Bezpieczniki
Warszawa, 8 sierpnia 2020, fot. Agata Kubis, Archiwum Protestów Publicznych

28 minut czytania

/ Obyczaje

Bezpieczniki

Rozmowa z Pawłem Knutem

Prawo, które w sposób rażący nie działa, w końcu samo zaczyna się delegitymizować i tracić szacunek społeczny. Gdy przestaje stanowić barierę dla przemocy, taką barierą stają się ciała opresjonowanych osób

Jeszcze 7 minut czytania

KAJA PUTO: Uporządkujmy fakty. Od czego z punktu widzenia prawnego zaczęła się afera Margot – od zniszczenia przez aktywistkę furgonetki, a może od wyjazdu furgonetki z obraźliwymi – jak uznał już kiedyś sąd w Gdańsku – napisami?
PAWEŁ KNUT: Pokazanie szerszego tła tej sprawy jest niezbędne, jeśli chcemy ją w pełni zrozumieć. Fundacja Pro-Prawo do Życia w 2019 roku zainicjowała kolejną odsłonę swoich działań przeciwko osobom LGBTI. Tym razem były to furgonetki z homofobicznymi hasłami, które zaczęły jeździć po ulicach polskich miast. Od samego początku aktywiści podejmowali działania, aby jakoś na tę kampanię odpowiedzieć. Trójmiejska organizacja Tolerado złożyła zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa znieważania (art. 212 Kodeksu karnego). Choć jest to przestępstwo ścigane z oskarżenia prywatnego, to prokurator prowadzący sprawę uznał, że interes publiczny przemawia za tym, by sprawę tę ścigać z urzędu. Niestety nadal oczekuje ona na rozstrzygnięcie przez sąd.

Tolerado wypróbowało również ścieżkę cywilną. Złożyło powództwo o naruszenie dóbr osobistych przez Fundację. Choć początkowo sąd wydał nawet postanowienie, w którym zakazał – na czas trwania postępowania – wyjeżdżania furgonetkami z tymi hasłami, to jednak następnie nie przedłużył tego postanowienia, a chwilę później oddalił pozew. Sędziowie uznali, że organizacja działająca na rzecz osób LGBTI nie posiada legitymacji do występowania w imieniu tej społeczności w procesie cywilnym.

Przykładem jeszcze innej strategii wykorzystywania prawa w walce z furgonetkami są działania Kampanii Przeciw Homofobii. Organizacja ta opublikowała na swojej stronie wzory zawiadomień o popełnieniu wykroczeń, w tym umieszczania w miejscu publicznym nieprzyzwoitego napisu czy rysunku (art. 141 Kodeksu wykroczeń), zachęcając jednocześnie do samodzielnego zawiadamiania policji o pojawieniu się kolejnej furgonetki.

Widać więc wyraźnie, że organizacje LGBTI zaczęły poszukiwać efektywnych środków prawnych, by odpowiedzieć na akcję Fundacji. Ze względu na to, że działania te nie przyniosły – lub na razie nie przynoszą – oczekiwanych efektów, frustracja i złość wśród osób zaangażowanych w ochronę praw osób LGBTI zaczęła stopniowo narastać. To niemoc prawa doprowadziła do tego, że różne osoby decydują się np. na wchodzenie na jezdnie i blokowanie furgonetek własnymi ciałami.

Dopiero znając to szersze tło, warto przenieść się do czerwca 2020 roku na ulicę Wilczą w Warszawie, gdzie rozpoczęła się sprawa Margot. Tego dnia furgonetka wielokrotnie przejeżdżała obok tamtejszego squatu, najprawdopodobniej celowo prowokując aktywistów i aktywistki, w tym Margot. Resztę przebiegu zdarzenia znamy z materiałów wideo. Widać na nich atak na furgonetkę dokonany przez Margot i grupę innych osób zakończony uszkodzeniem auta i napaścią na jego kierowcę. Na nagraniu wyraźnie widać, że zaatakowany kierowca musiał zostać wcześniej przeszkolony: nie uciekał, nie próbował chronić auta, nie oddawał ciosów, trzymał ręce uniesione do góry i rejestrował całe zdarzenie kamerą w telefonie. Musiał być więc świadomy tego, że furgonetka może sprowokować atak.

