Czy dorosłemu człowiekowi wolno płakać po spalonych w Australii koalach? Czy może cierpieć na bezsenność z powodu wycinki Amazonii albo pacyficznej plamy śmieci? Czy topiące się lodowce będą powodem nie tylko podnoszenia się poziomu wód, ale też formowania się ekologicznych bojówek terrorystycznych? Z drugiej strony: czy od przyrody, którą eksploatujemy ponad wszelką miarę, możemy jednocześnie oczekiwać, że pozostanie źródłem przyjemności?
W jednym ze swoich najbardziej znanych sonetów „The World Is Too Much with Us”, napisanym na początku dziewiętnastego stulecia, u szczytu pierwszej rewolucji przemysłowej, William Wordsworth krytykował dekadencki, materialny cynizm tamtych czasów oraz odejście człowieka od natury. W polskim przekładzie autorstwa Juliusza Żuławskiego (jakby powiedział Andrzej Sosnowski, nie dość kongenialnym) czytamy:
Zbytnio nam ciąży świat; o każdej porze,
Biorąc czy dając, tracimy coś z siebie;
Przyroda rzadko służy nam w potrzebie;
Każdy odrzuca serce jak zepsuty orzech!
O wierszu przypomniał mi tekst kultury, po którym najmniej bym się tego spodziewał. Oglądanie „Rodziny Soprano” odkładałem na dżdżystą jesień, a obejrzałem, podobnie jak wiele innych osób, koronawirusową wiosną. W ostatnim sezonie syn protagonisty, Anthony Junior, popada w stan niemal katatonicznej depresji, w której każdy bodziec pochodzący z zewnętrznego świata jest źródłem lęku i potęguje narastający nihilizm, który początkowo identyfikujemy raczej jako typowy młodzieńczy bunt, w skład którego poza pyskowaniem rodzicom wchodzą też najbardziej poronione pomysły, jakie człowiekowi wychowanemu w mafijnej dysfunkcyjnej rodzinie mogą przyjść do głowy. Wspomniany wiersz Wordswortha, przerabiany na zajęciach, trafia w czuły punkt, o którego istnieniu AJ nie miał pojęcia; chociaż już wcześniej manifestował egzystencjalne skłonności, na przykład pod wpływem lektury „Obcego” Camusa zadawał pytania o kamorrę, na które rodzice nie chcieli odpowiedzieć (choć trudno nie dostrzec faktu, że egzystencjalizm osiągnął swój szczyt w tej samej epoce, w której mafia rządziła Stanami Zjednoczonymi).
„The World Is Too Much with Us” gra na cienkiej strunie wrażliwości młodego człowieka, wydobywając dobrze nam znaną melodię, którą dzisiaj określilibyśmy mianem depresji klimatycznej i umiejscowili na samym szczycie listy przebojów lęków współczesności. Wówczas, a ostatni sezon „Rodziny Soprano” kręcono w połowie pierwszej dekady tego stulecia, była ona tylko częścią składową rodzinnego zaburzenia, depresji dręczącej kolejne pokolenia mężczyzn w klanie Soprano, przejawiającej się też wybuchami agresji i ekstremalną chwiejnością w relacjach międzyludzkich: dr Melfi, psychiatra Tony’ego, zdiagnozowała u niego antyspołeczne zaburzenie osobowości (ASPD). Bywa ono dziedziczne, zatem nie dziwi, że ku przerażeniu rodziców AJ przepoczwarza się z gnuśnego imprezowicza nie we wzorowego, choć nieco niezdecydowanego ucznia, jak jego siostra, bądź wzorem ojca w humorzastego mafioza, lecz w dekadencką wersję zahukanego nastolatka, który gdyby tylko mógł, zaśmiecałby swoje social media memami z Schopenhauerem i zbiórkami na chore konie.
