O czym mówimy, kiedy mówimy o disco polo

20 minut czytania

/ Obyczaje

O czym mówimy, kiedy mówimy o disco polo

Łukasz Najder

Od jakości artystycznej „Zenka” ciekawsze są reakcje przeciwników disco polo, których zbulwersowała już sama wzmianka, że zostanie nakręcona biografia Zenona Martyniuka. Kiedy mówimy o disco polo, mówimy o naszej hipokryzji

Jeszcze 5 minut czytania

Najprawdopodobniej to nie „Zenek” będzie najgorszym polskim filmem, jaki zobaczysz w tym roku. Choć dziełu Jana Hryniaka do wybitności brakuje naprawdę sporo, nie jest ono zarazem jednym z tych kompletnie poronionych i żenujących produktów kinowych, które wywołują u widza ciarki wstydu. Nie zanosi się również na wór Węży, antynagród, i seanse ironiczne – świadomie zdystansowaną konsumpcję zła w gronie rozbawionych przyjaciół. „Zenek” to opowieść hagiograficzna, o tyle oryginalna, że prócz wysławiania cnót tytułowego bohatera ma jeszcze nikogo nie urazić, spodobać się możliwie jak najszerszej publiczności, być pluszem dla oczu i uszu. 

Zenek jest ideałem. Syn kochający rodziców, fajny kumpel, uczciwy człowiek, szczery miłośnik Limahla i śpiewu. W dodatku pragnie śpiewać nie dla mamony czy rozgłosu, ale by ludziom było weselej. Kiedy na jego koncert przyjedzie – zimą! – pokaźny nadkomplet, Zenek wystąpi na dachu, żeby wszyscy mogli skorzystać z widowiska. Jeśli kocha, to na całe życie i od pierwszego wejrzenia. Tak poznał Danusię. Haruje latami, bo chce kupić dla rodziny większe mieszkanie, a potem – willę. Udaje się. Niejako przy okazji odnosi gigantyczny sukces muzyczny. Oczywiście, jak każdy święty, zostaje też poddany licznym próbom.

Za młodu lokalny romski opryszek wrabia go w stanie na czatach podczas włamu do sklepu wielobranżowego. Gdy Zenek zyska sławę i pieniądze, będzie kuszony przez nimfy z nocnego klubu, by zerwał, a przynajmniej czasowo uelastycznił więzy małżeńskie. Ciągłe rozjazdy spowodują, że zaniedba wychowanie syna i obowiązki wobec żony. Płowowłosy Danielek zostanie co gorsza porwany dla okupu. Z każdej z tych opresji wyjdzie Zenek obronną ręką. Silniejszy, bardziej prostolinijny, jeszcze sympatyczniejszy.   

Dzieje Zenka mają za tło i tworzywo zmieniającą się gwałtownie polską rzeczywistość. Od połowy lat 80., które rozpoznajemy nieomylnie dzięki zenkowej plerezie, pokojach młodzieży wytapetowanych plakatami zachodnich gwiazd popu i misteriach z użyciem magnetofonu Kasprzak, przez kolorowe najntisy i europeizującą się ojczyznę drugiej kadencji prezydenta Kwaśniewskiego, aż po rok bieżący. Jeśli chodzi o scenografię i tejże detale, najlepiej wypada schyłek PRL-u i pierwsza dekada III RP. Twórcy „Zenka” najwyraźniej wzięli sobie do serca esej Iwony Kurz zatytułowany „Rewolucja, której nie było”, w którym uznana profesor psioczyła na „hipsterrealizm”. Bo w ramach „hipsterrealizmu” minione epoki oddawano w naszych filmach za pomocą nadmiaru charakterystycznych, „kultowych” rekwizytów, feerii krojów, fryzur, cieni do powiek i aparatów telefonicznych z ebonitu. U Hryniaka jest skromniej, a przez to – wiarygodnie. Poza Janem Fryczem w groteskowej peruce à la średniowieczny parobek, aktorzy wyglądają jak Polacy, których widywałem w okresie Przełomu. Kto pamięta, ten pamięta, kto nie – może sobie dzięki „Zenkowi” wyobrazić tamtą rewię nabłyszczanych koszul, nieregularnych wąsików, dżinsowych kurtałek podbitych białym misiem, złowrogich czarnych skór, reklamówek i dostojnie szeleszczącego kreszu. 