Jak taką przemoc – wynikającą z bezsilności wobec niesprawiedliwości – może traktować prawo? Znamy historię Stonewall czy chociażby – żeby podać przykład z innej bajki – zamachów na zaborców czy przywódców autorytarnych reżimów. Szykanowanym ludziom potrafimy wybaczyć przemoc, prawo chyba też podchodzi do tego niejednoznacznie?
Prawo rzeczywiście dopuszcza w niektórych sytuacjach łagodniejsze potraktowanie sprawcy lub wręcz niekiedy całkowite uwolnienie go od odpowiedzialności, jeśli zastosowana przez niego przemoc daje się usprawiedliwić. W przypadku sprawy Margot możemy się spodziewać tego, że prokuratura wniesie przeciwko niej akt oskarżenia do sądu. Będziemy więc mogli przyglądać się zmaganiom prokuratorów i obrońców, którzy będą chcieli przekonać sąd do określonej interpretacji tego zdarzenia, a więc i tego, czy zachowanie Margot może zostać usprawiedliwione. Najprawdopodobniej prokuratura będzie starała się zawęzić cały ten kontekst, o którym właśnie rozmawialiśmy, i opowiedzieć prostą i pozornie logiczną historię: Margot zaatakowała samochód oraz osobę i mamy na to dowody. Skoro istnieją przepisy, które zakazują stosowania przemocy, to Margot powinna spotkać kara. Jej obrońcy z kolei będą najprawdopodobniej starali się ukazać szerszy kontekst sprawy i jego znaczenie dla zachowania Margot: przedstawić historię z furgonetkami jako kolejny etap nakręcania spirali nienawiści wobec osób LGBTI, na którą Margot niejako zmuszona została odpowiedzieć zniszczeniem mienia i zaatakowaniem osoby.

Próbujemy w tej rozmowie analizować tę sprawę przez pryzmat przepisów prawa, ale wydaje mi się, że choć na moment musimy wykroczyć poza to pole. Przez wiele lat osoby LGBTI pokornie i cierpliwie poszukiwały ochrony przed przemocą wśród różnych instytucji publicznych, pokazując luki w ochronie i apelując o przyjęcie przepisów, które w końcu będą skuteczne. Mimo tych apeli nic się nie zmieniło. Prawo, które w sposób rażący nie działa, w końcu samo zaczyna się delegitymizować i tracić szacunek społeczny. Gdy prawo przestaje stanowić barierę dla przemocy, taką barierą stają się ciała opresjonowanych osób. Osoby te zmuszane są same bronić się przed kolejnymi atakami, co niekiedy może również prowadzić do agresywnej odpowiedzi, również przyjmującej postać przemocy.

W tym kontekście zachowanie Margot zaczyna mi przypominać metody prowadzenia śledztwa wobec członków Ku Klux Klanu przez agenta FBI Ruperta Andersona (granego przez Gene’a Hackmana) w filmie „Missisipi w ogniu”. Świetnie tę postać analizuje Judith Butler w swoim eseju „Walczące słowa”: gdy zawodzą prawo i instytucje stojące na straży jego przestrzegania, musi w końcu pojawić się ktoś, kto wejdzie w tę sytuację „z buta”, złapie oprawców za rękę, przywracając tym samym sprawiedliwość. Otwarte oczywiście zawsze pozostaje pytanie, jak zrobić to tak, aby metody, z których korzysta nasz bohater, nie zamieniły go w oprawcę, z którym walczy.

Paweł Knut Adwokat, członek zespołu Kampanii Przeciw Homofobii, doktorant na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego.Paweł Knut
Adwokat, członek zespołu Kampanii Przeciw Homofobii, doktorant na Wydziale „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego.
Czyli przemoc rodzi przemoc?
To zależy od tego, jak zdefiniujemy przemoc. Pozostańmy w takim razie jeszcze przy Butler. W swojej ostatniej książce „The Force of Nonviolence” słusznie podkreśla, że przemoc zawsze podlega interpretacji, która uzależniona jest od tego, jakie ramy dyskusji na jej temat sobie narzucimy. Pojęcie to może oznaczać co innego dla przedstawicieli państwa stosujących prawo, a co innego dla przedstawicieli grup opresjonowanych, w tym Margot. Myślę, że moglibyśmy o tym długo rozmawiać, a i tak nie ustalilibyśmy stałych granic oddzielających przemoc od działań, które nie mają takiego charakteru. To, co możemy jednak zrobić w naszej rozmowie, to nieco skomplikować pozornie oczywisty obraz prawa jako narzędzia, które „obiektywnie” i „bezstronnie” definiuje przemoc.

