Opowiem wam, dziatki, o sztuce krytycznej
Zbigniew Libera w Egipcie, 1990. / fotografia pochodzi z Archiwów Artystów Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Opowiem wam, dziatki, o sztuce krytycznej

Jakub Banasiak

Tom Karola Sienkiewicza to – zgodnie z tytułem – historia tryumfu. „Zatańczą ci, co drżeli” musi wywoływać schadenfreude u wszystkich tych, którzy obawiali się, że to o Beksińskim, Dudzie-Graczu, Olbińskim i Mitoraju będzie pisać się jak o superbohaterach

Jeszcze 5 minut czytania

Stawka była wysoka. „Zatańczą ci, co drżeli” to pierwsza książka o sztuce krytycznej od czasów „Ciała i władzy” (2002) Izabeli Kowalczyk, publikacji, która na długie lata określiła sposób postrzegania tej formacji artystycznej. Już tylko z tego powodu zasługuje na uważne spojrzenie. Jednak Karol Sienkiewicz, jak sam przyznał w niedawnej rozmowie z „Notesem Na 6 Tygodni”, nie miał ambicji naukowych, tylko popularyzatorskie. Można więc powiedzieć, że oto hermetyczny dyskurs trafia pod strzechy. Na dobre i na złe.

Struktura

Książka składa się z kilkudziesięciu miniatur. Każda liczy kilka stron i traktuje o mniej lub bardziej konkretnym zagadnieniu: wystawie, dziele, artyście, wydarzeniu itp. Wskutek takiego zabiegu opowieść rozbiega się w różnych kierunkach, poszczególne wątki gasną, by za jakiś czas znowu na chwilę rozbłysnąć (albo i nie). Sienkiewicz mówi, że to formuła „narracyjnego, mniej ortodoksyjnego pisania historii”. Jak wygląda to w praktyce? Autor nie stroni od anegdot (często smacznych), nasyca narrację barwnymi szczegółami (często cennymi), a że pisze lekko – można powiedzieć, że „Zatańczą ci, co drżeli” przypominają już to gawędę, już to reportaż. I nie byłoby w tym nic złego (wręcz przeciwnie: gawęda o sztuce krytycznej to pomysł kusząco perwersyjny), gdyby nie to, że cała książka – a jest to dzieło obszerne – została opowiedziana na jednej nucie.

Karol Sienkiewicz, „Zatańczą ci, co drżeli.
Polska sztuka krytyczna”
. Muzeum Sztuki
Nowoczesnej i wydawnictwo Karakter, 492 strony,
w księgarniach od 6 października 2014
Tak skonstruowaną książkę czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Jednak to, co jest największą zaletą tomu Sienkiewicza, jest również jego główną wadą. Lektura, która w pierwszej chwili oszałamia, po pewnym czasie nuży. Althamer. Kozyra. Żmijewski. Kozyra. Libera. Althamer. Następny proszę. I następny. Kilkustronicowe rozdziały kończą się, zanim zdążą się rozpędzić, co kilka stron biegnie nowa historia. Autor doskonale zdaje sobie sprawę, że dobra opowieść karmi się niuansami. I znowu: w książce ich nie brakuje, ale to klęska urodzaju. Sienkiewicz wprowadza mnóstwo postaci, często nawet nie drugo-, lecz trzecioplanowych, mnoży didaskalia i rozciąga marginesy. Jednocześnie, korzystając ze swoistego alibi, jakie daje „narracyjne pisanie historii”, nie tłumaczy się z decyzji dotyczących cezur czasowych, nie definiuje też stosowanych pojęć i kategorii (choć przytacza istniejące ich definicje).

