Nowe porządki
Christopher Michel / CC BY 2.0

15 minut czytania

/ Ziemia

Nowe porządki

Paweł Mościcki

Odległe dotychczas scenariusze katastrof trzeba potraktować wreszcie serio. Ale ta zależność działa także w odwrotnym kierunku: przeżywamy koszmar współczesności tak, jak byśmy oglądali film

Jeszcze 4 minuty czytania

CLOV (wzrok nieruchomy, monotonnie) Skończone, skończyło się, kończy się już, to chyba się już kończy. (Pauza) Ziarnko do ziarnka, po jednym, aż nagle, któregoś dnia, jest stos, niemożliwy stos.
Samuel Beckett, „Końcówka”

Według obiegowej mądrości – a mądrość wyraża się dziś głównie w eliptycznych formach memów i tweetów – w księgarniach można już przenosić książki z działu „science fiction” na półkę oznaczoną jako „current affairs” (sprawy bieżące, aktualności). Oznacza to, że wkraczamy z impetem w epokę ostatecznych rozstrzygnięć, walki o zachowanie planety, konfrontujemy się z bezprecedensową katastrofą klimatyczną, która według naukowych symulacji może zniszczyć ludzką cywilizację w ciągu następnych kilku dekad. Każdy, kto widział zdjęcia lub filmy z ogarniętej pożarami Australii – a kto ich nie widział? – wie, o co chodzi. Rajskie krajobrazy dzikiej natury nagle zostały zasłonięte przez ciemne kłęby dymu, zieleń dziewiczych lasów zmieniła się w wyjałowione pustkowia. Urlopy spędzane z dala od miast stały się koszmarnym snem, a wygodne usadowienie w głuszy oznacza teraz walkę o przetrwanie.

Na krążących w internecie nagraniach i zdjęciach widać ludzi stłoczonych na plażach, otoczonych z każdej strony pociemniałym niebem. Próbują zachować część dobytku, uspokoić dzieci, a zapewne i samych siebie. Inne materiały przynoszą sceny ratowania oszołomionych, przerażonych, sparaliżowanych zwierząt – koala, kangury, te synonimy egzotyki – wyrwanych brutalnie ze swego środowiska. Ich nieme cierpienie wydaje się najbardziej szokujące, ich hekatomba – mowa o setkach milionów jednostek – wskazuje liczby tak wstrząsające, że wręcz trudne do wyobrażenia. Jesteśmy już u granic nie tylko swojego bezproblemowego, wygodnego życia, ale natychmiast znajdujemy się też u granic rozumienia. Te dwie rzeczy zlały się ze sobą tak bardzo, że naruszenie jednej prowadzi nieodwołalnie do załamania drugiej. Jak można widzieć te obrazy – a widział je przecież każdy – i wciąż nie rozumieć, jak bardzo zniszczenie habitatu zwierząt, dewastacja natury związana jest z zagrożeniem nie tylko zachodniego stylu życia, ale ludzkiego życia pure and simple? Jak można wciąż zachowywać się tak, jakby dało się wieść spokojną egzystencję na odciętym od świata i otoczonym wysoką ścianą ognia skrawku plaży? Tak jak wszyscy widzieliśmy te przerażające obrazy, tak też wszyscy mieliśmy okazję zobaczyć – tak, zobaczyć, bo to coś, co widać jak na dłoni, co rzuca się w oczy – jak zupełnie nic nie zmieniły one w światowej polityce, zwłaszcza na tym odcinku, na którym walka o ocalenie nas od katastrofy klimatycznej mogłaby znaleźć swój wyraz.

A przecież każdy z tych obrazów skrywa też inną tragedię, inny kataklizm, którego nie możemy być już świadkami, choć dzieje się tuż obok, za kolejną granicą, za kolejnym morzem lub łańcuchem górskim, z pewnością bliższym nam niż Australia. Katastrofy niezobaczone, nieuświadomione czają się za rogiem tak licznie, że każdy, kto poczuje się wstrząśnięty jedną, i tak może od razu pracować nad swym nieczystym sumieniem, bo z pewnością nie oddał sprawiedliwości innym. Pod tragedią pożarów w Australii jest klęska humanitarna w Jemenie, obok pełzająca wojna na Bliskim Wschodzie (jakby nie było ich już dość). Wokół nich inne, wciąż być może niepozorne, ale już kiełkujące. Ta konkurencja tragedii, ich ścisłe splecenie sprawia, że nie ma już przysłowiowej Brechtowskiej „rozmowy o drzewach”, której prowadzenie mogłoby obrażać ofiary otaczającej nas niesprawiedliwości. Nawet konwersacja na temat pogody przekształciła się przecież z neutralnego i bezpiecznego small talku w dyskusję o najbardziej niepokojących wydarzeniach na horyzoncie. Stała się już nie tyle nawet „sprawą bieżącą”, ile „palącym problemem”, którego poruszenie w trakcie rozmowy zbliża ludzi już nie przez jego przezroczystość, lecz ewentualnie przez wspólne poczucie zagrożenia.