Symbolem tej przemiany jest stosunek Juniora do wymarzonego samochodu, cytrynowego SUV-a Nissana Xterra, który najpierw jest źródłem rozkoszy i wysokiej pozycji towarzyskiej, lecz po „przemianie” młodego bohatera staje się powodem udręki i wstydu, będących emanacją jego troski o planetę zanieczyszczaną paliwami kopalnymi (dziura ozonowa była już passé). W kulminacyjnej dla tego wątku scenie samochód najpierw staje w płomieniach w trakcie miłosnej schadzki Juniora i jego przyjaciółki Rihanny, a chwilę po ich ucieczce wybucha. W trakcie wizyty u psychiatry zadowolony AJ opowiada o satysfakcji, z jaką przyglądał się eksplozji i pożarowi, jakby antycypując ikoniczne słowa Alfreda z „Mrocznego rycerza” o tym, że „niektórzy chcą tylko patrzeć, jak świat płonie”. Bardziej niż tym, który nigdy nie odnajdzie straty, jak o melancholikach pisał Marek Bieńczyk, AJ staje się człowiekiem, któremu ciąży świat i dla którego przyroda jest źródłem zgryzot, nie pocieszenia.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy AJ odczuwał niewytłumaczalne Schadenfreude wobec samego siebie, Glenn Albrecht ukuł termin solastalgia, oznaczający niepokój powstający w wyniku zmian klimatycznych i nasilający się z powodu poczucia bezsilności lub braku kontroli nad zachodzącymi procesami. Kumulujące się od lat i ujawniające coraz częściej lęki domagały się nazwania: w swojej pracy Albrecht skoncentrował się na wpływie utrzymującej się suszy oraz odkrywkowego wydobycia węgla na dużą skalę na mieszkańców australijskiej Nowej Południowej Walii. Już w 2004 roku podkreślał, że zmiana klimatu może stać się globalnym źródłem niepokoju. Neologizm zrobił karierę: jak informował w artykule z 2010 roku „New York Times”, „w ciągu ostatnich pięciu lat słowo «solastalgia» pojawiało się w mediach tak odmiennych jak «Wired», «The Daily News», wydawany w Sri Lance i popularny polityczny blog Andrew Sullivana «The Daily Dish». We wrześniu brytyjski triphopowy duet Zero 7 wydał instrumentalny utwór zatytułowany «Solastalgia», a w 2008 roku Jukeen, słoweński artysta, użył tego słowa jako tytułu albumu”. Z czasem termin zaczął być używany w nieco szerszym kontekście, nawet overtourismu, ale to już inny temat.
Znamienne, że podobnie jak przypadku rodziny Soprano, strach przed nieuchronną klimatyczną zagładą miał być raczej częścią depresji niż jej odrębnym źródłem. Wiele apokaliptycznych filmów w roli zagrożenia obsadza byty nieludzkie, a niebezpieczeństwo ma charakter zbyt przypadkowy, poza- lub nadnaturalny, by przyprawiać o depresję. Jak zauważał David Wallace-Wells w „Ziemi nie do życia”: „W wielu apokalipsach zombie ery ekologicznego niepokoju są niezmiennie przedstawiane jako obca siła, nie endemiczna. To znaczy nie jako my”. Nawet „Mother!” Aronofsky’ego, które reżyser próbował sprzedać jako inspirowaną Biblią alegoryczną opowieść o zmianie klimatu, było szyte nićmi tak grubymi, że po jednym praniu puściły, zupełnie jakby o katastrofie klimatycznej nie dało się mówić wprost, a jedynie przyoblekając ją w kostium kina gatunkowego, od spektakularnych akcyjniaków w stylu „Mad Max” czy „Pojutrze” po psychologiczne horrory, jak zdecydowanie najlepiej oddający stan narastającego niepokoju „Take Shelter”.
Na przeciwległym biegunie tego, jak popkultura, papierek lakmusowy współczesności, traktuje temat, jest film Paula Schradera „Pierwszy reformowany”, w którym przytłoczony zmianami klimatu aktywista Michael nie może pogodzić się z faktem, że jego żona zachodzi w ciążę. Radykalizuje się, zanim zdąży wystygnąć herbata, którą pije z pastorem. Pyta go, czy Bóg nam wybaczy to, co zrobiliśmy z Ziemią, w międzyczasie planuje samobójczy zamach, a dzień po konfiskacji pasu szahida popełnia samobójstwo. Ma to narracyjne uzasadnienie, ale mniej więcej tyle samo sensu co diagnozowanie bohaterów filmów Hitchcocka, a przede wszystkim foruje szkodliwą wizję cierpiących na depresję ekologiczną jako niebezpiecznych maniaków, potencjalnych zamachowców samobójców. W świecie Schradera cierpiący na depresję klimatyczną wysadzają rafinerie, zakładają terrorystyczne zielone bojówki przecinające opony w SUV-ach i napadają na turystów wracających z Bali.