Pierwszą część filmu ogląda się przyjemnie jako duchologiczny teledysk, ale próba zdynamizowania losu Zenka małżeńskimi swarami, nadużywaniem alkoholu i kidnapingiem – wątek przeszczepiony zresztą z biografii Sławomira Świerzyńskiego, lidera „Bayer Full” – wypada słabo i spycha narrację w rejony „M jak miłość” czy „Barw szczęścia”. Ponadto z niedocieczonych powodów postać Zenka odgrywa dwóch aktorów, młodego Zenka – Jakub Zając, Zenka Gwiazdę – Krzysztof Czeczot. O ile więc Zając naprawdę dobrze naśladuje manieryczny śpiew, wymowę i styl bycia wstydliwego, rozśpiewanego młodzieńca z Podlasia, o tyle Czeczot jest po prostu Jakimś Człowiekiem z Kciukiem.

Ostatecznie jednak to nie kiksy scenariuszowe i reżyserskie będą tym, co najbardziej zaskoczy in minus. Bo jak słusznie zauważa w swojej recenzji Maciej Kryński, „Zenek”, film o disco polo, jest filmem… z niską zawartością disco polo. W rezultacie Zenek jawi się nie jako król disco polo, ale król nostalgicznych coverów, od Boney M. po Papa Dance, a sam film przypomina ekranizację teleturnieju „Jaka to melodia?” bądź składanki „Greatest Hits 80.–90.”. Nie dość, że przeboje Akcentu występują w symbolicznej liczbie – zresztą i Akcent nie bywa przesadnie akcentowany, widzimy raczej „Zenka z kolegami” – to nie uświadczymy tutaj żadnej innej formacji discopolowej ani jej muzyki. Kariera Zenka rozwija się w próżni. Tylko on i jego triumfalny marsz od wesel po występ z Limahlem.

Rozczarowani mogą być również ci, którzy oczekiwali, że ten wyprodukowany przez dobrozmianową, zrepolonizowaną i powstałązkolan TVP obraz będzie rozprawą z krytykami disco polo z kręgów inteligencko-salonowych. Powiedzmy, Krystyna Janda fukająca na dźwięk „Dziewczyny z klubu disco”, dziennikarze radiowej Trójki knujący, jak ukryć ogromną popularność tego radosnego prapolskiego nurtu, czy scena w rodzaju „Tusk dowiaduje się, że «Ona tańczy dla mnie» ma 122 miliony odtworzeń”. Nic z tych rzeczy. Jedynymi przeciwnikami twórczości Zenka są w tym filmie miejscowi punko-depesze i komando homofobów, nazywających jego numery „pedalskimi”. Żadnych kłód pod nogi ciskanych przez stołeczną arystokrację, nocy zarwanych z powodu negatywnych recenzji w „Polityce”, wyższościowych gwizdów na koncertach, grania w katakumbach. W drugą stronę – podobnie. Hryniak nie robi ze swojego bohatera Jakuba Szeli i nie próbuje nikomu wmówić, że disco polo to pieśni rewolucyjne, emanacja tradycjonalistycznej Polski bądź też wunderwaffe PiS-u. Jedynym elementem prawicowym wydaje się tutaj Jarosław Jakimowicz w roli menadżera Zenka.

