To oczywiste, że reagujemy „emocjonalnie” w obliczu katastrofy, która nam zagraża, i nie mamy powodu się wstydzić. To brak odpowiedniej reakcji powinien przynosić wstyd.
Günther Anders, „Dix thèses pour Tchernobyl”
Podobno na Doomsday Clock mamy godzinę 23.58 i 20 sekund. To najbliżej nuklearnej katastrofy w całych dotychczasowych dziejach. Tym, którzy uważali, że grozi nam przede wszystkim zagłada w slow motion, czyli katastrofa klimatyczna, świat zgotował niespodziankę. Okazuje się, że tradycyjne i jak się do niedawna wydawało, przebrzmiałe sposoby na samozniszczenie wróciły do mody. Ale jak na taką późną porę coś wokół cicho i spokojnie. Aż dziwne, że temat zagrożenia atomowego nie jest wszechobecny i że cały czas wszyscy razem i każdy z osobna nie zastanawiamy się nad tym, jak to wszystko zatrzymać. My, czyli kto? Piszę z perspektywy „wolnego świata”, demokracji szanujących reguły i wyznaczających moralne standardy. I chociaż to w dużej mierze tylko czcze słowa, chciałbym jednak poćwiczyć swoją wolność i przyjrzeć się krytycznie „naszym”. Wymyślanie wrogom jest dozwolone w każdej dyktaturze.
Paradoks naszej obecnej sytuacji opisał właściwie kilkadziesiąt lat temu Günther Anders, jeden z najbardziej przenikliwych krytyków ery atomowej, filozof raczej dość zapomniany, choć dziś przeżywający skromny renesans. Jego zdaniem głównym problemem nie jest nadmiar strachu przed atomowym zagrożeniem, ale jego niedobór. „«Miej odwagę bać się! Musisz wytworzyć w sobie ładunek strachu odpowiadający apokaliptycznej grozie!» Strach, właśnie strach, należy do tych uczuć, których nie umiemy albo nie chcemy w sobie wzbudzać; a twierdzenie, że i tak się boimy, aż za bardzo, że żyjemy w «epoce strachu», jest komunałem, który, o ile nawet nie jest rozpowszechniany w celu tumanienia ludzi, to w każdym razie idealnie nadaje się do tego, by sparaliżować wybuch strachu adekwatnego do wielkości zagrożenia i uczynić z nas bezwolne istoty. Wręcz przeciwnie: żyjemy w «epoce niezdolności do strachu» i dlatego biernie przyglądamy się rozwojowi wypadków”, pisał Anders w „Przykazaniach ery atomowej” (przeł. Wanda Jedlicka).
Niezdolność do strachu nie jest wcale odwagą, lecz psychopatycznym odcięciem od emocji, brakiem zahamowań, które wynikają z troski o siebie i empatycznego stosunku do innych. Ponieważ żyjemy w epoce „epidemii psychopatii” , która staje się powoli jednym z częściej diagnozowanych zaburzeń psychicznych, trudno się dziwić, że niebezpieczeństwo nuklearnej zagłady nikogo tak bardzo nie wzrusza. Na ulicach nie ma masowych protestów, w parlamentach nie toczą się zażarte spory, w mediach nie bije się na alarm. Mówienie o realności tego zagrożenia jest nawet odrobinę w złym tonie, tak jakby przejście nad nim do porządku dziennego cofało wskazówki zegara i zapewniało bezpieczeństwo. Branie swoich urojeń za rzeczywistość, naginanie realności do swoich urojeń – cechy wszechobecne dziś na wszystkich szczeblach władzy – też znamionują psychopatów.
Anders przekonywał jeszcze w latach 50., że sama obecność bomby atomowej całkowicie przekształca podstawowe współrzędne nowoczesnej wizji świata. Dotychczas bowiem ludzkość żyła w paradygmacie, w którym nie potrafiła zrealizować w praktyce swoich wyobrażeń, zamierzeń czy utopijnych wizji. Wraz z pojawieniem się możliwości natychmiastowego zniszczenia świata przez broń nuklearną ta relacja uległa odwróceniu i dziś nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić tego, co czynimy albo możemy uczynić w każdej chwili. Między tym, do czego jesteśmy zdolni w praktyce, a tym, co jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, istnieje przepaść. Atrofia naszych władz poznawczych ma wymiar przede wszystkim strukturalny. Jak bowiem przedstawić sobie siłę zdolną zmieść z powierzchni ziemi jakiekolwiek życie w promieniu tysięcy kilometrów? Jak objąć umysłem świat po takim wydarzeniu? Wreszcie: jak zrozumieć, że ktokolwiek byłby zdolny posunąć się do takiego czynu?