Najbardziej medialne przypadki depresji klimatycznej są przypadkami dziecięcymi. O ile depresję Soprano Juniora można zrzucić na karb dorastania w dysfunkcjonalnej rodzinie, trudne rozstanie bądź ogólny Weltschmerz Amerykanina w trakcie drugiej kadencji Busha, o tyle depresja Amabelli Klein, córki pary będącej ostateczną manifestacją kalifornijskiego bogactwa i szyku z serialu „Wielkie kłamstewka”, jest koronnym argumentem za repolityzacją chorób psychicznych, tak mocno postulowaną przez Marka Fishera. Mała Amabella w trakcie klasowej dyskusji o zmianach klimatu, przerażona wizją umierających białych niedźwiedzi, wycofuje się do szafy i słabnie. Nauczyciel dostrzega tylko jej wystające buciki. Pomijając fakt, że drugi sezon serialu, emitowany w zeszłym roku, doskonale antycypował epokę pandemii, kiedy wszyscy musieliśmy się zamknąć w szafach, to w Amabelli konkretyzują się wszystkie lęki późnego kapitalizmu bądź, jak napisałby Fisher, postfordyzmu. Bogaci i piękni, niczym starsi bohaterowie „Słonecznego patrolu”, rodzice dziewczynki przechodzą kryzys małżeński spowodowany złymi inwestycjami nieco zdziecinniałego ojca, który całe dnie spędza przy kolejce elektrycznej jeżdżącej po jego pokoju (a jak wiemy z „Rodziny Soprano”, fetyszyzacja miniaturowej wersji usług kolejowych może być niebezpieczna: bliski współpracownik i szwagier Tony’ego Soprano Bobby Baccalieri zostaje zastrzelony w trakcie zakupu ekstrawaganckiego wagonika do swojej kolejki). Reakcja zdesperowanej matki, która staje w obliczu nie tylko choroby córki, ale przede wszystkim własnego ubóstwa i utraty pozycji towarzyskiej, jest esencją lęków najbogatszych: po zasłabnięciu córki Renata Klein atakuje dyrektora słowami: „Będę znów bogata. Powstanę. Kupię niedźwiedzia polarnego dla każdego dzieciaka w tej szkole”.
Wcale nie wątpimy, że tak by zrobiła, gdyby tylko starczyło jej czasu i niedźwiedzi polarnych. Sama historia nie wydaje się zresztą absurdalna: z podobną postawą swojego dziecka spotkał się oksfordzki psycholog Patrick Kennedy-Williams, koncentrujący się wcześniej na leczeniu typowych problemów ze zdrowiem psychicznym, lęków i depresji. Sytuacja zmieniła się, kiedy jego sześcioletnia córka zapytała go, czy wygrywamy wojnę z zmianami klimatu. Od tamtej pory Williams pomaga rodzicom, którzy nie wiedzą, jak rozmawiać z pociechami nieradzącymi sobie z natłokiem złych informacji.
Nawet 45% dzieci może cierpieć na trwałą depresję po doświadczeniu ekstremalnych warunków pogodowych i katastrof naturalnych. To zresztą jeden z powodów powstania Młodzieżowego Strajku Klimatycznego. Wydawać by się więc mogło, że depresja klimatyczna jest sprawą wieku dojrzewania, podobnie jak zachwycanie się „Grą w klasy” i schadzki w McDonaldzie, ale jakie to wygodne dla korporacyjnych trucicieli (a zaledwie dwadzieścia największych firm odpowiada za trzecią część emisji dwutlenku węgla), żebyśmy tak myśleli. Dzięki temu cierpiącym zostanie udzielona zgoda na przeżywanie klimatycznej depresji jako elementu dorastania w dysfunkcyjnej rodzinie bądź nieprzyjemny detal towarzyszący innym zaburzeniom, takim jak zespół Aspergera (to przecież przypadek Grety Thunberg).