Sprawa Margot dotyka problemu systemowej homofobii, która jest głęboko wdrukowana m.in. w naszą kulturę i życie społeczne, a więc także w polską kulturę prawną, która wciąż bardziej chroni osoby popełniające przestępstwa motywowane nienawiścią wobec osób LGBTI niż osoby, które są takimi przestępstwami pokrzywdzone. Innymi słowy, prawo systemowo zabezpiecza interesy grupy większościowej i jednocześnie systemowo wyklucza interesy różnych opresjonowanych grup, w tym osób LGBTI. Symbolem tego wykluczenia staje się właśnie sprawa furgonetek, które nawołują do nienawiści wobec osób LGBTI. Choć prawo zakazuje nawoływania do nienawiści wobec różnych grup mniejszościowych (art. 256 Kodeksu karnego), to nie zalicza do grup chronionych osób LGBTI. Dlaczego tak jest? Bo jest to świadoma decyzja, a może nawet raczej świadoma bierność osób i instytucji decydujących o kształcie prawa.

W poradnikach aktywistycznych przywołuje się często jak mantrę, że aby zmienić złe prawo, należy najpierw ujawnić jego nieskuteczność, co czasem wiąże się także z jego celowym naruszeniem. To jest właśnie to, co próbują obecnie robić różni aktywiści i aktywistki: celowo naruszają obowiązujące przepisy, np. niszcząc mienie, jednak nie po to, aby pokazać lekceważenie dla prawa, społeczeństwa czy wartości prywatnej, ale po to, aby wysłać sygnał, że jest ono nieskuteczne i musi się zmienić. Gdy przyjmiemy tę perspektywę, otworzymy sobie możliwość sensownego argumentowania, że uszkadzanie homofobicznych aut nie jest stosowaniem przemocy, które powinno spotkać się z represją ze strony państwa. Niszczenie mienia nie jest tutaj celem samym w sobie. Jest jedynie środkiem prowadzącym do tego, abyśmy w końcu zajęli się problemem homofobii na poważnie.

Dużo większą trudność sprawia jednak zazwyczaj rozmowa o walce z wykluczeniem przyjmującej postać stosowania przemocy wobec drugiej osoby. Z taką samą pasją możemy oczywiście słuchać zarówno „Message to the Grasroots” Malcolma X, jak i „Letter from Birmingham Jail” Martina Luthera Kinga, które proponują różne podejścia do tego dylematu. O ile strategiczne niszczenie mienia jako środek w walce o ważny cel społeczny bywa uzasadnione, o tyle trudno jest mi sobie wyobrazić przykład przemocy wobec drugiego człowieka, która nie prowadziłaby jednocześnie do jego przedmiotowego potraktowania, a więc uczynienia z jednostki środka, a nie celu naszych działań. Prawo jest oczywiście w stanie zaakceptować niekiedy przemoc wobec jednostki, np. gdy przyjmuje ona postać obrony koniecznej. Moje osobiste stanowisko w tej sprawie, odżegnujące się od pokusy korzystania z przemocy wobec drugiego człowieka w walce z opresją, jest jednak obarczone tą słabością, że wychodzi od osoby, która nie jest w tym momencie taką opresją zagrożona i może sobie dzięki temu pozwolić na takie deklaracje.

Pomówmy o tym, co nastąpiło potem: Margot została zaaresztowana na dwa miesiące, zatrzymani zostali też aktywiści i aktywistki uczestniczący w demonstracjach solidarnościowych. Czy doszło do nadużyć ze strony policji, jak interpretują to działacze LGBT+?
Nie było mnie osobiście na miejscu zdarzenia. Po obejrzeniu dostępnych materiałów wideo wydaje mi się jednak, że manifestacja, która miała miejsce na Krakowskim Przedmieściu, była typowym zgromadzeniem spontanicznym, stanowiącym realizację wolności zgromadzeń. Wstrzymałbym się jeszcze na chwilę z oceną zasadności zatrzymań osób, które brały w nich udział, bowiem postępowania, które ich dotyczą, znajdują się obecnie w toku. Natomiast na pewno już teraz można i trzeba postawić pytanie, czy zatrzymanie Margot musiało się odbyć w taki „teatralny” sposób – na jednej z głównych ulic miasta, w biały dzień, na oczach wielu wspierających ją osób. Nawet jeśli nie taka była intencja policji, to trudno nie odebrać działań funkcjonariuszy jako wyraźnej wiadomości do społeczności LGBTI: „Nie tylko was nie chronimy, ale też jesteśmy tu po to, aby pokazać wam, że możemy z wami bezkarnie zrobić, co chcemy”.