Wobec atomu jesteśmy jednak bezradni z jeszcze jednego powodu, który nie ma charakteru strukturalnego, ale – powiedzmy – historyczny. Pojawienie się bomby atomowej jest zjawiskiem przynależnym „drugiej rewolucji przemysłowej”, jak Anders określał w „Die Antiquiertheit des Menschen” epokę, w której rozwój technologii całkowicie przyćmił możliwość jej rozumnego wykorzystania. Mówiąc inaczej, jesteśmy za głupi na świat, który urządziliśmy, a zatem całkowicie niezdolni do racjonalnego zachowania wobec stwarzanych przezeń zagrożeń. Gdy popatrzy się na świat medialny i polityczny, widać to aż nadto wyraźnie. Jeszcze dobitniej o fenomenie powszechnej nieracjonalności świadczy to, że dyskurs dzisiejszej polityki i świata medialnego ktokolwiek jest skłonny brać na poważnie i uznawać za adekwatną reprezentację globalnych problemów. Anders nie uważa więc, że wszyscy jesteśmy psychopatami, ale że wszyscy staliśmy się – najczęściej bezwiednie – konformistami, ponieważ nie ma dziś innej drogi do skutecznej socjalizacji. Współczesny konformizm jest więc zjawiskiem skrajnym i radykalnym, to znaczy jest niezależny od woli, świadomości czy światopoglądu. To warunek możliwości uczestnictwa w świecie, w którym brak korelacji między złożoną realnością a prostotą wyuczonych odruchów nikomu już nie przeszkadza.
Można z pewnością powiedzieć, że tego rodzaju konformizm ma charakter niemal metafizyczny, dotyczy bowiem samej definicji bycia w świecie. Oczywiście zmienia ją samo istnienie bomby atomowej. Nie żyjemy już na ziemi, ale raczej dysponujemy nią, niczym jeszcze jednym poręcznym obiektem, który potrafimy zniszczyć w czasie krótszym niż zajmie napisanie tego tekstu. Z drugiej strony charakter naszego konformizmu sprawia, że nijak nie jesteśmy w stanie odnieść się do tej nowej sytuacji w sposób racjonalny. Nie umiemy objąć jej ani swoją myślą, ani uczuciem, bo nie jesteśmy tak zaprogramowani. Widać to po dynamice, w jaką wpada każdy przerabiany medialnie temat niezależnie od tego, czy chodzi o obyczajowe skandale czy przyszłość życia na ziemi. Wszystkie ulegają najprostszym polaryzacjom, w których reakcje poszczególnych stron opierają się na coraz prostszych triggerach. Każda sprawa jest okazją do tego, żeby zredukować rzeczywistość do dwóch bytów: my i oni. I później poruszamy się już tylko w przestrzeni zautomatyzowanej negacji wszystkiego, co przychodzi – lub wydaje się, że przychodzi – z tej drugiej strony.
Przyjrzyjmy się kilku przykładom tego, jak wygląda nasze codzienne odrealnienie i jak konsekwentnie oduczani jesteśmy mierzenia się z niebezpieczeństwem nuklearnego zniszczenia. Jak wiadomo, jedynym krajem, który użył bomby atomowej do mordowania ludności cywilnej, były Stany Zjednoczone. Po zniszczeniu Hiroszimy i Nagasaki od razu jednak ruszyła machina mająca przekonać światową opinię publiczną, że właściwie nic takiego się nie stało. Na łamach uchodzącego do dziś za wiarygodne źródło informacji „New York Timesa” 13 września 1945 roku ukazał się artykuł, w którym William H. Lawrence przekonuje, że w miastach tych nie występuje żadna szkodliwa radioaktywność, a twierdzenie, że jest inaczej, to tylko „japońska propaganda”. Podobna retoryka była wówczas zresztą dość powszechna w ustach przedstawicieli US Army i polityków amerykańskiej administracji, co przypomniała niedawno obfita dokumentacja udostępniona przez National Security Archive.