Wszystko to sprawia, że „Zatańczą ci, co drżeli” to książka niezwykle chaotyczna, irytująco migotliwa, sprawiająca wrażenie pisanej szybko, by nie powiedzieć – gorączkowo. Jakby podczas lektury archiwaliów wszystko okazywało się niezwykle interesujące, a więc godne zapisu: i to, i to, i to; jakby etap przygotowań – kwerendy i rozmów – był zarazem etapem pisania, a autor pracował bez planu, na zasadzie: ile wyjdzie – tyle wyjdzie. Wyszło sporo – Sienkiewicz hamuje dopiero po roku 2010. Niepotrzebnie. W zupełności wystarczyłby opis heroicznego okresu tytułowego zjawiska, bez domniemanych odnóg i naciąganych ciągów dalszych. Najlepsze fragmenty książki dotyczą właśnie późnych lat 80. i lat 90. To prawdziwa archeologia współczesności, ekscytująca i frapująca. Rekonstrukcja wydarzeń z lat późniejszych to już tylko kronikarskie zdanie sprawy z nie tak dawnych wypadków. Przydałoby się, żeby redaktorskie nożyce były nieco ostrzejsze, a decyzje autora – bardziej stanowcze. Nic by się nie stało, gdyby ciachnąć tu i tam, a z 450 stron zrobić kilkadziesiąt mniej. Tak się jednak nie wydarzyło; w konsekwencji książka Sienkiewicza sytuuje się w połowie drogi między zbiorem samodzielnych powiastek a zwartą całością.

Język

Zgodnie z zasadą decorum monotonnej strukturze towarzyszy monotonny język. Jego charakter nie może być niespodzianką – lekki, quasi-reportażowy styl to ulubiona formuła Sienkiewicza-krytyka. Jednak krotochwilny ton nie zawsze pasuje do tak złożonej materii, z jaką mamy do czynienia w „Zatańczą ci, co drżeli”. Sienkiewicz ma ambicje opowiedzieć nie tylko o sztuce, ale także o życiowych wybojach artystów, a nawet odmalować polityczno-społeczne tło epoki. Tymczasem w ten sam sposób pisze i o chorobie Katarzyny Kozyry, i o podróży Zbigniewa Libery do Egiptu, i o bilbordach Galerii Zewnętrznej AMS. W zderzeniu z momentami wzniosłymi – a tych w książce nie brakuje – potoczysta fraza musi skapitulować. I kapituluje. Zagrożeń jest więcej: kiedy Sienkiewicz dociska pedał gazu, preferowana przez niego maniera zamienia się w autoparodię. Może nie ma tego tyle, żeby powstał fanpage „Czytam Sienkiewicza dla beki” – ale kwiatków nie brakuje. Przytoczę moje ulubione: „Dużą wagę przywiązywał do filcu, miodu, tłuszczu i swego kapelusza” (to o Beuysie); „Młody, wysportowany, silny, z czupryną ciemnych włosów, sumiastymi wąsami i błyskiem w oku, świetnie radził sobie z młotem, którym rozwalał przeznaczone do rozbiórki ściany” (to o Jerzym Truszkowskim). I tak dalej.

