Batmany i ramanse

Batmany i ramanse

Łukasz Najder

Gdzieś między Krzykiem Wielkiej Myszy a Percepcją Pokrywającą i Agregatem M5, pod toną słów przepada w „Batmanie Apollo” znaczna cześć przyjemności, z jaką czytało się niegdyś książki Pielewina

Jeszcze 3 minuty czytania

W tej książce nic nie jest tym, za co się podaje. Z jednej strony można w tej zasadzie upatrywać jej mocy, oryginalności, wabika nader wyrafinowanego, dzięki któremu czytelnik będzie ufnie i z narastającym zainteresowaniem podążał w głąb tego ponad pięćsetstronicowego tunelu za ciągle oddalającym się światełkiem, z drugiej jednak ta nieustająca ochota autora, by swojego protagonistę – a także postaci drugiego i trzeciego planu – poddawać raz po raz metamorfozom, wpychać to całe towarzystwo w nowe wymiary opowieści i świata przedstawionego, podmieniać im osobowości, role, płaszczyzny czasowe i imiona, może skutecznie zdezorientować i skonfundować najczujniejszego odbiorcę. Nie dość, że zdezorientować: utrudzić, odwieść od zamiaru ukończenia. „Batman Apollo”, najnowsza rzecz Wiktora Pielewina, ma janusowe oblicze. W zależności od kąta spojrzenia, skali oczekiwań i nastawienia, z jakim przystąpimy do aktu konsumpcji, da się w niej zobaczyć i zwykłe męczenie buły, i diatrybę wymierzoną w naszą współczesność połączoną z lekcją chytrego żonglowania popularnymi motywami.

Pielewin, ta płodna mutacja słowiańskiego Pynchona i ponowoczesnego Gogola, od samych początków błyskotliwej kariery pisarskiej odważnie sięgał po najróżniejsze tradycje i dykcje, by z powodzeniem, efektem i ku uciesze coraz liczniejszej rzeszy czytelników łączyć je w swoich książkach. W „Życiu owadów” żenił paranoję wprost z Philipa K. Dicka z fantasmagorią i sztafażem klasycznych moralizatorskich bajek o zwierzętach; kultowa „Generation «P»” to powieść pokoleniowa, ponad którą unosi się duch literatury psychodelicznej i „przeklętych problemów” Dostojewskiego; „Mały palec Buddy” jest konkretną, postmodernistyczną jazdą: bułhakowowska aura i technika spożytkowane po temu, by za ich pomocą opowiedzieć o Czapajewie, Buddzie, Schwarzeneggerze i jednym z pacjentów zakładu dla psychicznie chorych; „Omon Ra” to zbiór wybitnych nowel o proweniencji fantastycznonaukowej i groteskowo-absurdalnej. Nie inaczej działo się u niego w mniejszych formach, w Polsce wydanych w tomie zatytułowanym „Kryształowy świat”, których rozrzut stylistyczno-tematyczny jest tyleż zaskakujący, co spektakularny. Ćpanko i siła nie­czy­sta w rewo­lu­cyj­nym Pio­tro­gro­dzie, mityngi wil­ko­ła­ków, abso­lut­nie prze­ra­ża­jące i mistrzow­skie „Wie­ści z Nepalu” o tym, że po jest nie­mal tak samo jak przed, Karol Dar­win uprawia­ją­cy poznaw­czy wre­stling z gory­lami, kolo­ni­ści opo­wia­da­ją­cych sobie nocą hor­rory i baśnie, moskiew­skie bab­cie klo­ze­towe dywa­gu­jące o natu­rze świata, swatka-medium, która wywo­łuje duchy pomar­łych na rosyj­skiej ziemi nazi­stów, by oże­nić ich z tamtejszymi kobie­tami w potrze­bie, praw­dziwa histo­ria Wun­der­waffe, Uran Bator i wiele, wiele innych mitów, oma­mów i historii z pisma „Skandale” rodem. Wszystko to – opowiadania i powieści – nasycone ponadto Baudrillardem, stylistyką tekstów reklamowych, erudycyjno-ironicznymi rozprawami o filozofii Wschodu, krwawym europejskim folklorem, oniryzmem i mistycyzmem, które bywają często zarówno treścią, jak i metodą, i oczywiście Rosją – Rosją wlokącą za sobą kłopotliwą radziecką schedę, Rosją deformowaną i wypaczaną przez turbokapitalizm, Rosją, która tak intensywnie chce być tym nowoczesnym, bogatym Zachodem, że aż staje się jego karykaturą, tym gorszym, nieudanym bratem bliźniakiem.      