Na porządku dziennym było wówczas podkreślanie „sukcesu” ataku oraz „naukowego geniuszu” broni nuklearnej nawet przez reporterów wizytujących zbombardowane miasta. Przykład ten pokazuje, że można konsekwentnie budować społeczną świadomość na całkowitym zaprzeczeniu rzeczywistości i utrzymywać swych obywateli w niemal doskonałym urojeniu na temat rzeczywistych skutków i okoliczności tak ważnego wydarzenia jak użycie broni atomowej. Nawykli do tego przekazu odbiorcy mogą naprawdę wierzyć, że choroba popromienna to wymysł wroga, a zamordowanie 200 tysięcy ludzi jest wspaniałym osiągnięciem techniki.
Nie jest to bynajmniej odległa i zamknięta historia, jak pokazał cały szereg sytuacji, w których media głównego nurtu okazały się doskonałymi narzędziami propagandy, wymuszając na „wolnych społeczeństwach” akceptację planowanych przez władzę posunięć. Dość przypomnieć przykłady najbardziej spektakularne: od incydentu w Zatoce Tonkińskiej (pretekst do rozpoczęcia inwazji na Wietnam), przez dzieci wyrzucane z inkubatorów w Kuwejcie (pretekst do pierwszej inwazji na Irak), po opowieść o broni masowego rażenia, którą rzekomo dysponował Saddam Husajn (kłamstwo, które posłużyło za alibi drugiej inwazji na Irak), czy długie milczenie o obecności dżihadystów po stronie syryjskiej opozycji w wojnie przeciw Asadowi.
Nie ma powodu, by myśleć, że infiltracja mediów głównego nurtu przez służby wywiadowcze i przemysł zbrojeniowy – zwłaszcza tam, gdzie naprawdę formatuje się przekaz na temat wojny – uległa radykalnemu osłabieniu. Wystarczy zobaczyć, kto występuje w roli ekspertów w kanałach telewizyjnych, gazetach i portalach głównego nurtu, przeczytać o specjalnym portalu Facebooka pozwalającym członkom służb bezpośrednio usuwać niewygodne treści albo sięgnąć pamięcią do znanej wypowiedzi Johna Stockwella o tym, jak CIA tworzy medialną rzeczywistość po to, żeby uzyskać poparcie dla działań militarnych. Weźmy za przykład artykuł w „Politico” z 26 października 2022 roku – a naprawdę nie jest trudno znaleźć inne – na temat przyspieszenia transportu amerykańskich głowic nuklearnych do Europy. Na zdjęciu jest Lloyd Austin, były pracownik Raytheon, jednej z największych firm zbrojeniowych na świecie, a dziś sekretarz obrony USA. Gdy pierwszy raz zaglądałem do artykułu, tekst, w którym zresztą mówi się zarazem, że to odpowiedź na ruchy Putina i całkowicie niezwiązane z wojną rutynowe działania, przecinały aż trzy reklamy Lockheed Martin, innego wielkiego producenta broni. Zarówno władza wykonawcza, jak i „czwarta władza”, której zadaniem jest kontrolowanie tej pierwszej, są blisko powiązane z korporacjami, które na wojnie zarabiają fortuny.
Andrew Cockburn opisywał w styczniu 2015 roku na łamach „Harper’s Magazine” swoją rozmowę ze znajomym, który uczestniczył w spotkaniu fundraisingowym jednego z republikańskich kongresmenów, Mike’a Rogersa. Było to zaraz po zajęciu Krymu przez Putina, a w spotkaniu brało udział wielu przedstawicieli korporacji zbrojeniowych. Kolega lobbysta, zapytany, jaka panowała na nim ogólna atmosfera, stwierdził: „Nazwałbym ją skrajnie euforyczną”.
