Przyszło to, co było
Cdd20

15 minut czytania

/ Obyczaje

Przyszło to, co było

Paweł Mościcki

Żyjemy w nowych czasach starych czasów. W jakiejś dziwnej mieszance, w której to, co swym nadejściem wzbudziło nasz strach, jest jedynie skupionym obrazem ostatnich dekad naszej historii

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wcześniej wszyscy – w każdym zakątku świata – rozumieli się tak dobrze. Dotychczasowe globalne wydarzenia zawsze pozostawiały de facto szeroki margines niewtajemniczonych albo niezainteresowanych. Takich, którzy mogą w sumie kojarzyć, o co chodzi, ale niekoniecznie uznawać, że mają w tym jakiś udział. Z tegoroczną pandemią jest inaczej: czy można sobie wyobrazić kogokolwiek, kto na dźwięk słów „koronawirus” czy „COVID-19” odpowiedziałby: „Co takiego?”. Mamy do czynienia ze sprawą o prawdziwie uniwersalnym zasięgu, zagrożeniem, które wydaje się dotyczyć wszystkich w takim samym stopniu. Nie jesteśmy całkiem równi (starsi, cierpiący na przewlekłe choroby przechodzą wirus ciężej; biedniejsi mają oczywiście gorszą opiekę od bogatszych), ale zarazem los obnosi się z tymi podziałami dość kapryśnie. Dopóki nie będzie na to lekarstwa, wszyscy będziemy poruszać się we mgle i opierać swoje działania na przypuszczeniach.

Tu pojawia się pierwszy paradoks tego zbiorowego doświadczenia, jakie stało się udziałem ludzkości w ostatnich miesiącach. Choć wszyscy „wiemy, o co chodzi”, zastanawiająco mało wiemy na temat samej choroby i jej podłoża, opieramy się wciąż na zmieniających się doniesieniach, a wokół krążą niezliczone opowieści o drugim, trzecim i dalszych dnach. Stąd doświadczeniu wspólnego losu towarzyszy świadomość, że mimo wszystkich technologicznych udoskonaleń, szybkiego obiegu informacji i zaawansowanych form społecznej wymiany wciąż nie najlepiej „wiemy, jak wiedzieć”, z trudem udaje nam się orientować w gąszczu domysłów, teorii spiskowych, nowych hipotez i ideologicznych zniekształceń.

Dzielimy niby to samo, ale nie bardzo wiemy, czym to naprawdę jest. O ile więc globalna uwaga skupiła się jak nigdy dotąd wokół tej samej rzeczy, sam przedmiot owej koncentracji wydaje się zastanawiająco nieuchwytny. Nie tylko dlatego, że wirus jest niewidoczny, potęgując w ten sposób lęk przed zakażeniem i podatność na manipulację, ale też ponieważ wciąż nie wiemy – i nie wiemy, jak wiedzieć – co on właściwie dla nas oznacza. Lokalnie i globalnie, osobiście i wspólnotowo. Jak każde doświadczenie traumatyczne, a z pewnością mamy z takim do czynienia niezależnie od tego, czy zapadliśmy na tę „słynną” już chorobę, także to nabierze sensu za późno i niedobrze, pozostawiając za sobą gruzy mechanizmów obronnych, zwały neurotycznych symptomów i dziedzictwo przemieszczonych konfliktów.

Od samego wybuchu pandemii słyszeliśmy, że teraz „wszystko się zmieniło”, „nic nie będzie już jak dawniej”, a ludzkość czeka wstrząs, jakiego nie przeżyła od dekad, a może nawet nigdy. Nie kwestionuję doniosłości stojących przed światem wyzwań ani powagi kryzysu, jaki spowodowała pandemia, ale wydaje mi się, że niewiele z niej zrozumiemy, zaczynając od podniosłych sloganów o powszechnej zmianie. Najbardziej przerażające jest bowiem coś całkiem odwrotnego: pandemia, niezależnie od swoich katastrofalnych skutków – bezpośrednich i pośrednich, medycznych i politycznych – nic w zasadzie nie zmieniła. A jeśli ona nic nie zmieniła, to wiara w to, że jeszcze się coś zmieni, wydaje się bardziej naiwna niż kiedykolwiek. Stąd obok smutku po kolejnych docierających do mnie statystykach zachorowań i zgonów towarzyszy mi również tępy gniew na to, że mimo pospiesznych korepetycji z filmów i seriali, uzupełniających studiów z lektur szkolnych i praktycznego kursu z zarządzania kryzysowego wciąż tak mało zrozumieliśmy. A może – i to jest dopiero przygnębiające – rozumiemy to już od dawna aż za dobrze, tylko wiemy, że tak już będzie i koniec.