Naukowcy jednak nie mają wątpliwości, że zmiany klimatu są jednym z największych zagrożeń dla zdrowia psychicznego w XXI wieku. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne od blisko dekady pochyla się nad problemem, a trzy lata temu zdefiniowało depresję klimatyczną jako „chroniczny strach przed zagładą środowiska”. W swoich publikacjach (szczególnie warty uwagi jest raport z 2017 roku), powołując się na prace naukowców publikowane po 2000 roku, podkreśla, że zarówno powolne, jak i ekstremalne zdarzenia pogodowe mogą powodować depresję, lęk, stres pourazowy i myśli samobójcze. Zwiększa się także ryzyko przemocy między partnerami, szczególnie wobec kobiet. Na jednostki i społeczności wpływa zarówno bezpośrednie doświadczenie zmian klimatu, jak i ekspozycja na informacje dotyczące skutków globalnego ocieplenia. Z kolei brak zrozumienia dla zmian i ich konsekwencji dla zdrowia może skutkować biernością i kontynuowaniem działań, które tylko pogarszają sytuację. Wśród osób o podwyższonym ryzyku są przede wszystkim dzieci i osoby starsze, przewlekle chorzy, cierpiący na zaburzenia psychiczne, osoby z niepełnosprawnością ruchową, a także kobiety, zwłaszcza w ciąży i krótko po porodzie. Za przykład niech posłuży sytuacja po huraganie Katrina: wśród osób zamieszkałych na obszarach dotkniętych katastrofą w 2005 roku liczba doświadczających myśli samobójczych oraz targających się na swoje życie wzrosła ponaddwukrotnie; 1 na 6 osób spełniała kryteria diagnostyczne zespołu stresu pourazowego, a 49% odczuwało lęk lub zaburzenia nastroju. W Wielkiej Brytanii badanie przeprowadzone przez Agencję Środowiska wykazało, że ludzie, którzy doświadczają ekstremalnych warunków pogodowych, takich jak burze lub powodzie, są o 50% bardziej narażeni na problemy ze zdrowiem psychicznym, w tym stres i depresję trwające nawet latami.
Nic więc dziwnego, że pojawiają się inicjatywy skierowane do osób cierpiących na depresję klimatyczną. W 2016 roku zaczął działać projekt The Good Grief Network, początkowo program dla aktywistów, który z czasem przekształcił się w sieć łączącą dzieci, rodziców i dziadków z całego świata – każdego, kto zwraca uwagę na to, jak wygląda świat, i odczuwa z tego powodu smutek. Na podobieństwo dziesięciu kroków dla anonimowych alkoholików założycielki przygotowały program dla cierpiących z powodu zmian klimatycznych. Laura Schmidt podkreślała w rozmowie z CBS polityczny wymiar przedsięwziętych działań: jedną z inspiracji do założenia sieci była nierychliwość rządów, które jej zdaniem nie traktują problemu wystarczająco poważnie, potęgując tym samym u cierpiących poczucie nieuchronności katastrofy.
W zeszłym roku wiele osób, w tym ja, dostrzegało u siebie niepokojące objawy pod wpływem informacji docierających z objętej pożarami Australii, gdzie liczbę zwierząt, które mogły ucierpieć, profesor Chris Dickman szacował na pół miliarda. To wtedy londyński King’s College, podobnie jak wiele innych instytucji w stolicy Anglii, organizował warsztaty i seminaria poświęcone wpływowi zmian klimatycznych na zdrowie psychiczne. Eksperci twierdzą, że podjęcie działań – albo poprzez zmianę stylu życia w celu zmniejszenia emisji, albo zaangażowanie się w aktywizm – może zmniejszyć poziom lęku, przywracając poczucie sprawczości i więzi ze społecznością, co zresztą podkreślają polskie aktywistki: „ruch jest lekarstwem, działanie jest lekiem”. Zwiększająca się świadomość wśród młodych jest dobrze widoczna w badaniach – wyniki jednego z nich opublikowane w kwietniu tego roku pokazują, że 77% badanych amerykańskich millenialsów podejmuje ważne życiowe decyzje pod wpływem informacji o zmianach klimatycznych, a 73% uzależnia od tych informacji miejsce planowanego zamieszkania. O depresji klimatycznej piszą w Polsce media od „Glamour” po „Politykę”, i nawet niedawni klimatyczni denialiści, wyglądając tylko za okno, przyznają, że coś jest na rzeczy. Na skali od depresji do zaprzeczenia i wyparcia coraz trudniej być pośrodku.