Biuro Centrum Zarządzania Kryzysowego w Nowym Jorku wyprodukowało niedawno ciekawy spot wyjaśniający mieszkańcom miasta, jak powinni się zachować w przypadku ataku nuklearnego. Ponieważ samo istnienie tego klipu może już wywołać poczucie paniki, jego autorzy postanowili osłabić efekt szoku, przedstawiając skutki ataku w sposób cokolwiek komiczny. Na tle wirtualnej rekonstrukcji miasta (budynki wydają się opuszczone, ale nie zniszczone, ulice wypełniają zaparkowane samochody) aktorka przedstawia trzy zasadnicze porady dla zagrożonych mieszkańców. „Wejdź szybko do środka i odejdź od okien”, to punkt pierwszy. Dalej: „Zostań w środku. Zamknij drzwi i okna. Jeśli masz piwnicę: ukryj się w niej. Trzymaj się środka pomieszczenia. Jeśli byłeś na zewnątrz, zdejmij i upierz swoje rzeczy. Weź prysznic, używając mydła i szamponu”. I wreszcie porada trzecia: „Bądź czujny. Śledź media i pojawiające się w nich informacje. Oficjalne komunikaty. Nie wychodź na zewnątrz, dopóki urzędnicy nie powiedzą, że jest bezpiecznie”. Brzmi to jak żart, ale nim nie jest. O ile dobrze pamiętam, cząstek radioaktywnych powstałych w wyniku wybuchu atomowego nie da się po prostu zmyć pod prysznicem, a pomysł, że taki prysznic będzie jeszcze w domu działać, wydaje się nad wyraz optymistyczny. Już samo „wejdź do środka” przeczy efektom wybuchu, jakie można zauważyć choćby na fotografiach ze zniszczonej Hiroszimy. Ten film powstał dla ludzi, którzy nie żyją w realnym świecie, w którym promieniowanie w Czarnobylu można odnotować do dziś i żaden prysznic na nie nie pomoże.
Tymczasem symulacje globalnej wojny nuklearnej dowodzą, że – jak wymownie głosi tytuł artykułu w „Bulletin of the Atomic Scientists” – „nie ma gdzie się schować”. Bezpośrednia śmierć ludzi w wyniku wybuchu i siły uderzeniowej to tylko jeden z wielu katastrofalnych skutków takiego wydarzenia. Pył atomowy wywołany wybuchem wielu pocisków będzie prawdopodobnie tak duży, że doprowadzi do „nuklearnej zimy”, w wyniku której z głodu będą musiały umrzeć miliony ludzi. Fala pożarów dodatkowo spustoszy pola uprawne i pozostałości infrastruktury koniecznej do tego, żeby podtrzymać sieć dostaw i produkcji podstawowych towarów. Do tego dochodzi skażenie powietrza, ziemi, wód gruntowych itd. Autorzy artykułu szacują, że w ciągu dwóch lat od wybuchu wojny atomowej z głodu umrze 5 341 000 000 ludzi. „Nie można wykluczyć możliwości wyginięcia gatunku Homo sapiens” – piszą autorzy innego podsumowania zagrożeń atomowych.
Otaczające nas media wydają się mówić nam mniej więcej to, co nieszczęsny nowojorski spot. Powtarzają w kółko – mniej lub bardziej wprost – najważniejsze słowa klipu, które pojawiają się już na jego początku. „A więc miał miejsce atak nuklearny. Nie pytaj jak ani dlaczego, po prostu przyjmij, że uderzyła w nas wielka bomba”. No właśnie, nie pytaj jak i dlaczego. Po prostu akceptuj to, co robimy w twoim imieniu, a gdy doprowadzimy do katastrofy, stay tuned i czekaj na komunikaty. Dla mnie tego rodzaju przekaz świadczy o tym, że urojony „świat bez radiacji” ma się świetnie i że niedługo wszyscy możemy w nim żyć. Mam poczucie, że pełną akceptację zyskały dziś – w dobie toczącej się wojny w Ukrainie i prawdopodobnej wojny USA z Chinami –słowa i apele, których jedyną realną konsekwencją będzie III wojna światowa między potęgami atomowymi. Jakby nie istniały żadne granice eskalacji zarówno dla retoryki, jak i praktyki.
Politycy lubią powtarzać, że będą dostarczali sprzętu wojskowego „tak długo, jak będzie potrzeba”, „jak długo się da”, albo będą walczyć z wrogiem „do ostatniej krwi” i „bez względu na wszystko”. Takie zapewnienia ładnie brzmią i na pewno pozwalają różnym urzędnikom i działaczom poczuć się lepiej, ale obawiam się, że prowadzą nieuchronnie do opłakanych konsekwencji. To w wyniku polityki uprawianej w myśl podobnych haseł jesteśmy na skraju kolejnej wojny światowej, a wciąż jedynym powszechnie akceptowanym zawołaniem w naszych „wolnych, demokratycznych społeczeństwach” jest: „do boju!”.