Zamiast zmiany nastąpił tylko pewien rodzaj nasycenia. Z jednej strony jest to nasycenie całej struktury globalnej ekonomii i komunikacji, która w końcu ma wspólnego wroga i mogłaby szukać wspólnych rozwiązań. To, że tak się nie dzieje, dowodzi jedynie, że zawaliliśmy lekcję, zanim mieliśmy szansę przerobić ją do końca. Dlatego, z drugiej strony, rozumiem nasycenie również jako pewien naddatek: wszystko, co przeżywaliśmy do tej pory, ujawniło się teraz w tak ostrych konturach, że aż razi w oczy. A i tak nikt nie wyciąga z tego wniosków na miarę tego, co obserwuje. Może poza marginesami, radykałami, indywidualnościami – czyli też tak jak dotychczas.

Czego dowiedzieliśmy się z pandemii? Tego, co wiadomo było od dawna, tylko większość z nas nie wiedziała, jak to wiedzieć, albo nie miała do tego nastroju. Czy to nowość, że neoliberalne dogmaty obowiązujące w globalnej ekonomii od dekad zdegradowały wszystkie sektory usług publicznych, zostawiając rzekomo nowoczesne i demokratyczne społeczeństwa bez żadnego zabezpieczenia na wypadek kryzysu? Czy nie wiedzieliśmy, że posługująca się tymi dogmatami od lat klasa wyższa – jeden procent społeczeństwa sprawujący realną władzę nad mechanizmami podziału dóbr, dystrybucji autorytetu i obiegu informacji – wykorzysta każde potknięcie systemu, żeby jeszcze głębiej wydrenować „zwykłych obywateli” dla własnego zysku? Czy wierzyliśmy, że skorumpowani albo niekompetentni politycy zachowają się nagle jak prawdziwi mężowie stanu i zajmą pomaganiem obywatelom zamiast straszyć ich urojonymi zagrożeniami? Czy nie wiedzieliśmy, że oddolne odruchy wzajemnej solidarności i wdzięczność wobec personelu medycznego zmienią się przy najmniejszym wstrząsie w serię odrażających szykan i jawnych prześladowań? Nie spodziewaliśmy się, że jak zwykle to Antifa będzie szyła darmowe maseczki, jak zwykle faszyści będą organizować nienawiść, a grad krytyki i tak, za coś zupełnie innego i wyssanego z palca, spadnie na tych pierwszych? Nie przeczuwaliśmy, że pierwszoświatowe dylematy „co oglądać na Netflixie” posłużą przyćmieniu fatalnych warunków pracy w magazynach Amazona czy codziennego zagrożenia milionów pracowników fizycznych? Wszystko to już było, ale w pandemii jakby bardziej.

Przez miesiące twardego lockdownu miałem wrażenie, że uczestniczymy w rodzaju spóźnionego eksperymentu psychiatrycznego, który mógłby wymyślić jakiś uczeń Philipa Zimbardo albo Stanleya Milgrama. Zamknij ludzi w warunkach ograniczających niemal wszystkie zewnętrzne aktywności, do tej wydzielonej przestrzeni wrzucaj masowo przerażające komunikaty i alarmujące prognozy, a następnie pokaż po kolei, jak wszystkie instytucje powołane do ochrony zamkniętej populacji kompromitują się na wyścigi. Co może wyniknąć z takiego doświadczenia? No cóż, dla tych, którzy spodziewali się, że teraz nadejdzie czas na długo oczekiwane i przez większość specjalistów uznawane za oczywiste decyzje, rzeczywistość miała gorzką niespodziankę. Wprawdzie dało się pod nieobecność tłumu turystów zobaczyć nawet delfiny pływające w porcie na Sardynii, ale na horyzoncie nie pojawił się żaden wpływowy polityk proponujący jakieś poważne korekty systemu, którego niewydolność stanowi przecież główną przyczynę tego, co dzieje się przez ostatnie miesiące. Od zniszczeń ekosystemów, przez masową konsumpcję mięsa i fatalne zarządzanie służbą zdrowia, aż po chaotyczną i nieuczciwą akcję zarządzania pandemią. Wygląda na to, że uczestnicy eksperymentu zamiast postawić wszystko do pionu i pomyśleć o realnej zmianie, wytworzyli jedynie stadną odporność na niewygodną prawdę. Nie ma się co dziwić: w momentach kryzysu stajemy się zachowawczy. Tyle tylko że w obecnej sytuacji oznacza to koniec marzeń o innym lepszym świecie, a może nawet o świecie w ogóle. Choć niektórym spadły łuski z oczu, w sensie systemowym ma to znikome znaczenie.