Dominującą wśród krytyków (chociażby w tekście Jakuba Majmurka na Filmwebie oraz Emilii DłużewskiejPiotra Guszkowskiego w „Wyborczej”) refleksją po obejrzeniu „Zenka” jest żal, że oto stracono niepowtarzalną szansę na wyjątkowy, ważny i zapadający w pamięć film. To prawda. „Zenek” mógł być wszystkim – oszałamiającym bollywodzkim show, musicalem napędzanym brzmieniami multikulturowego Podlasia, opowieścią o trudnych, brutalnych, ale zarazem barwnych latach 90., kiedy chłopcy z keyboardami podbijali kraj, postpegieerowskie magazyny i pieczarkarnie zamieniały się w dyskoteki, a o wpływy w discopolowej branży walczyły ze sobą różne odłamy mafii. Ostatecznie film jest łatwo przyswajalnym wyrobem o temperaturze pokojowej, w którym unika się jakichkolwiek kontrowersji, niewygodnych prawd, głębi. Bo to nie z „Zenka” dowiecie się, że disco polo było krainą bardzo swobodnego stosunku do cudzej własności intelektualnej i najróżniejsze „przejęcia”, „inspiracje”, abordaże czy eksploatacje stanowiły normę. Że młodzi i niedoświadczeni wykonawcy podpisywali niekorzystne dla siebie umowy i wytwórnie wyzyskiwały ich, jak chciały. Że kupowano emisje teledysków discopolowych w telewizji. Że nad niektórymi przybytkami rozrywki pieczę sprawowali gangsterzy. Nawet i slogan reklamowy, w myśl którego film ten jakoby „ukazuje drogę Zenona do wielkiego sukcesu, który osiągnął dzięki uporowi, ciężkiej pracy i wielu wyrzeczeniom”, nie jest tak naprawdę szeroko i przekonująco zrealizowany. Po obejrzeniu „Zenka” można dojść bowiem do wniosku, że kariera i tejże pochodne – sława, bogactwo, uwielbienie fanów – to wyłącznie kwestia zręcznego segregowania nadlatujących zewsząd ofert współpracy. 

***

Od wiarygodności czy jakości artystycznej „Zenka” o wiele ciekawsze są reakcje przeciwników disco polo, których zbulwersowała już sama wzmianka, że zostanie nakręcona biografia Zenona Martyniuka. Discopolowy gwiazdor miał być niegodny sztuki filmowej, uwagi i pieniędzy podatników. Trudno być zaskoczonym. Albowiem „Zenek” jest kolejną stacją drogi krzyżowej, którą od blisko trzech dekad pokonuje z godnością i zauważalnym bólem wrażliwy, kulturalny, wielkomiejski inteligent.   

W roku 1992 była to Gala Piosenki Chodnikowej w Pałacu Kultury i Nauki – pierwszy najazd Hunów na świątynie w centrum. Potem wielomilionowa widownia programów Disco Relax i Disco Polo Live, dziesiątki milionów sprzedanych kaset, tysiące koncertów w całym kraju, kawałki Boysów, Shazzy i Fanatica dudniące na ryneczkach, w taksówkach, podczas imprez okolicznościowych i oficjalnych, państwowych festynów. Top One pomógł sprytnemu postkomuniście zdobyć prezydenturę. Pod koniec dekady bestia jakby nieco oklapła… Jak zauważa w swojej książce o disco polo Monika Borys, „[…] Robert Leszczyński niemal w euforii pisał w «Gazecie Wyborczej»: «Od kilku miesięcy nakłady kaset z muzyką disco polo spadają na łeb, na szyję! Disco polo przegrywa z muzyką pop i na powrót staje się prowincjonalnym folklorem»”. Kolejne lata zdawały się potwierdzać jego diagnozę. W roku 2002 Disco Relax i Disco Polo Live zniknęły z anteny Polsatu. Wstępująca na powrót do Europy Polska ani chybi była już uodporniona na polowirusa.   