Mem

*

Wiem, że mądrości wyrażane w memach i tweetach – jak pewnie każda forma obiegowej doksy – nie domagają się wcale dodatkowych pytań ani dociekań. Wręcz przeciwnie, działają jak dowcip, którego nie wolno nikomu tłumaczyć, żeby nie przestał działać. Ale chciałbym zastanowić się nad tym, co właściwie oznacza księgarska metafora, o której wspomniałem na początku. W jakim stopniu ujawnia naszą aktualną kondycję cywilizacyjną, a w jakim – być może – zasłania ją albo zniekształca? Skoro półki z science fiction i z aktualnościami wymieszały się, oznacza to dwie rzeczy, a nie jedną, jak mógłby sugerować nasz śmiech z tego dowcipu. Tę pierwszą łapiemy od razu: to, co niegdyś wydawało się odległe i całkiem wyimaginowane, stało się dziś namacalną rzeczywistością.

Science fiction jako gatunek uczył nas, jak wyglądałby świat, gdyby jakiś zbiór jego elementów – związanych z techniczno-naukowym wymiarem nowoczesności – uległ niesłychanemu rozwojowi. Książki i filmy tego gatunku pokazywały, jakie będą konsekwencje tej gwałtownej transformacji w innych dziedzinach życia, jak będzie ono urządzone, gdy nauka rozwinie nieosiągalne dotychczas możliwości. I nierzadko okazywało się, że to nowe życie, życie w przyszłości, którą przygotował dla nas postęp, jest czymś monstrualnym, niebezpiecznym, właściwie nienadającym się do życia. Czy ten gatunek jest dla nowoczesnych społeczeństw przestrogą? Zawoalowaną krytyką aktualnego stanu świata? A może symulacją, która ma oswoić je z tym, co już teraz jest głęboko niepokojące, ale dzięki zestawieniu z wyimaginowaną przyszłością zacznie uchodzić za całkiem normalne? Science fiction jest w tym wymiarze gatunkiem pedagogicznym, by nie powiedzieć propagandowym, w którym pośrednio wytwarza się wrażenie, że teraźniejszość jest wciąż całkiem swojska, a może nawet zapóźniona. A więc spokojna, przewidywalna, zharmonizowana. Jej tradycyjna odrębność od current affairs gwarantuje tym ostatnim niezakłócony bieg, legitymizuje je.

Właśnie odwołanie do tego wariantu science fiction uważam za konieczne w kontekście jego pomieszania z aktualnością. Bo księgarska metafora oznacza wówczas nie tylko to, że odległe dotychczas scenariusze trzeba będzie potraktować wreszcie serio, ale że nasze społeczeństwa zaczną przeżywać koszmar współczesności tak, jakby oglądały film. Właściwie to pomieszanie też już się dokonało, choćby wówczas, gdy politycy zaczęli posługiwać się retoryką „Gwiezdnych wojen” albo uważać samych siebie za superbohaterów. Przywódców i obywateli przyzwyczajonych do takiej narracji naprawdę trudno sprowadzić na ziemię. Ich wyobraźnia jest bowiem niczym nauka w opowieściach science fiction: urwała się z łańcucha i szybuje gdzieś daleko od ograniczeń zasady rzeczywistości. Stąd być może towarzyszące wstrząsającym obrazom z Australii wrażenie, że te sceny już się gdzieś widziało, że bierzemy udział w jakimś powtórzeniu, choć będące jego źródłem pierwotne wydarzenie trudno odnaleźć w pamięci.