Ja na przykład w trakcie pandemii skupiłem się na polityce w Stanach Zjednoczonych, głównie dlatego, że Polskę znoszę już naprawdę ciężko. I okazało się, że przy bliższym (dla mnie przynajmniej) spojrzeniu wszystko, co od lat kładziono mi do głowy na temat tego kraju – a co za tym idzie, na temat systemu światowego, który ten kraj uosabia i promuje – okazało się całkowitą bzdurą. Niemal wszystko wiedziałem już wcześniej, ale nie wiedziałem, jak wiedzieć to naprawdę, czyli jak wygląda to w szczegółach, przy zachowaniu elementarnej spójności wymagań i światopoglądu. W USA w trakcie pandemii demokraci i republikanie wspólnie i ponad podziałami przegłosowali największy transfer bogactwa dla najbogatszych w historii ludzkości. Przyjęty przez nich tzw. Cares Act robi wszystko, poza tym, co sugeruje jego nazwa. Gdy dziesiątki milionów Amerykanów straciło pracę w ciągu paru miesięcy, rządzący zadbali o to, żeby upadająca infrastruktura, biznesy, nieruchomości itd. stały się łatwym łupem dla korporacji i miliarderów, którym pieniądze przelewają się strumieniami. Pozostali nie doczekali się ani tymczasowego dochodu gwarantowanego, ani przesunięcia spłat kredytów, ani powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego. Oznacza to, że w trakcie największego kryzysu ekonomicznego od stu lat, a może w całej historii kraju, obywatele Stanów Zjednoczonych nie mogą liczyć na żadną realną pomoc ze strony aparatu państwa, który zarazem cementuje nierówności i dokarmia najbogatszych darczyńców, od których od dawna w znacznym stopniu zależy. Amerykanie zostali po prostu ograbieni w biały dzień przez swoich własnych „przedstawicieli”. Nie ma żadnego znaczenia, że doszliśmy do ściany, ona i tak nie ruszy się ani o milimetr, bo cały gmach systemu właśnie na niej się opiera. Najlepszą ilustracją szaleństwa tego systemu są historycznie wysokie notowania indeksów giełdowych przy rekordowym poziomie bezrobocia.

Podczas przymusowego zamknięcia przechodziliśmy też inny eksperyment, którego doniosłość jest całkiem niemała, choć optymistyczny wymiar raczej ukryty. Mogliśmy – a właściwie musieliśmy – obserwować na żywo całkowite przeobrażenie się naszych codziennych nawyków, a to one przecież stanowią partyturę, z której tworzą się melodie naszego codziennego życia i akompaniament dominującej ideologii. Trzeba było z dnia na dzień nauczyć się żyć pod presją, w niejasnym poczuciu zagrożenia, często bez kontaktu z przyjaciółmi czy rodziną. Jedni musieli dostosować się do pracy online, inni pewnie do pracy w odrealnionej przez wirusa materialnej rzeczywistości. I jakoś się to wszystko udało, więcej – w wielu miejscach obywatele mieli odwagę i siłę protestować przeciw nadużyciom władzy, strukturalnym niesprawiedliwościom, tworzyć ciągle ważne teksty, szukać sposobów na nazwanie tego, co się dzieje. W tym miejscu odsłoniła się także szansa na jakąś wizję świata po pandemii: takiego samego i innego zarazem, z całkiem zmienionymi gamami starego instrumentu. Mówiąc inaczej: ludzkość jest gotowa na zmianę, ale wciąż nie korzysta z okazji. W trakcie lockdownu, gdy rząd polski praktycznie wypowiedział umowę społeczną z rodakami (de facto likwidując prawo pracy), wystarczyłby strajk dostawców i kurierów, żeby cały kraj wywrócił się do góry nogami. W zamian za to niestety tkwiliśmy w odmienianiu przez wszystkie przypadki „czasów zarazy” i ekscytując się pozorną nowością sytuacji tam, gdzie można było zawalczyć o jej faktyczną zmianę.