Wiktor Pielewin, „Batman Apollo”.
Przeł. Ewa Rojewska-Olejarczuk,
Wydawnictwo Literackie, 528 stron,
w księgarniach od września 2014
O ile jednak ten Pielewin, powiedzmy, wczesny i średni był pisarzem więcej niż interesującym i ważnym, rozpracowującym w bystry sposób zagwozdki, dylematy i złudy naszej epoki – na dodatek wykładał swoje racje w wirtuozerskich formach beletrystycznych – o tyle gdzieś od „Świętej księgi wilkołaka” wzwyż traci on, moim zdaniem, naprawdę sporo ze swojego niegdysiejszego intelektualnego szwungu i narracyjnego kunsztu. Recepcja jego późnych dzieł, takich jak wspomniana już „Święta księga wilkołaka” oraz „Hełm grozy”, „Empire V”, „T” i „Napój ananasowy dla pięknej damy”, przekonuje, że nie jestem w tym swoim rozpoznaniu osamotniony. Tak, Pielewin zaczyna się powtarzać, mieli znowu te same wątki, konstatacje i diagnozy, w podobny sposób buduje swojego bohatera i przede wszystkim ogranicza się formalnie i treściowo. Nie likwiduje może od razu całego tego karnawału, ale wyraźnie skupia się na dwóch, trzech zabawach i atrakcjach. Tyle że nie wszyscy uważają owe atrakcje i zabawy za interesujące.

Powieści Pielewina stają się bardziej dialogiczne, a mniej – fabularne, bardziej mętne, wypełnione ciężkawym materiałem filozoficznym (często wręcz parafilozoficznym), a mniej – obrazoburcze, przenikliwe. Pielewin nie tyle w nich opowiada, co naucza, wykłada, pozwala swoim postaciom tokować, polemizować i rozprawiać bez końca o buddyzmie, ezoteryce, orientalnych mitologiach, stworach i własnych – dość wydumanych, papierowych – koncepcjach i teoriach. Odbywa się to wszystko kosztem akcji, humoru, wartości literackiej i czytelniczej satysfakcji. No i gdzieś niknie ta groteskowa, śmieszno-straszna Rosja w momentach przełomu, o której z taką przyjemnością czytało się w jego pierwszych książkach. Zostaje Rosja jako tło, punkt odniesienia, obiekt aluzji. 

W „Batmanie Apollo”, dopiero co wydanej w Polsce najnowszej książce Pielewina, próżno szukać powrotu do jego dawnych poetyk i tonu. Pielewin rozwija tu i kontynuuje techniki i myśli, z którymi mieliśmy już do czynienia w jego ostatnich rzeczach. Łącznikiem jest w tym przypadku nawet osoba głównego bohatera. Roma Sztorkin aka Rama Drugi, protagonista, narrator i „autor” „Empire V”, powraca, by w kolejnym swoim ramansie znowu opowiedzieć o tym, co dzieje się w branży wampirzej. Bo Rama to wampir – mroczny cień tamtego Romy, maminsynka, poczciwca i nastoletniego eks-pracownika moskiewskiego supermarketu, który pewnego dnia skorzystał z „realnej szansy wejścia do elity” i nie dość na tym, że przestał być człowiekiem, to na dodatek było mu dane pojąć, kim są tak naprawdę ludzie. Otóż – rasą dojnych krówek hodowaną przez ich prawdziwych panów, wampiry.

Rama to teraz ktoś więcej niż szeregowy wampir – to Kawaler Wielkiej Nocy, który aspiruje do objęcia wyższych jeszcze szarż i godności: Oberwergiliusza i Wielkiego Zmarłego. By tego dokonać musi udać się po stosowne nauki do zamku Draculi, gdzie będzie uczestniczył w seminariach naukowych, próbach sił i charakteru, zanurzeniu w limbo. Tam też nawiąże erotyczno-emocjonalny kontakt z Sophie, amerykańską wampirzycą. Będą razem próbowali rozwiązać zagadkę tajemniczego zaginięcia/zgonu samego Draculi i marginalizowania jego dorobku. Zakończenie tej edukacji i powrót nie będą oznaczały jednak dla Ramy końca jego przygód, wyzwań i niebezpieczeństw. Przed nim jeszcze liczne ceremonie, pojedynki oratorskie, seks z Wielką Myszą i audiencja u samego batmana Apolla Trzynastego, imperatora. Przede wszystkim – czeka go cała seria zaskoczeń, gdy co rusz będzie się okazywało, że ci, z którymi przestaje i wchodzi w mniej lub bardziej zażyłe interakcje, nie są tymi, za których on ich brał – tutaj ktoś jest prawie zawsze czymś kogoś: jego snem, zmyśleniem, projekcją – a rzeczywistość, w której funkcjonuje, to starannie wypracowana przez innych ułuda.