Ujmując rzecz inaczej: działy „science fiction” i „current affairs” już dawno się ze sobą wymieszały, od dekad uczyliśmy się bowiem myśleć o tych ostatnich na modłę tych pierwszych. I właśnie dlatego dzisiaj żadne wydarzenie nie jest w stanie pomieszać jeszcze raz tego, co już zostało wymieszane. Nie będzie żadnego przełomu, zwrotu ani rewolucji, bo ta została już sfilmowana tyle razy, że niewiele z niej zostało poza narracyjnymi schematami przechwyconymi z telewizji informacyjnych. Zwróćmy uwagę: nasze oburzenie, gniew, kontestacja zostały sprowadzone do emotikonu, to zaledwie jak kupienie biletu na kolejny seans wymyślonej historii. Przecież gdyby nie narzędzia hipernowoczesnej technologii, nawet byśmy o tych tragediach nie wiedzieli!

*

Skoro już i tak przeżywamy rzeczywistość jak film, to może trzeba skupić się na filmach, żeby, znowu, jeszcze raz, czegoś się z nich nauczyć? Tym razem inaczej, trochę rozważniej i pełniej? Ze świadomością, że nie tylko pozwalają nam one wyobrazić sobie świat, ale też powstały w jakimś świecie i składają się nań tak samo jak drogi, mosty i sieci telefoniczne? „Wodny świat”, „Pojutrze”, „Mad Max. Na drodze gniewu”, „Droga”, „Hell” – te wszystkie tytuły, i wiele innych, odsyłają do opowieści, które staną się niedługo kinem realistycznym. To dość niecodzienna sytuacja, że rzeczywistość może wpłynąć na gatunek, w jakim osadzony jest film z przeszłości. Ale pokazane w tych filmach warunki życia nie są dziś nie do wyobrażenia, wręcz przeciwnie – wydają się całkiem udaną reprezentacją tego, o czym od lat alarmują naukowcy. Naprawdę sporą część świata, włączając w to wielkie metropolie, może zalać podniesiona woda oceanów. Naprawdę postępujące ocieplenie klimatu spowoduje niedługo przedłużające się susze wyjaławiające zbiory i sprawiające, że dzienne temperatury na większości obszarów ziemi będą po prostu nie do wytrzymania. Naprawdę drogi, którymi zmierzamy dziś do pracy, po zakupy czy na urlop, mogą stać się za chwilę drogami donikąd.

Oczywiście większość z tych filmów – co dziś wydaje się wręcz rozpaczliwe – próbuje pokazać apokaliptyczny świat jako scenerię atrakcyjnych konfliktów dobra ze złem, okazji do zacieśnienia albo odbudowania więzów rodzinnych, odwrócenia tradycyjnej niesprawiedliwości spotykającej kobiety itd. W tym tkwi ich ideologiczne kłamstwo, ich współudział w tym, co wydają się wieszczyć. Odwracają uwagę, naturalizują koszmar, próbują wpisać katastrofę jeszcze raz w nasze current affairs, nasze buisness as usual, nasze małe potyczki i rewolucje z emotikonów. Nie wszystkie i nie całkowicie, na pewno. Ale większość i w dużym stopniu. I w ostatecznym rozrachunku.

Sytuacja przypomina inny jeszcze mem, który widziałem w ostatnim czasie, i choć dotyczył on akurat Brexitu, świetnie nadaje się na metaforę sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się jako cały gatunek. Obrazek przedstawia tonący okręt o rozmiarze przypominającym Titanica. Jest ustawiony pionowo wobec powierzchni wody i jego połowa już się w niej zanurzyła. Na przeciwległym końcu siedzą pasażerowie i jeden z nich nie może się nadziwić, jak można twierdzić, że toną, skoro jeszcze nigdy nie widzieli powierzchni wody z takiej wysokości. Dodałbym do tej sceny ciąg dalszy. Siedzący na dziobie postawionego na sztorc statku pasażer zaczyna nagrywać wzburzone fale morza komórką i wysyła film natychmiast do swych bliskich, żeby pochwalić się widokiem. Następnie włącza sobie Netflixa albo HBO GO, żeby dokończyć oglądanie serialu na temat tajemniczego wirusa, który zmiótł z powierzchni ziemi połowę ludzkości. A może po prostu nie widział jeszcze „World War Z” i teraz ma chwilę na nadrobienie zaległości?

Mem

Metafora odrobinę kuleje, ale tym pasażerem, niestety, jesteśmy my wszyscy. Nawet jeśli wysyłamy nagrany przez siebie film z pełną świadomością, że toniemy, ktoś, kto go obejrzy, włączy za chwilę ten sam serial, którego my, być może, akurat nie zdążymy już obejrzeć. Czy tym samym były filmy i zdjęcia rozesłane przez przerażonych ludzi z plaż i leśnych dróg Australii? Czy naprawdę płyną tą samą łodzią? Nie tylko oni, również ci, którzy – gdy my jeszcze patrzymy na taflę wody z bezpiecznej wysokości – są już dawno pod wodą albo właśnie się w niej topią. Ich nie ma nawet na tym zabawnym obrazku z tonącym okrętem, który wypluły mi przed oczy fale internetu.