Wiemy, że nic się nie zmieniło i raczej nie zmieni, ale jak właściwie możemy używać tej wiedzy? Jak wiedzieć to, co wiemy – naprawdę i na poważnie? Jeśli miałbym stawiać tu jakieś tezy, powiedziałbym, że dziś antysystemowość nie powinna być już kwestią wyboru politycznego czy ideologicznego, lecz moralną powinnością. Żyjemy bowiem w porządku urządzonym w sposób nieludzki i niezdolnym otoczyć opieką nikogo poza garstką najlepiej sytuowanych. I to oni stanowią punkt odniesienia wszystkich kluczowych decyzji zapadających na niemal każdym szczeblu światowej polityki. Nawet jeśli nasza wspólna łódź wstrząśnięta pierwszą falą pandemii wciąż jeszcze płynie (choć już bez tych, którzy wypadli za burtę), następne nie pozostawią przy życiu zbyt wielu. Zostaliśmy sami i jesteśmy wyrzutkami systemu, nawet jeśli dalej nieźle sobie w nim radzimy. Ale przy każdym kolejnym wstrząsie nie możemy już liczyć na nikogo. Być dziś przeciwko systemowi to także konieczność egzystencjalna, ponieważ zagraża on naszemu zdrowiu, a w konsekwencji – gdy po kryzysie pandemii nadejdą kolejne związane z klimatem – i życiu. Nie chodzi już o poszukiwanie rewolucyjnego ducha zdolnego nakreślić utopijną przyszłość jakiegoś całkiem nowego ustroju, lecz o zachowanie absolutnego minimum tego, co wydaje nam się komfortem gwarantowanym przez ten obecny. Tyle tylko że nasz system już nie realizuje niczego ze swych obietnic, a dzięki pandemii mogliśmy zobaczyć, jak głęboko zafałszowany mieliśmy jego obraz.

Nawyki zresztą wróciły do normy niemal tak szybko, jak musiały się zmienić. Może wciąż nosimy czasem maseczki ochronne albo dezynfekujemy ręce specjalnymi preparatami, ale poza tym powoli tłoki codzienności znanej sprzed lockdownu zaczęły obracać się na nowo. I tu znów zaskoczenie, którego sens nie jest jeszcze całkiem pewny. Bo przecież jak tylko poluzowały się zakazy, wszyscy rzucili się z powrotem do swoich ulubionych form spędzania czasu i trwają w nich aż do dziś, tak jakby nic się nie stało. Dlatego myli się Giorgio Agamben, gdy twierdzi, że koronawirus stał się okazją do tego, aby sprowadzić ludzką egzystencję bez wyjątku do troski o nagie życie. Pandemia trwa w najlepsze, a ludzie odmówili zachowywania twardego reżimu sanitarnego, mimo że wiedzą, czym to grozi. Ważniejszy okazał się właśnie styl życia. Pytanie, czy to dobra, czy zła wiadomość, skoro styl ten oparty jest głównie na konsumpcji, podobnie jak system polityczny, w jakim żyjemy, troszczy się (co widać w decyzjach o znoszeniu restrykcji) o zarobek najbogatszych o wiele bardziej niż o zdrowie i życie obywateli. Żyjemy więc w nowych czasach starych czasów, jakiejś dziwnej mieszance, w której to, co swym nadejściem wzbudziło nasz strach, jest tak naprawdę jedynie skupionym obrazem ostatnich dekad naszej historii. Potrzeba było ogólnoświatowego kryzysu, aby „obraz tego świata” przemknął nam nagle przed oczami.

Nie mam poczucia, że pandemia stawia przed nami jakąś całkiem nową perspektywę, poza tym, że doprowadza do nasycenia, a więc i może względnego przesilenia sytuacji kształtującej się od lat. Dlatego też nie bardzo interesują mnie zawody w portretowanie lockdownu – w sztuce, filmie czy literaturze – jakbyśmy nagle wylądowali na całkiem obcej planecie i uczyli się żyć od nowa. Pytania i problemy mamy te same, a zadanie stojące przed twórcami wyobrażałbym sobie jako pilną naukę tego, jak wiedzieć to, co się już wie. Bo na razie – mimo wszystkich dramatycznych doświadczeń, gorących miesięcy politycznych napięć, kwestionowania własnych przyzwyczajeń, a potem stopniowego ich odbudowywania – wciąż nie wiemy.

Tekst powstał we współpracy z Nagrodą Literacką Gdynia.

Nagroda Literacka Gdynia