Co jeszcze wzbudza wątpliwości? Przedstawiciele Rzecznika Praw Obywatelskich kontrolowali warunki w areszcie Margot i wyniki tej kontroli nie były najgorsze.
To prawda, warunki te są zgodne z tymi, w których powinna przebywać. Margot obecnie znajduje się w celi przejściowej, m.in. ze względów epidemiologicznych. Natomiast Rzecznik Praw Obywatelskich ma poważne wątpliwości co do warunków, w których przebywały inne osoby zatrzymane na Krakowskim Przedmieściu, a także co do tego, czy w ogóle zaistniał powód do tych zatrzymań. Ze zgromadzonych do tej pory informacji wynika m.in., że zatrzymani nie zawsze byli niezwłocznie informowani o przyczynach zatrzymania lub przyczyny te zmieniały się w trakcie zatrzymania. Pojawiają się też zarzuty o zbędne użycie środków przymusu bezpośredniego, np. rzucania na ziemię czy przyciskania głowy już leżącej osoby kolanem, jak również zarzuty utrudniania kontaktów z obrońcą, np. dopuszczenia obrońcy do zatrzymanego dopiero po jego przesłuchaniu. Wreszcie przedstawiciele RPO ustalili, że jedna z zatrzymanych osób, będąca osobą transpłciową, została – wbrew swojej woli – poddana oględzinom przeprowadzonym przez funkcjonariusza o płci przeciwnej do płci zdeklarowanej przez osobę zatrzymaną.

Prawica heheszkuje, że każdy chłop będzie mógł powiedzieć, że chce, żeby go policjantka przeszukiwała, bo teraz się akurat uważa za kobietę.
Tyle tylko że możliwość dokonania oględzin przez funkcjonariusza tej samej płci powinna przysługiwać wyłącznie wtedy, kiedy istnieje ku temu uzasadniona przyczyna. W przypadku osoby, która ma na to po prostu ochotę, nie widzę tej przyczyny. W przypadku osoby transpłciowej, która sygnalizuje taką potrzebę, przeszukiwanie przez osobę odmiennej płci jest upadlające i naruszające godność. Po to od wielu lat tworzymy standardy ochrony osób zatrzymanych, by unikać takich sytuacji.

O homofobii i dyskryminacji osób homoseksualnych mówi się w polskiej debacie publicznej od dawna. Jednak ochrona praw osób trans trafiła do mainstreamu – mam wrażenie – dopiero za sprawą Margot. Jakich praw brakuje w Polsce osobom trans, w tym osobom niebinarnym?
Oprócz przepisów, które zakazują przestępstw motywowanych transfobią – a z badań wiemy, że wśród osób LGBTI to właśnie osoby transpłciowe są na nie najbardziej narażone – brakuje m.in. przepisów, które regulowałyby odpowiednio procedurę uzgodnienia płci prawnej. Obecnie wygląda ona tak, że osoba, która chce uzgodnić swoją płeć metrykalną, musi wnieść pozew o ustalenie swojej płci i pozwać rodziców. Bardzo często w toku postępowania sądy wymagają od niej także poddania się badaniom przez biegłych. Niekiedy również – choć na szczęście stopniowo odchodzi się od tej praktyki – osoba musi także wykazać, że przez dłuższy czas przed wniesieniem pozwu (np. rok czy dwa) funkcjonuje już zgodnie ze swoją tożsamością płciową (jest to tzw. test realnego życia).

To znaczy co – chodzi na obcasach i lubi gotować? Chyba nie zdałabym egzaminu na kobietę…
Bez względu na to, jak ktoś wyobraża sobie ekspresję swojej tożsamości płciowej, wymóg ten bardzo często wymusza – przynajmniej na potrzeby postępowania sądowego – przyjmowanie stereotypowych ról i zachowań. Dla wielu osób, które reprezentowałem w takich postępowaniach, okres ten był szczególnie trudny: z jednej strony osoba funkcjonuje zgodnie ze swoją tożsamością, ubiera się, jak chce, przyjmuje hormony, które zmieniają jej ciało, a z drugiej wciąż ma jeszcze wpisane w dowodzie osobistym imię i nazwisko, które zdradzają, że jest przed tranzycją.