Niestety, dzięki internetowi, a ściślej – YouTube’owi, i młodym pokoleniom, które w dzieciństwie nasiąkły „Wolnością” i „Bierz, co chcesz”, disco polo odrodziło się z popiołów. Gorzej. Przejęło studenckie imprezy w plenerze i stolicy – do tej pory sanktuaria Kazika, T.Love, Lao Che. „Ona tańczy dla mnie” zostało megahitem, „Przez twe oczy zielone” również. W roku 2015 powstał film z gwiazdorską obsadą o bezpretensjonalnym tytule „Disco polo”. Discopolowa brać stała się faworytem nowej władzy i żelazną atrakcją sylwestrów telewizji publicznej. Prezes tej instytucji, Jacek Kurski, jął zwracać się do Zenka Martyniuka per „ekscelencjo” i był ojcem chrzestnym noworocznego duetu lidera Akcentu z największą legendą polskiej estrady, czyli Marylą Rodowicz. Pod koniec 2019 roku wyprawiono mu też huczny – i transmitowany w programie 2 TVP – benefis w białostockiej filharmonii. (Zarówno benefis, jak i sylwestry biły rekordy oglądalności.) W tym samym roku, w odstępie ledwie kilku miesięcy, ukazały się dwie książki mające za temat discopolowy fenomen – „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo” Judyty Sierakowskiej i „Polski bajer. Disco polo i lata 90.” Moniki Borys. W Walentynki 2020 roku na ekrany kin w Polsce wszedł „Zenek”. Niektórzy spośród naszych rodaków wpadli w amok. Ta imprezowo-użytkowa, na pozór zupełnie pozbawiona polityczno-społecznych kontrowersji muzyczka okazała się tym, co najsilniej dzieli polskie społeczeństwo i pobudza do regularnych erupcji fochów i płomiennych debat – jak powstanie warszawskie, lustracja, aborcja i Balcerowicz.

Disco polo jest najdobitniejszym przykładem tego, jak silnie – i nieodwracalnie – rozjechał się gust Centrali i Terenu. Ulokowani w instytucjach i mediach arbitrzy smaku nie dość, że decydowali, co ma się składać na kulturę wysoką, to jeszcze nabrali ochoty na regulowanie i tej niższej, prywatno-domowo-imieninowej. Ale – nie udało się. Lata wyklinania, rechotu i okazywania absmaku niczego nie zmieniły. Podobnie – lansowanie „dobrej rozrywki” w postaci Justyny Steczkowskiej, projektów Roberta Jansona, DeMono, Piaska, Nataszy Urbańskiej, idoli z „Idola” i szeregu rodzimych inkarnacji Beyoncé, Stinga, Whitney Houston. Nie słychać było o zbyt wielu przypadkach nawróceń, wyegzorcyzmowania z siebie discopolowego demona. W rezultacie irytacja narastała, a wraz z nią – środki wyrazu i porównania. Ale dziennikarz kulturalny gromiący protekcjonalnie wybory innych – innych liczonych w milionach – przypomina jegomościa, który okłada kijem kurę za to, że nie jest dumnym i pięknym kondorem. Co gorsza – myśli, że dzięki laniu kondorem takim właśnie się stanie. 

Lecz disco polo nie miało też często szczęścia do obrońców. Niektórzy czynili to w dobrej wierze, niektórzy – by dopiec bufonom z Warszawy. Próbowano tłumaczyć więc twórczość Milano, Boysów, Akcentu i innych jako nową odmianę muzyki ludowej, folklor syntezatorów. Swojskość ta powinna niby uszlachetniać, a uszlachetniając – neutralizować krytykę, rozgrzeszać z częstochowskich rymów, prostych melodyjek, rubaszności i ograniczonej puli sytuacji fabularnych, w których udział bierze podmiot liryczny. Fakt, korzenie nurtu tkwią na prowincji, disco polo narodziło się na tamtejszych zabawach, w remizach i dyskotekach, ale bardzo trudno zobaczyć w Marcinie Millerze Janko Muzykanta, a w Zenonie Martyniuku – wędrownego gęślarza. Disco polo jest prędzej postmodernistycznym keksem, w którym wymieszano italo disco, new romantic, biesiadną przyśpiewkę, Wschód, Modern Talking i polonijne szlagiery z Chicago niż bochnem autentycznego polskiego chleba na stuprocentowym wiejskim zakwasie.

