzięki nim można weryfikować prozę quasi-historyczną. Jak czytałem „Króla” Twardocha, to dobrze widziałem, z czego on rżnie. I miałem rację, bo okazało się, że Szczepan prosił Piotra Pazińskiego o polecenie lektur. Jak się ma pewne oczytanie w literaturze, to widać, z czego kto korzystał. Tak samo jest z książką Olczyka: widzę, że korzystał z pamiętników, bo to oczywista decyzja, ale za mało jest informacji z czasopism. Wiadomo, że przy tak olbrzymim rozrzucie czasowym byłoby to bardzo trudne.
Nie zauważyłem jeszcze jednej rzeczy: jest w Krakowie Krzysztof Woźniakowski, który nie ma nic wspólnego z Woźniakowskim ze Znaku. Pracuje na Akademii Pedagogicznej i pojawia się kilkakrotnie w książce Olczyka jako członek ZLP, natomiast autor przegapił fakt, że ten Woźniakowski wydał dwie bardzo dobre książki będące opracowaniami prasy i literatury gadzinowej w okresie okupacji. On się prawdopodobnie przekopał przez wszystko. Tam jest sporo interesujących krakowskich wątków, na przykład Tadeusz Hołuj napisał propagandową broszurkę o tym, że dobrze jest jechać do pracy do Niemiec, ale jak się ukazała, to siedział już w obozie koncentracyjnym. Było też ogólne przyzwolenie w Polsce Podziemnej na wydawanie oryginalnej twórczości dla dzieci i takie książeczki się ukazywały w Krakowie. Bardzo mnie dziwi to przegapienie.
Czy w Warszawie funkcjonowało takie miejsce, jak krakowski Dom Literatury?
Do Domu Literatury w Warszawie przychodzi moja koleżanka pisząca książki dla młodzieży, bo ma tam zniżkę w restauracji. Ale na wieczorkach organizowanych przez SPP, tak zwanych biesiadach literackich, średnia wieku oscyluje około 70 lat. Jest to, delikatnie mówiąc, mało żywe. Obawiam się, że to są towarzystwa, które się literacko już nażyły i życia literackiego nie prowadzą, a szefowa oddziału warszawskiego SPP, która chodziła ze mną do szkoły – w tym roku stuknie nam pięćdziesiątka – jest uznawana za młodą. W czasach, kiedy były konkursy jednego wiersza i noce poezji, to realnie młode środowisko poetyckie kręciło się wokół Staromiejskiego Domu Kultury który miał wtedy możliwość wydania kilku tomików poezji. Wszystko trzymało się mocno także dzięki stronie Gillinga, który wszystkie imprezy fotografował. Duża część tej aktywności przeniosła się na fejsa. Teza Mareckiego o „wirtualnej knajpie” jest całkiem rozsądna, powstała grupa celebrytów internetowych.
Kim oni są?
To trzydziestoparolatkowie, dla których komunikowanie się przez internet jest naturalne, przy jego pomocy zbudowali sobie duże fandomy. Aczkolwiek paradoksalnie nie zbudowaliby tej pozycji tak skutecznie, gdyby nie mieli zarazem dobrej pozycji w mediach tradycyjnych. Takimi postaciami są Kuba Żulczyk, Łukasz Orbitowski, Jacek Dehnel i oczywiście Szczepan Twardoch, przy czym są to bardzo różne przypadki. Żulczyk po debiucie w profilu średnio młodzieżowym pisał książki nisko młodzieżowe. Osoby, które miały 12 lat, kiedy się ukazało „Zmorojewo”, teraz mają 18 i sięgają po jego książki wyprofilowane pod dorosłych. Natomiast z Twardochem sytuacja jest jeszcze inna, bo on sprzedaje rzeczy bardzo dobrze opracowane faktograficznie.