Po wybuchu wojny nuklearnej nie będzie miało znaczenia, kto miał rację i do czego miał prawo. Nie pójdziemy do naszych wrogów, żeby z drwiącym poczuciem dumy powiedzieć im: „A nie mówiliśmy?”. Niczego nie ratujemy, prowadząc świat bliżej tej krawędzi, ponieważ tworzymy zagrożenie dla wszystkich: ofiar i katów, postronnych i zaangażowanych. Jeśli nie chcemy doprowadzić do takiego scenariusza, wojnę w Ukrainie trzeba będzie zakończyć negocjacjami, a wojny z Chinami najlepiej nie wszczynać w ogóle. To w tym momencie jedyne rozwiązanie, które może chronić nas przed groźbą zniszczeń na bezprecedensową skalę.
Obserwując ton dominujący w dyskursie publicznym, można odnieść wrażenie, że najgorszą rzeczą, jaką można zrobić w zaistniałej sytuacji, to wzywać do pokoju. Do czegóż to już nie przyrównano takiego „pacyfizmu”. Naiwność, oczywiście, bo wojna to najwyższa roztropność, zwłaszcza taka, która może skończyć na dobre ludzkie życie na ziemi. Sprzyjanie Putinowi, bo Putinowi sprzyja dziś wszystko, co nam się nie podoba, tak, że nawet dwie walczące ze sobą polskie prawice oskarżają się nawzajem już tylko o putinizm. Znów na świecie są jedynie dwa byty. Kolonializm, bo całkowita zależność od Stanów Zjednoczonych, czyli największego imperium wojennego w historii w wojnie przeciwko Rosji, innemu potencjalnemu imperium, to w myśl jakiejś nowej logiki postawa antykolonialna. Oderwanie od rzeczywistości, bo jak wiadomo, żadna wojna w historii nie zakończyła się nigdy dzięki rozmowom pokojowym. Samo słowo „dyplomacja” wydaje się dziś równoznaczne z kapitulacją, a nawet z perwersyjną sympatią do wroga. Tak jakby dyplomacji nie wymyślono po to, żeby rozmawiać z wrogami i utrzymywać ich w ryzach bez poświęcania życia i zdrowia swoich obywateli.
Tymczasem nie brakuje dowodów na to, że w zachodnim dyskursie odblokowano tabu związane z prowadzeniem wojny nuklearnej. Winni są oczywiście gdzie indziej. Sean Penn w rozmowie z Seanem Hannity w „Fox News” powiedział, że obawia się sytuacji, w której „kraje posiadające broń nuklearną zostaną powstrzymane przed jej użyciem”. Słowa te padły w kontekście wojny w Ukrainie. Jeśli Putin groził użyciem broni atomowej, w jaki konkretnie sposób przysłuży się światu użycie jej najpierw przez inne państwa? Jak konkretnie ochroni to mieszkańców Europy? Wydaje się, że w USA kiełkuje przekonanie, że wojnę nuklearną można właściwie wygrać i że może nie jest to najgorsze z dostępnych rozwiązań. Tego rodzaju przekonania opisywano jeszcze przed wojną w Ukrainie w kontekście napięć na linii Stany Zjednoczone–Korea Północna. Dziś wydają się mniej wariackie i mniej podejrzane niż domaganie się pokoju.
Mówi się, że pierwszą ofiarą wojny jest prawda. A może wraz z nią upada też od razu prawo do pokoju? Można być tylko przeciwko wojnom już minionym, bo gdy trwa ta tutaj teraz, propaganda jest tak wszechobecna, że każdy, kto nie chce ciągnąć tego dalej i uważa, że wynikną z tego tylko złe skutki, jest po prostu zdrajcą. Tak było we wszystkich dotychczasowych wojnach, a dziś powtarzamy ten scenariusz z przerażającą precyzją. Na analizę i krytykę szaleństwa tego dyskursu i jego katastrofalnej nieodpowiedzialności zostawimy miejsce przyszłym pokoleniom. Jeśli takowe w ogóle będą, bo wskazówki zegara nie przestaną zbliżać się do północy tylko dlatego, że jeszcze sto razy zawołamy „do boju!”.