Przez pewien czas niektóre sądy wymagały również od osób transpłciowych pozywania własnych dzieci. Na szczęście wymóg ten został zakwestionowany przez Sąd Najwyższy. Nadal wymaga się jednak od nich rozwiązania związku małżeńskiego, żeby unikać doprowadzania do powstawania małżeństw tej samej płci, które obecnie nie jest przewidziane przez polskie prawo. Tak czy inaczej obecna procedura jest w mojej ocenie niehumanitarna, narusza godność osób transpłciowych i jak najszybciej powinna zostać zmieniona. Projekt stosownej ustawy został nawet uchwalony przez Sejm w 2015 roku na koniec kadencji Ewy Kopacz. Ustawa ta została jednak zawetowana przez prezydenta Andrzeja Dudę i nie weszła w życie.

Jak powinno wyglądać takie prawo – znamy jakieś dobre przykłady z innych krajów?
Dobrą praktyką, którą coraz częściej wprowadza się w różnych państwach, jest bazowanie na samoidentyfikacji, a więc decyzji zainteresowanej jednostki. W praktyce wygląda to tak, że można przyjść do urzędu i zadeklarować: „Czuję, że jestem osobą, której płeć można scharakteryzować jako męską/kobiecą/niebinarną”. I tyle. Nie wymaga się spełnienia żadnych wstępnych warunków, np. rozpoczęcia terapii hormonalnej, rozwodu czy sterylizacji. Czasami przepisy wprowadzają swego rodzaju czas na refleksję – po to, aby osoba mogła upewnić się, że decyzja o tranzycji była właściwa. Generalnie procedura ta powinna być maksymalnie szybka, prosta, a przede wszystkim nie angażować osób postronnych, np. członków rodziny. Dla osób niebinarnych, które nie chcą być zaklasyfikowane jako „mężczyzna” lub „kobieta”, powinno się zaś stworzyć możliwość innego oznaczania ich płci metrykalnej, a więc wprowadzenia jakiejś formy rozpoznania „trzeciej płci”. W Niemczech się to udało – i jakoś nie wywróciło to systemu prawnego do góry nogami, a po prostu sprawiło, że kolejna grupa może żyć w zgodzie ze sobą.

Wspominałeś wcześniej, że organizacje LGBT+ muszą poszukiwać kruczków prawnych, by zgłosić przestępstwo na tle homofobicznym, bo taka kategoria nie występuje w katalogu przestępstw z nienawiści.
To prawda. Brakuje w polskim prawie przepisów, które wprost zakazywałyby przestępstw z nienawiści motywowanych homofobią czy transfobią. Nie występują one, bo nie ma woli politycznej, aby je uchwalić. Wiele badań przeprowadzanych w Polsce np. przez Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego czy organizacje społeczne pokazuje, że mamy problem zarówno z mową nienawiści, jak i przemocą o charakterze transfobicznym i homofobicznym. Oczywiście wprowadzenie samych przepisów nie rozwiąże problemu. Równie ważne jest wypracowanie odpowiedniej praktyki ich stosowania, wprowadzenie rzetelnej edukacji obywatelskiej czy konsekwentne przestrzeganie zasad etyki przez media. Właściwe przepisy to jednak priorytet. Projekty stosownych ustaw zgłaszane są regularnie od początku lat dwutysięcznych. Ale kolejni decydenci uważają, że mogą na tym więcej stracić niż zyskać.

To nie jest tylko problem Prawa i Sprawiedliwości. Również dla Platformy Obywatelskiej temat walki z przestępczością, z którą spotykają się osoby LGBTI, został zaliczony do spraw o charakterze „światopoglądowym”, a tym samym uznany za kontrowersyjny. Z tego względu projekty niezbędnych zmian trafiały do prac w komisjach sejmowych na tak długo, żeby przepadły wraz z zakończeniem kolejnej kadencji parlamentu.