*

Pewnie wisiał gdzieś obok kolejnego paska z napisem „Breaking News”. Nie ma chyba w naszej globalnej księgarni bardziej wyeksploatowanej, i w związku z tym opustoszałej, półki. Żadna informacja nie przebija się do nas niczym błysk pioruna rozświetlającego na chwilę burzowe niebo, jakby noc stała się na moment ponownie dniem. Żyjemy raczej w samym środku burzy, w której dzień i noc są ze sobą tak poplątane jak „science fiction” i „current affairs”. Nie ma też chyba informacji, która mogłaby nas naprawdę załamać, zmienić bieg rzeczy przez swoją doniosłość, prawdziwość, moralny wstrząs. Nie zrobiły tego obrazy zniszczonej Syrii, uciekających przed rzezią Rohingów ani całego kontynentu stojącego w ogniu. I częściową odpowiedzią na pytanie, jak to możliwe, jest właśnie to, czego nauczyliśmy się z filmów, książek, mediów masowych i społecznościowych: niewzruszona, osadzona głębiej niż jakiekolwiek przekonania, oswojona bardziej niż wszelkie odruchy sympatii lub antypatii, współczucia lub sprzeciwu, warunkująca nasze codzienne i zwyczajne poczucie zakorzenienia w życiu – obojętność. Bez niej już by nas tu nie było. Zawdzięczamy jej naprawdę o wiele więcej, niż skłonni jesteśmy przyznać.

To oczywiście tylko część prawdy. Jakie są pozostałe? Nie znam wszystkich, to jasne. Ale oprócz tego całkowicie znormalizowanego konformizmu, w którym wszyscy bierzemy udział, bo bez niego żylibyśmy jak zapomniane i przez lata nieodkryte ludy filmowane kiedyś przez Wernera Herzoga, jest jeszcze coś, co można nazwać chyba tylko, po prostu, bezsilnością. Jedynie to uczucie wydaje mi się dzisiaj pozbawione fałszu, faktycznie podpięte pod nasze marne, coraz bardziej i jak się wydaje, bez końca marniejące czasy. Ta bezsilność ma wartość kompasu, bo pokazuje, że wszyscy uwikłani jesteśmy w strukturę, w której nie można pozostać niewinnym. Aktualny system polityczno-ekonomiczny toczy się w rytmie coraz bardziej bezwzględnej i coraz lepiej skalkulowanej dewastacji planety, a przy tym także coraz skuteczniejszego i coraz lepiej skalkulowanego odwracania od tego naszej uwagi. Stopień jego zaawansowania w tym względzie jest tak niesamowity – niemal jak w filmie science fiction – że od walki z katastrofą klimatyczną może odciągać nas nawet ekologia. Stąd przecież pojęcie green washing, „ekościema”, które przyprawiałoby mnie może o białą gorączkę, gdyby nie świadomość, że definiuje ono nie tylko praktyki wielkich korporacji udających troskę o środowisko, a faktycznie prowadzących niszczącą je działalność, ale w zasadzie codzienność każdego z nas, niezależnie od starań o bycie troskliwym, świadomym i odpowiedzialnym. Tak to po prostu jest urządzone.

Ale kto wie, może i w tej bezsilności wciąż poszukujemy tylko kolejnej strefy komfortu? Może to jeszcze jedno przebranie, które pozwala sprawom toczyć się dalej tak samo jak wcześniej, bez większych zakłóceń? Może tak właśnie ma się czuć widz w trakcie projekcji filmu katastroficznego? Ale jak wyjść z tej projekcji, jak opuścić tonący statek albo jak nie zachowywać się na pokładzie jak bohater mema? Jak nie być memem – może to jest pytanie, dramatyczne czy wręcz tragiczne, jakie zadają udostępniane przez nas obrazy mnożących się na świecie katastrof. Może po cichu wybrzmiewa ono z twarzy przerażonych zwierząt i z okrzyków uciekających przed ogniem ludzi. Może nagrywający te obrazy na komórkę turyści próbują, w jakimś przyszłym języku, o którym nie ma jeszcze żadnego filmu, na to pytanie odpowiadać?