Może wszystko przez to, że prowadząc wojnę, prowadzi się ją zarówno w rzeczywistości, jak i we własnych rojeniach? Że to, co wyobrażone, zawsze bierze górę nad tym, co rzeczywiste, i to przede wszystkim z winy wszelkiej maści twardych realiów? Pokazują to elementy dyskursu wokół Ukrainy. Na przykład wszechobecna analogia do 1938 roku, która ma ucinać w zarodku wszelkie dyskusje o możliwych rozwiązaniach dyplomatycznych, identyfikując je z appeasementem, który pozwolił Hitlerowi na rozpętanie II wojny światowej. Z tą metaforą jest tylko jeden problem: nie mamy 1938 roku, tylko 2022. Jedną z głównych różnic między tymi dwiema datami jest to, że w 1938 nie było broni atomowej. Po drugie, może lepiej zastanowić się, jak ograniczyć straty w roku 2022, niż na siłę przyporządkowywać teraźniejszość do dawnego scenariusza? A skoro już musimy być niewolnikami historycznych analogii, dlaczego nie używamy kryzysu kubańskiego z 1962, kiedy udało się zapobiec nuklearnej apokalipsie poprzez deeskalację i dyplomację? Co ciekawe, wtedy też uciszano pacyfistów figurą 1938 roku. I, oczywiście, byliśmy o wiele bliżej katastrofy niż przedstawiano to wówczas w mediach. Jak pokazuje Jean-Pierre Dupuy w książce „La guerre qui ne peut avoir lieu” poświęconej „metafizyce nuklearnej”, 27 października 1962 roku świat naprawdę mógł być zniszczony w wyniku nieporozumienia między kapitanem radzieckiej łodzi podwodnej a patrolującym wybrzeże kubańskie lotniskowcem „Randolph”. I być może deeskalację tego konkretnego momentu zawdzięczamy obecności – równie przypadkowej jak owo „nieporozumienie” – innego radzieckiego oficera, który rozpoznał problem i miał wystarczającą władzę w hierarchii wojskowej, aby powstrzymać konfrontację.
Uważam, że prawdziwym i niewybaczalnym appeasementem jest dzisiaj milcząca zgoda na to, aby wojna o potencjale katastrofy nuklearnej trwała dalej choćby chwilę, niezależnie od tego, czy chodzi o już trwającą wojnę w Ukrainie czy o jedynie prawdopodobną lub zbliżającą się wojnę USA z Chinami. Konsekwencje pełnej eskalacji tych konfliktów trudno sobie wręcz wyobrazić, i to nawet wtedy, gdy uda się utrzymać je jakoś z dala od atomu. Czemu to wszystko służy? Dokąd zmierza? Jak wyobrażamy sobie przyszłość realnego koegzystowania na ziemi z tymi, którzy dziś są naszymi wrogami? Czy będziemy już tylko fantazjować o ich zniknięciu, które zapewnią magicznie kolejne wydatki na zbrojenia?
Brak krytyki „swoich”, odruchowe rzucanie podejrzeń na zadających niewygodne pytania i formułujących alternatywne scenariusze to prawdziwy appeasement. Naiwność polegająca na tym, że najlepiej zatroszczą się o nas skorumpowani politycy i przemysł zbrojeniowy. Przekonanie, że jesteśmy po tej lepszej i bardziej moralnej stronie, że jesteśmy mniej opętani wojną niż nasz przeciwnik, to pierwszy sukces wojennej propagandy, jak pokazuje na przykład Anne Morelli w książce „Principes élémentaires de propagande de guerre”. Właściwie wiemy to – albo powinniśmy wiedzieć – od dawna, ale gdy przychodzi moment zagrożenia, właśnie ta świadomość wydaje się ulatniać pierwsza. W ten sposób oddajemy naszą przyszłość w ręce „alfonsów wojny”, którzy czają się niestety po każdej stronie. I wmawianie sobie, w tej naszej już w zasadzie północnej godzinie, że są oni wszędzie naokoło, tylko nie u nas, jest prawdziwie niewybaczalną ślepotą.