Warto przy tym zauważyć, że wprowadzenie takich przepisów to obecnie także obowiązek Polski wynikający ze zobowiązań międzynarodowych. Zgodnie z orzecznictwem Trybunału w Strasburgu, nawet jeśli w danym prawie nie ma przepisu, który nakazuje identyfikować homofobiczną czy transfobiczną motywację działania sprawcy, a następnie uwzględniać ją przy rozstrzyganiu sprawy, to i tak organy ścigania i sąd mają obowiązek to zrobić.

W Trybunale oczekuje obecnie na rozstrzygnięcie sprawa przeciwko Polsce, która dotyczy nieustalenia homofobicznej motywacji w sprawie napaści na parę gejów przy stacji metra Centrum w Warszawie kilka lat temu. Mimo że podczas samego ataku i zatrzymania przez policję sprawcy wielokrotnie używali sformułowań typu „pedały” czy „cioty”, sąd skazał tych ludzi za zwykłą napaść i pobicie. Na zarzut, że kara powinna być surowsza i uwzględniać uprzedzeniową motywację sprawców, sąd odpowiedział, że motywacją działania sprawców nie była homofobia, ale „chęć dania nauczki pokrzywdzonym” za zwrócenie sprawcom uwagi na ich zachowanie. Ta sprawa dobrze ukazuje strukturalny problem polskiego wymiaru sprawiedliwości w odpowiadaniu na tę kategorię przestępczości. Skoro obowiązek jej zwalczania nie wynika wprost z przepisów, to obowiązku tego często nie dostrzegają ani policja, ani prokuratorzy, ani także sądy.

Ale czy te wszystkie zmiany coś dadzą, jeśli istniejące prawo jest nierespektowane? Jeśli w wielu sprawach – jak tej pary gejów przy stacji metra Centrum – widać złą wolę sądu?
Wprowadzenie dobrych przepisów to warunek wstępny. Dopiero na ich podstawie można wypracowywać właściwą praktykę orzeczniczą czy szkolić osoby, które mają stosować prawo. Wydaje mi się, że to, co obecnie możemy zaobserwować w Polsce, to intencjonalne działanie zmierzające do odmowy korzystania nawet z istniejących środków ochrony. Widać to wyraźnie na przykładzie homofobicznych furgonetek: przepisy, za pomocą których można próbować się bronić przed takimi naruszeniami, np. wspomniane przepisy Kodeksu wykroczeń, nie są idealne, ale są. Państwo ma jakiś instrument, żeby walczyć z homofobiczną mową nienawiści, ale tego świadomie nie robi.

Mówiłeś, że w sprawie Margot będziemy mieli dwie strategie: prokuratury i obrony. Zapewne będzie to można łatwo przełożyć na dwie narracje w debacie publicznej. Antypisowska część będzie raczej powtarzała argumenty obrońców, pisowska – argumenty prokuratury. I co w tym wszystkim zrobi sędzia? Czy sądy w Polsce wciąż są niezawisłe? Nie chodzi mi tylko o naciski polityczne, ale też o to, że przecież sędziowie mają swoje poglądy, które determinują ocenę tej sytuacji.
Mimo trwającego wciąż demontażu wymiaru sprawiedliwości w Polsce uważam, że potrafi on niekiedy wciąż być efektywny w tej kategorii spraw, ale zależy to od konkretnego sędziego. W sprawach, które interesują decydentów politycznych, a do takich z pewnością należą również sprawy dotyczące osób LGBTI, coraz częściej pojawiają się jednak naciski na sędziów, które wpływają na wydawane rozstrzygnięcia.

Czy minister sprawiedliwości lub prezesi sądów mogą zdecydować, kto będzie się zajmował konkretną sprawą? Nie ma tu jakiegoś mechanizmu ochronnego?
Teoretycznie sprawy przydzielane są poszczególnym sędziom w sposób losowy. Niestety sądy są coraz bardziej wysycane nowymi sędziami, co do których niezawisłości możemy mieć przynajmniej spore wątpliwości.