Nie mniej niezręcznie i mało wiarygodnie wypadają ludomani, kiedy używają disco polo do walk z liberalną elitą. By jak najboleśniej dopiec Salonowi podkręcają swoją unerwioną wyobraźnię i tak oto powstaje ta sentymentalna wizja, w której discopolowcy są dobrodusznymi, bezinteresownymi elfami o wysokich głosach, a ich piosenki niosą otuchę i ulgę umęczonemu ludowi. Rzecz w tym, że to zawsze był – i nadal jest – po prostu świetny biznes. Choć w książce Sierakowskiej znajdziemy pod dostatkiem świadectw szlachetnych intencji, z jakimi Boys i reszta rozpoczynali swoją działalność artystyczną – a także nieskłamanych opowieści o ich pochodzeniu: niezamożne rodziny bez koneksji – to jednak szybko owa działalność przeistoczyła się w najczystszą komercję, wyścig o kasę i popularność, tworzenie byle szybciej, granie wszędzie.

Wstawiający się za disco polo lewicowcy mają do przełknięcia jeszcze i to, że discopolowe teledyski układają się w nieskończoną paradę seksizmu udającego hołd i szacunek – kobiety są tu obiektami licznych komplementów i deklaracji natury miłosnej, ale w istocie zostają na ogół zredukowane do wyginających się, atrakcyjnych istot w mini, wdzięczących się muz, roznegliżowanych manekinów z żywymi oczami, wokół których pląsają kawalerowie w marynarkach i modnych okularach przeciwsłonecznych. Oczywiście disco polo nie jest tu jakimś karygodnym wyjątkiem. Nie inaczej wygląda to w rapie, popie czy pluszowej odmianie rocka.

Wprawdzie Borys i Sierakowska dwoją się i troją, by wykazać, że disco polo nie jest wyłącznie męskoosobową hetero-macho-narracją o miłości i konsumpcji w branży zdominowanej przez mężczyzn, bo jego twórcy i (nieliczne) twórczynie zdobywali się również na krytykę turbokapitalizmu, nie do końca świadome przegięcia wokalno-estetyczne czy progresywne deklaracje o kobiecym prawie do samostanowienia i rozkoszy, ale ostatecznie nie da się jednak ukryć, iż potencjał wywrotowy w discopolowych piosenkach jest znikomy, a one same służą rozrywce.

Od momentu swojego powstania disco polo było maczugą, którą wywijano przed nosem oponentów estetycznych, ideologicznych, wszelakich. Ostatnie lata to intensywna i nagła miłość do pieśniarzy discopolowych ze strony triumfującej prawicy, która wprzęgła Zenona Martyniuka i innych do walki z Platformą i Platformy zapleczem intelektualno-towarzyskim. Niezbyt wyrafinowana taktyka, ale skuteczna. Jak przekonuje Borys w wywiadzie dla portalu oko.press, disco polo to pułapka, którą zastawił na opozycję Jacek Kurski. I opozycja z zadowoloną miną w nią oczywiście wlazła.

Niewiele jest dziedzin, w których nasi prawicowcy mogą się wykazać talentem i profesjonalnymi umiejętnościami, odgrywanie ofiar wychodziło im jednak zawsze naprawdę dobrze. Ich narracją centralną jest narracja o wykluczeniu, marginalizacji i prześladowaniu ze strony potężnych sił liberalno-lewicowych – rządy SLD i Tuska przetrwali cudem w redutach „Newsweek”, „Wprost”, „Rzeczpospolita” – i taką też opowieść mają dla disco polo. Słuchając Kaczyńskiego, Kurskiego czy pomniejszych rozprowadzaczy przekazu dnia, można dojść do wniosku, że to muzyka wyklęta – rodzaj nowych „zakazanych piosenek” nuconych głęboką nocą wyłącznie do siebie, na uroczyskach, w starannie wyselekcjonowanym gronie spokrewnionych i bliskich, byle nie podpaść salonowym cenzorom. Rzecz jasna, disco polo odmawiano jakichkolwiek wartości i uważano za prymitywne usia-siusia, ale krzywe miny redaktorów ze stolicy nie miały większego przełożenia na karierę discopolowych formacji, którym powodziło się i powodzi świetnie, słuchają ich kolejne generacje, koncerty mają zakontraktowane na wiele miesięcy w przód, a Zenon Martyniuk, jak oznajmia Sierakowskiej Cezary Kulesza, szef wytwórni Green Star, zarabia teraz 3–4 miliony. Netto. Rocznie.