W obecnej sytuacji, kiedy albo mierzymy się, albo zaraz będziemy musieli mierzyć się z kolejnymi kryzysami, zdrowie psychiczne i obawy o przyszłość zostaną przysłonięte troskami dnia codziennego. W tym roku w zachwycie po wyjściu z kwarantanny nie zauważymy upałów i suszy, a za kilka miesięcy być może nie zwrócimy uwagi na to, że tygodnie ponownie mijają na samoizolacji. Ostatecznie depresja klimatyczna to inny wariant poniedziałku według Žižka: nie jest tak, że nienawidzimy ich samych w sobie, nienawidzimy (i boimy się) po prostu kapitalizmu. Lęk przed nieuchronnymi zmianami klimatu, które dotykają lub zaraz dotkną wszystkich, są strachem przed kapitalizmem. Jak pisze Fisher w wydanym niedawno po polsku zbiorze esejów „Realizm kapitalistyczny”: „kapitał potrzebuje stale rozszerzającego się rynku, fetyszu wzrostu, co oznacza, że kapitalizm z natury jest sprzeczny z jakimkolwiek pojęciem zrównoważonego rozwoju”.
Doskonale to widać w czwartym odcinku ostatniego, piątego sezonu serialu „Billions”, dającego wgląd w funkcjonowanie jądra chciwości, czyli nowojorskich funduszy hedgingowych. Kiedy jeden z nich przymierza się do zainwestowania w firmę naftową, aby zwiększyć jej wartość, proponuje greenwashing. Chciwość nadal jest słuszna i skuteczna, jak mówił w latach 80. Gordon Gekko, ale znacznie mniej sexy: trzeba ją zmiękczyć dobroduszną filantropią albo fałszywą troską.
U Fishera zastanawia użycie słowa „natura”, które dziś wydaje się reliktem po romantyzmie. To do niego odwoływali się w swojej twórczości autorzy tacy jak Wordsworth, dla których szlachetne myśli i namiętności były dostępne wyłącznie na łonie przyrody, na łączkach i w gęstych zagajnikach. Na początku XIX wieku Wordsworth notuje: „Little we see in Nature that is ours”: znamienne, że w tłumaczeniu Żuławskiego zatraca się element bliskości człowieka i natury (przyrody), a na pierwszy plan wybija element zysku („Przyroda rzadko służy nam w potrzebie”), tak jakby jedynym jej zadaniem było służenie człowiekowi. Jest to zresztą elementem strategii kapitalistycznej, która każe nam wierzyć, że „zasoby są niewyczerpalne, że powłoka ziemska to skorupa, którą kapitał może w pewnym momencie odrzucić jak zużyty naskórek, oraz że wszelkie problemy da się rozwiązać rynkowo” (to znowu Fisher). Samej natury usunąć się nie da, bowiem oznaczałoby to naszą śmierć. Nie tylko przestała być źródłem inspiracji i pocieszenia, ale zaczęła też rodzić lęk i niepokój o przyszłość, nawet w swojej najbardziej pierwotnej formie. Ostatecznie nigdy nie wiemy, kiedy znowu harwester i forwarder wjadą do Białowieży.
Łatwo uznawać depresję klimatyczną bądź solastalgię za fanaberię klas wyższych lub chorobę, na którą najlepszym lekarstwem jest ruch na świeżym powietrzu, wyjście do lasu lub seks. Odzyskanie natury z rąk producentów mleka i kosmetyków jako przestrzeni na stałe wolnej od wyzysku, autonomicznej i bezpiecznej, pozwoliłoby przyznać, że być może nie świat nam ciąży, ale coś innego. Tyle że na kapitalizm nie pomogą okłady z misiów polarnych i powierzchowny kontakt z naturą w takiej wersji, dla jakiej jeszcze nie znaleźli zastosowania paliwowi giganci bądź środowiskowi abnegaci.
Cykl tekstów do działu Ziemia powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot, którego dziewiąta edycja odbędzie się w dniach 20–23 sierpnia. Motywem przewodnim będzie literatura kanadyjska, ale ważną częścią festiwalu staną się także rozmowy z naukowcami i artystami w cyklu „Antropocen”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).