Jeśli chodzi o warstwę fabularną, to w tej powieści nie dzieje się zbyt wiele. Praktycznie – nic. „Batman Apollo” to międzynarodowy zjazd rezonerów. Trudno bowiem kolejne spotkania i dyskusje Ramy z przedstawicielami i przedstawicielkami tego mrocznego interesu nazywać intrygą. Za to w nadmiarze mamy tu wampirologii i wampirystyki, estetyczno-światopoglądowych debat ciągnących się przez kilka(naście) stronic, rozbudowanych hipotez na temat konstrukcji naszego uniwersum – zarówno jego części jawnej, jak i tej chtonicznej – misternego budowania geografii rozległych zaświatów, supłania ogromnego systemu nazw, pojęć i procesów zachodzących w tym świecie (przedstawionym). Imponuje rozmach, z jakim Pielewin postanowił zbudować swoją powieść, ale imponuje tylko na początku. W miarę lektury czytelnik orientuje się bowiem, że ta rozbudowana ekspozycja teoretyczno-symboliczna nie jest wcale ekspozycją, która poprzedzi ciąg większych i mniejszych bum, fabułę właściwą, ale jest nimi właśnie – tą fabułą, tym bum. Gdzieś między Hartlandem a Czarną Zasłoną będącą aspektem Czarnego Szumu, pomiędzy Krzykiem Wielkiej Myszy a Percepcją Pokrywającą i Agregatem M5, pod toną słów o pozyskiwaniu bablosu i Magicznym Robaku, przepada, może nie od razu cała, ale znaczna część, przyjemności – przyjemności i zainteresowania – z jaką poznawało się niegdyś książki Pielewina.

Dlatego zdecydowanie ciekawsze i pożyteczniejsze wydaje się czytanie „Batmana Apollo” nie jako fuzji powieści fantastycznej i horroru z akcją, scenografią i charakterami w stanie płynnym – czy ironiczno-parodystycznej wersji „Zmierzchu” Stephanie Meyer – ale jako rodzaju intrygującej, głębokiej krytyki współczesnego nam języka, tego prywatnego i tego mediów, dominującego dyskursu i hierarchii wartości, popkultury, polityki pop i rewolucji w wersji glamour. Poniekąd też i Putina i putinowskiej Rosji. Bo miga tu i tam Rublowka i Moskwa, na ulicach której uprawia się koncesjonowany zadyming i puting.

Najlepsze fragmenty „Batmana Apollo” to te, w których Pielewin obnaża pustkę i jałowość wielu dzisiejszych debat uniwersytecko-społecznych, relacji (na ogół toksycznych i płatnych) między uczniem a mistrzem, drwi z tej sraczki komunikatów o wartości zero, która zalewa nas każdego dnia, szydzi z sieciowych buntów, mainstreamowych undergoundowców, pokazuje, jak cwaniaki z głównego nurtu sprzedają nam w kółko (tyle że w efektowniejszych opakowaniach) te same historyjki i tych samych herosów – i punktuje napuszoną gadkę szmatkę ludzi uduchowionych.

„Rzeka życia – podjął Kałdawaszkin – cały czas usiłuje się uwolnić od samej siebie, ale nie może. Świat zmienia się dlatego, że umyka przed własną okropną istotą – i przemyca sam siebie w przyszłość. Rzeka nie może wyciec sama z siebie na zawsze. Może się tylko bez końca zmieniać. Ale chociaż się mówi, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, jej istota pozostaje ta sama – tak jak pierwsza rzeźba nie różni się od drugiej. I zawsze pozostaje pełen entuzjazmu napór, zdrowe ciśnienie nowego życia, które porusza turbiny tajemnej elektrowni. Niech tam sobie mówią, że to już inna rzeka – dla tych, co są «w temacie», jest wciąż ta sama. A na jej stromym brzegu stoi ten czarny tron, majestatyczny i piękny. Jedyna niezmienność w zmiennym ludzkim świecie.
– W porzo – pochwalił Enlil Maratowicz. – Szacun. Czuje się, że to mówi szef dyskursu – ni chuja nie zrozumiałem”.  

Wszystkie cytaty z książek Wiktora Pielewina w tłumaczeniu Ewy Rojewskiej-Olejarczuk.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.