Ale liberalna inteligencja nie zamierza odpuścić i do utraty tchu walczy z Weekendem i „Psotnym wiatrem”. Na tym właśnie zależy tym, którzy ją drażnią i prowokują do uzewnętrzniania pogardy, wyższości, dzielenia Polski na lepszą i gorszą.

„Niewiele trzeba było, żeby sprowokować krytyków PiS-u do najbardziej histerycznych komentarzy tak jak ten Hanny Lis, która pisała, że Jacek Kurski morduje inteligencję za pomocą disco polo tak jak kiedyś mordowali ją hitlerowcy i sowieci. To typowa odpowiedź na disco polo, która nie dotyczy muzyki” – dodaje w tym samym wywiadzie Monika Borys.

Kiedy mówimy o disco polo, mówimy o sobie. I o innych. I o tych fantomowych osobach, którymi nigdy byśmy nie chcieli być. To zawsze ktoś inny słucha „tej muzyki”. W dodatku – z nie do końca zrozumiałych powodów, ani chybi pod wpływem potężnego fluidu. Zenek Martyniuk jawi nam się tutaj jako nowy Kaszpirowski.

Mówimy również o Polsce. O Polsce, do której należymy, i o Polsce, do której należą oni. Oczywiście mówimy też o guście. Ale gust nie istnieje sam z siebie – nie rodzimy się z nim, nie znajdujemy pewnego dnia w szufladzie biurka. Smak, wybór, nasza kolekcja, lista rzeczy 2/10 powstają właśnie w trakcie takich rozmów. Na gust składa się to, co lubimy, ale i to, co chcemy lubić, bo odróżnia nas od cudzego gustu. Bywa, że czegoś nie lubimy, a tak naprawdę nie tyle nie lubimy – czy: nie tylko nie lubimy – ile nie chcemy, by ktoś widział w nas tego, kto lubi akurat to. Zajadła niechęć do disco polo była jakoby niechęcią do ubogiej warstwy muzyczno-językowej, ale i niechęcią do „wsioka”, który disco polo grał i którego by można zobaczyć w tobie, gdybyś jednak publicznie wyznał, że „Przez twe oczy zielone” jest całkiem udanym numerem tanecznym, a pod wpływem „Jesteś szalona” wirowałeś niczym derwisz na weselu Agaty i Piotrka.

Kiedy mówimy o disco polo, mówimy, nie mówiąc, o naszej hipokryzji. Bardzo nam dzisiaj przeszkadza disco polo w telewizji publicznej, choć jakby mniej przeszkadzały nam wcześniej żenujące kabarety typu „chłop przebrany za babę”, serialowe tasiemce, tandetna Eurowizja czy Donatan na Sylwestrze z Dwójką. Nie pamiętamy, że to nie Andrzej Borowski z Milano rzucał tam w primetimie „Saleta, ciągnij fleta”, to nie Shazza tańczyła na lodzie z jednorożcem i to nie córki i partnerki discopolowców były nam przez lata wciskane jako odkrycia i światowy pop. Przeszkadzają nam zbyt przaśne discopolowe teksty, ale przecież to, o czym śpiewa Edyta Górniak, Kamil Bednarek czy Kasia Cerekwicka, nie urodziło się w głowie Larkina. Byłoby miło, gdybyśmy przestali się oszukiwać – muzyka rozrywkowa to kilka czasowników plus dostęp do prądu. 

Kiedy mówimy o disco polo, mówimy o czymś, o czym mówimy w kółko od trzydziestu lat, choć jest mnóstwo trudnych, żywotnych kwestii, o które powinniśmy się spierać, zamiast mówić i spierać się o dźwięki w czyichś uszach.