Paweł Dunin-Wąsowicz
Urodził się w 1967 roku w Warszawie. Publicysta, krytyk literacki, szef wydawnictwa Lampa i Iskra Boża i redaktor naczelny czasopisma „Lampa”. Odkrywca i wydawca Doroty Masłowskiej. Razem z Jarosławem Lipszycem i Piotrem Mareckim założył blog „Kumple”. Laureat Paszportu Polityki (2005) w kategorii „kreator kultury”. Wydał książki: „Parnas Bis. Słownik literatury polskiej urodzonej po 1960 roku” – wspólnie z Krzysztofem Vargą (1995); „Rewelaja” (1994); „Widmowa biblioteka. Leksykon książek urojonych” (1997); „Oko smoka. Literatura tzw. pokolenia brulionu wobec rzeczywistości III RP” (2000); „Rozmowy lampowe” (2007); „Warszawa fantastyczna” (2011); „Fantastyczny Kraków” (2014); „Fantastyczny Atlas Polski” (2015); „Polska Biblioteka Widmowa. Leksykon książek zmyślonych” (2017).
Rys. Maciej Sieńczyk.
Aczkolwiek Jacek Dehnel znalazł w „Królu” mnóstwo błędów rzeczowych i wypunktował je na swoim profilu facebookowym.
Szukałem i nie znalazłem tego aż tak dużo. Chciałem się przyczepić w „Królu” do Szkoły Głównej Handlowej, bo myślałem, że jednak to była Wyższa Szkoła Handlowa, ale rzeczywiście przed samą wojną zmieniła nazwę na SGH. Coś jest pokręcone na Żoliborzu z jakimś adresem, ale chociaż czytałem „Króla” jak redaktor, to książka wydawała mi się dobrze przygotowana. Muszę w takim razie sprawdzić, co Dehnel napisał. Zabawniejsze rzeczy były w „Widmach” Orbitowskiego, gdzie autor, redaktor i korektor byli z Krakowa, a poszło zdanie o małym Krzysiu Baczyńskim, który ubrany w chałat idzie z rodzicami Marszałkowską. Chałat oznacza w Krakowie to, co u nas fartuch, ale w Warszawie jednoznacznie kojarzy się z ortodoksyjnymi Żydami, co, biorąc pod uwagę pochodzenie matki Baczyńskiego, powoduje duże nieszczęście. Pomylono tam też ulicę Krasińskich z Krasińskiego.
Obaj, Żulczyk i Orbitowski, podobnie jak jeszcze Wiedemann czy Kapela, przenosili się z Krakowa do Warszawy. Mówiło się wtedy, że „Kraków zdycha”.
Żulczyk jedenaście lat temu wynajmował skądinąd w Krakowie wspólnie z Kapelą mieszkanie, przy Urzędniczej.
Ciebie to wszystko chyba bardziej interesowało, kiedy prowadziłeś z Mareckim i Lipszycem plotkarski blog „Kumple”? Ciekawe, że nikt waszej działalności nie przejął.
Mareckiemu reaktywacja się marzyła, ale to jest niemożliwe. Literatura się za bardzo skomercjalizowała. Jest wielu pisarzy, których uważam za dobrych rzemieślników, a tymczasem oni wyznaczają trendy, utrzymują się z pisania czy stypendiów i są pewnym wzorem, jak Kaja Malanowska. To nie byłaby już zabawa, bo w grę wchodzą interesy wydawnictw i pisarzy. Może nowe pokolenia się w to bawią, mam wrażenie, że „Ósmy Arkusz Odry”, który redagowałeś, jest bardzo towarzyskim przedsięwzięciem, chociaż podejrzewam, że ma być opozycją wobec Biura Literackiego.
Nie komentuję, bo „Arkusza” nie prowadzę od kilku lat. „Kumple” kiedykolwiek byli źródłem zainteresowania wydawnictw?
Wydawnictwa były zdezorientowane i nie wiedziały, co się da sprzedać. Był moment, że pisarzami, którzy mieli być czytani, byli Shuty i Kuczok. I okazało się, że oni kompletnie przegrali. Choć Shuty miał bardzo dobre pomysły. Nie znam też dziś nikogo, kto czyta Kuczoka, natomiast znam liczne osoby czytające Żulczyka, Orbitowskiego i Twardocha.