A czy w Polsce opinia publiczna, dyskurs medialny lub protesty mogą jeszcze wpłynąć na władzę – tak jak to się dzieje w demokratycznych państwach? Czy mamy po co wychodzić na ulicę w sprawie praw osób LGBT+, skoro władza i tak zinterpretuje to jako atak na wartości chrześcijańskie?
Jak najbardziej widzę tego sens i konieczność. To, czego obecnie doświadczamy, to powolny demontaż bezpieczników, które stoją na straży naszych praw i wolności i – szerzej – demokracji. Jeśli nie protestujemy, skazujemy się na to, że te bezpieczniki zostaną szybciej rozmontowane. A w ten sposób możemy przynajmniej spróbować ten proces spowolnić i liczyć na pojawienie się momentu, kiedy wahadło zacznie wychylać się na korzyść wartości liberalnych i prodemokratycznych. Obecnie wahadło to jest – z różnych przyczyn, w tym społecznych czy kulturowych – wychylone w prawą stronę. Widać to nie tylko w Polsce, ale również w Europie i USA. Większy zysk z tego wychylenia potrafi obecnie osiągnąć prawica. Tak nie będzie jednak wiecznie.

Protestowanie i otwarte wyrażanie sprzeciwu mają moim zdaniem sens również dlatego, że działania te są lekcją tego, jak być obywatelem i angażować się w sprawy ważne dla wspólnoty. Jest to szczególnie ważne dla coraz liczniej uczestniczącej w protestach młodzieży. Szkoła publiczna w Polsce w coraz mniejszym stopniu ma bowiem zdolność uczenia obywatelskiego funkcjonowania we wspólnocie.

Tylko że jest jeszcze druga strona medalu. W większości systemów autorytarnych władza nie robi problemów osobom, które nie prowadzą działalności politycznej. Znam osobę transpłciową z jednego z krajów Azji Centralnej (w którym „mężołóstwo” jest karalne), która po doświadczeniu więzienia i tortur znalazła bezpieczne schronienie w Białorusi. Dostała pozwolenie na pobyt i została poinformowana o możliwości uzgodnienia płci. Ale kiedy zdecydowała się opowiedzieć swoją historię mediom, obiecała białoruskiej społeczności LGBT+ wsparcie i podziękowała białoruskiemu państwu, to państwo dostało szału. Albo przykład z Polski: kiedy ucichła awantura o migrantów, nagle okazało się, że PiS po cichu, nie informując swojego elektoratu, zrobił z Polski kraj o jednej z najbardziej liberalnych polityk migracyjnych w UE. Może byłoby lepiej dla społeczności LGBT+, gdyby siedziała cicho?
Pamiętajmy jednak o tym, że to PiS najpierw zaczął podgrzewać temat kryzysu uchodźczego w Polsce, gdy potrzebował go do bieżącej polityki, a następnie sam go wyciszył. Podobnie zresztą jest z dynamiką debaty na temat praw osób LGBTI. Pojawia się ona – moim zdaniem nieprzypadkowo – w tych momentach, gdy PiS próbuje zmobilizować swój elektorat, np. w okresie okołowyborczym lub gdy chce zająć debatę publiczną tematem zastępczym. Dlatego też wydaje mi się, że takie warunki, o których wspomniałaś, czyli „emancypacji koncesjonowanej przez władzę”, raczej nie sprawdzą się w Polsce ze względu na to, że procesy emancypacyjne społeczności LGBTI są już u nas bardzo zaawansowane.

Poza tym to, co być może różni nas od państw położonych na wschód od Polski, to formalne i nieformalne zobowiązania międzynarodowe, które wiążą Polskę z Radą Europy, Unią Europejską czy Stanami Zjednoczonymi.

Wydaje mi się też, że zarówno tzw. strona liberalna, jak i strona konserwatywna mają interes w niezamiataniu tematu LGBTI pod dywan. Dla konserwatystów to szansa na mobilizację swojego elektoratu i odwrócenie uwagi np. od pandemii. Dla liberałów szansą jest przesunięcie tematu praw osób LGBTI do mainstreamu debaty publicznej. Jeszcze jakiś czas temu tęczowa flaga była dla wielu środowisk liberalnych ciałem obcym, a dyskusja na temat problemów osób LGBTI często odwoływała się do poetyki „przywilejów”. Dziś coraz więcej osób rozumie, że rozmowa o prawach osób LGBTI to po prostu rozmowa o naszej demokracji i prawach człowieka.