Szukając informacji do mojego projektu o Żoliborzu, trafiłem na książkę skautowsko-katolicką o młodzieży, w której bohaterowie rozmawiają o literaturze: Kuczok to naprawdę gnój, Masłowska o jakichś blokersach, a dobry jest tylko Józef Mackiewicz. Może tak teraz młodzież rozmawia.
Zostałeś ostatnio przez Vargę nazwany specjalistą od grafomanów. Jakie jeszcze znasz postacie krakowskiego życia literackiego, o których nikt już nie pamięta?
Trudno mi się wypowiadać o starszych okresach, ale mogło być więcej takich outsiderów, jak Czycz czy Stoberski. Czytałem teraz prozę Sieńczyka i okazało się, że on pisze jak Stoberski, tylko on tego nie wiedział.
A czytał Stoberskiego?
Nie, dopiero ja mu przyniosłem jego książki, zaczął je zbierać. Też nie wiedziałem nic o Stoberskim, zanim Marecki nie wydał jego biografii.
Często bywałeś w Krakowie?
W latach 2001–2012 przyjeżdżałem już regularnie.
Z kim się wtedy trzymałeś?
Starałem się z jednymi i drugimi, he, he, okrakiem na barykadzie. Zdarzało mi się nocować i u Świetlickiego, i u Mareckiego. Jak przychodziłem do starego „Psa”, to zawsze ktoś z jednej lub drugiej ekipy tam był – skądinąd ostatnio w Warszawie w „Amatorskiej” widziałem w piąteczek wieczorem i Sławomira Sierakowskiego, i Dawida Wildsteina.
Przyjeżdżałeś też ze względu na to, że życie literackie w Krakowie było atrakcyjne?
Mnie wtedy bardziej interesowało zderzanie Krakowa, który znałem z dzieciństwa – a raczej którego nie znałem, bo nie wiedziałem, że poza Starym Miastem są jeszcze jakieś inne dzielnice – z tym, co widziałem. Z kolegami rozmawiało się raczej o kuriozach. Ze Świetlickim o kryminałach, dziwnych płytach dziwnych zespołów, a z Mareckim o nowych rzeczach wydawanych w serii „Liberatura” – on się tym zachwycał, a ja mu opowiadałem, że podobne rzeczy widziałem w zinach dwadzieścia lat wcześniej. O Szymborskiej, Miłoszu i Lemie nie rozmawialiśmy. Chociaż z Lemem robiłem wywiad półtora roku przed jego śmiercią. Co ciekawe, on o Krakowie pisał tylko w młodzieńczych wierszach – pamiętam utwór „Piątką przez Kraków” – może ewentualnie w listach i felietonach. Nawet w „Czasie nieutraconym” miasto przypomina Kraków, ale nie zostaje nazwane Krakowem, nie ma budynków czy nazw ulic jednoznacznie wskazujących na Kraków. Więc Lem nie był dla mnie autorem krakowskim, poza tym nie udzielał się towarzysko. Przyjaźnił się z Błońskim i Szczepańskim – zresztą napisał kilka słów o debiucie wnuka Szczepańskiego, Jana Krasnowolskiego. Na dodatek Jan Józef Szczepański był bratankiem Marii Kuncewiczowej, z domu Szczepańskiej. A wuj Krasnowolskiego, Marek Szczepański napisał książkę „Girl guide”, którą zekranizował Juliusz Machulski, oraz wydał książkę „Dzieci Sierżanta Pieprza”.
Miałem na Łobzowskiej ulubiony antykwariat „Galicja”, naprzeciwko Domu Plastyków, później przeniósł się na Garbarską. Właściciel wiedział, czego szukam, i odkładał dla mnie dawną polską fantastykę. W ostatnich latach prawie w ogóle nie bywałem, nie wiem, co tam się towarzysko dzieje.
Są ekipy skupione wokół Ha!artu, Rozdzielczości Chleba…
O Rozdzielczości trudno mówić, że są z Krakowa. Robią tam coś w ogóle?
Czasem imprezy w Bombie.
To chyba miejsce należące do Shutego i jego żony? Byłem tam ostatnio w 2015 roku i spotkałem Orbitowskiego. Pracował – pisał na laptopie i prosił, żeby mu nie przeszkadzać.