Jeśli polskie prawo nie jest w stanie ochronić osób LGBT+ i nie zapowiada się, by to się zmieniło, co mogą robić osoby, których prawa są naruszane? Wspominałeś, że Europejski Trybunał Praw Człowieka wydawał w takich sprawach wyroki, ale one niczego nie zmieniły.
Z wyrokami Trybunału w Strasburgu problem jest taki, że usunięcie stwierdzonego przez Trybunał naruszenia zależy od woli władzy. Rosja pod rządami Putina stale przyjmuje niekorzystne dla siebie orzeczenia ETPCz, płaci odszkodowania, ale jednocześnie utrzymuje status quo. W ostatnim czasie coraz większego znaczenia zaczynają jednak nabierać mechanizmy ochrony praworządności, a więc i praw osób LGBTI, które może wykorzystywać np. Komisja Europejska. Są one coraz silniej powiązane z ograniczaniem finansowania ze środków unijnych. W ostatnim czasie sześć gmin w Polsce nie otrzymało dofinansowania właśnie ze względu na podpisanie kart anty-LGBT. To przedsmak tego, co może się wydarzyć w przyszłości.

Myślę, że to na prawicowym elektoracie może zrobić co najwyżej negatywne wrażenie. „Mamy gdzieś kasę ze zgniłego Zachodu, bronimy polskich wartości”. A rząd powoła fundusz wsparcia prześladowanych gmin.
Być może właśnie tak będzie. Długoterminowo nie wykluczałbym jednak dużego wpływu czynnika pandemicznego, który może doprowadzić do tego, że PiS zacznie brakować środków na takie polityczne gesty. Wtedy nagle homofobiczne paliwo się wyczerpie. Zresztą ostatecznie PiS może nawet uciec się do zmiany narracji i zaproponować wprowadzenie jakichś rozwiązań prawnych dla osób LGBTI, np. związków partnerskich, uznając, że w gruncie rzeczy to dobry sposób, by utrzymać konserwatywny prymat rodziny nad nieformalnymi związkami. Wiemy, że PiS jest zdolny do instrumentalnego traktowania różnych grup interesów, co wielokrotnie już pokazywał.

Na tym polega polityka.
Tak, tylko pytanie, jak na takie ruchy ze strony konserwatystów zareagowałaby społeczność LGBTI w Polsce. Na razie jest to jednak polityczna fantastyka, więc trudno cokolwiek przewidywać.

To, co chyba jednak przestaje być fantastyką i zaczyna stopniowo stawać się rzeczywistością, to zmiana zbiorowego afektu w społeczności LGBTI. O ile przez ostatnie kilkanaście lat w myśleniu tej społeczności o zmianie społecznej dominowała strategia asymilacji (choć inne głosy były również obecne), o tyle w ostatnim czasie coraz bardziej do głosu dochodzą inne strategie i narracje. Poziom frustracji wynikającej z zaszczuwania społeczności LGBTI w Polsce jest obecnie tak duży, że jej członkowie zaczęli w sposób otwarty wyrażać złość, oburzenie, a także zamieniać język „postulatów” na język „żądań”. Myślę, że ogromną rolę w tym procesie odgrywa młode pokolenie aktywistów i aktywistek LGBT, choć nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jak dużą.

Wspomniałaś o Stonewall. Mnie obecna sytuacja społeczności LGBTI w Polsce chyba nawet bardziej pasuje do końca lat 80. XX wieku w Stanach i wybuchu epidemii HIV. Gdy pokojowe apele i działania nie przynosiły żadnych efektów, a ludzie zaczęli masowo umierać, często w okrutnych warunkach, w społeczności pojawiła się złość, którą symbolicznie bardzo dobrze podsumowuje jedno z haseł ACT UP – kluczowej w tym czasie organizacji LGBTI w USA: „Milczenie = Śmierć”. Bardzo szybko ta złość zamieniła się w nowe formy protestu, przyjmujące radykalną postać, np. rozsypywania prochów zmarłych na AIDS bliskich pod Białym Domem. Jak każda zbiorowa emocja, również złość uległa w pewnym momencie wyczerpaniu, ale zanim to się stało, doprowadziła do przyspieszenia procesu powstawania skutecznych leków na AIDS.

Nie uważam przy tym, że nowe formy protestu doprowadzą do całkowitego wyparcia starych. Być może będą występować odtąd wspólnie. Może powinniśmy wobec tego zacząć myśleć o możliwości zmiany sytuacji społecznej osób LGBTI w Polsce w sposób dialektyczny. Jeśli nie da się załatwić sprawy, wchodząc przez drzwi, należy spróbować wejść oknem, nawet jeżeli konieczne może okazać się przy tym wybicie szyby.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).