Sienkiewicz to krytyk mało drapieżny, nad ocenę przedkłada story. Nic więc dziwnego, że w książce rozwija skrzydła w momentach, w których skupia się na jednym, konkretnym przypadku. Im mniej jest wątków pobocznych i postaci, a plan jest ogólniejszy – tym lepiej. To właśnie wtedy najpełniej panuje nad literacką materią. Kapitalna jest rekonstrukcja genezy i recepcji „Piramidy zwierząt”, świetnie wypadają omówienia wystaw (a jest ich w książce cała panorama), doskonale czyta się historie, w których autor znajduje zalążek komizmu (jak fragment o powstawaniu „Łaźni” Katarzyny Kozyry). To wtedy znać, że Sienkiewicz jest u siebie – na terytorium małych form. Perełką jest opis drogi, jaką Grzegorz Kowalski pokonuje z macierzystego Wydziału Rzeźby do gmachu rektoratu uczelni. Idzie z Powiśla na Krakowskie Przedmieście. Musi wspiąć się Tamką na skarpę wiślaną – to dwudziestominutowy spacer. W trakcie swojej kariery akademickiej odbywał go pewnie setki razy. Sienkiewicz wykorzystał ten motyw, żeby na kilku stronach skreślić całą artystyczną biografię Kowalskiego – tak się składa, że związaną z kolejnymi punktami przechadzki. Jest więc Powiśle, gdzie Kowalski się wychował, a potem nauczał na Wydziale Rzeźby, jest kościół św. Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie w 1984 roku brał udział w wystawie „Apokalipsa – światło w ciemności”, jest uniwersytet, przy którym mieściła się galeria Repassage, jest główny gmach ASP – jest w końcu symboliczne, nieistniejące już przejście podziemne pomiędzy obiema uczelniami. To fragment tyleż brawurowy, co pokazujący, że miniatury najlepiej sprawdzają się jako osobne, zamknięte całości. A jeżeli jeszcze Sienkiewicz dotyka tematów, które zna najlepiej (jak tych dotyczących Kowalni i okolic) – efekt jest znakomity. I odwrotnie: fragmenty, w których na trzech–czterech stronach trzeba pomieścić syntezę jakiegoś zjawiska, toną w szczegółach i dygresjach, a w warstwie diagnozy zbliżają się do publicystycznego banału. Opis społeczno-politycznej dynamiki przełomu mileniów wygląda u Sienkiewicza tak, jakby powstał w roku 2000, a nie 2014. A wydawałoby się, że przepracowaliśmy już dystynktywną wyższość wobec „gorzej wykształconych, z mniejszych ośrodków”, zaś sam Artur Żmijewski napisał nie tylko manifest, ale także głośny tekst Bronię „Solidarnych 2010”.

Pracownia Grzegorza Kowalskiego: „Obszar wspólny, obszar własny. Wieczerza”, działanie
w Galerii Dziekanka, 1991
. Fotografia pochodzi z Archiwów Artystów Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Metoda

Sienkiewicz odżegnuje się od „hermetycznego” języka historyków sztuki, ale przecież doskonale zdaje sobie sprawę, że pisanie historii nigdy nie jest neutralne. Jaka jest więc jego historia? Odpowiedź może wydać się zaskakująca, ale na 450 stronach… nie znajdziemy żadnej „historii Sienkiewicza”. To książka doskonale przeźroczysta, jakby autor był medium, przez które prześwieca mit.

Ale książek przeźroczystych nie ma – „Zatańczą ci, co drżeli” świecą więc światłem odbitym. Można powiedzieć, że Sienkiewicz beletryzuje opracowania Izabeli Kowalczyk, Piotra Piotrowskiego, Pawła Leszkowicza i innych badaczy. I choć podszczypuje Kowalczyk, pisząc, że „niezbyt dobrze znała twórczość swego promotora z Uniwersytetu Adama Mickiewicza Piotra Piotrowskiego”, to sam chyba nie odświeżył sobie „Ciała i władzy”. W przeciwnym razie z pewnością by zauważył, że nie wychodzi poza zawarte tam rozpoznania. Nawet kiedy rysuje granicę epoki, przywołuje słowa Stacha Szabłowskiego, który przy okazji kuratorowanej przez siebie wystawy „Scena 2000” mówił o „wyciszeniu świadomości buntu” u nowego pokolenia artystów. To literalne powtórzenie posłowia książki Kowalczyk i zawartego tam gestu (zbudowanego wokół tego samego cytatu), który do dziś promieniuje na polską refleksję o sztuce: rozdzielenia czytelnym cięciem sztuki krytycznej i wszelkiej innej, w domyśle – „niekrytycznej”, błahej, indyferentnej. Czytając „Zatańczą ci, co drżeli”, miałem poczucie, jakbym cofnął się w czasie – nie z racji poruszonego tematu, tylko sposobu jego ujęcia.

Książka Sienkiewicza tonie w szczegółach, ale jeśli je odgarniemy, zobaczymy doskonale znane fundamenty. W sprawie tzw. „skandali” jest uboższa w stosunku do tego, co już napisano. Jeżeli autor wprowadza nowe postaci pierwszoplanowe, poszerzając w ten sposób kanon Kowalczyk, to nie sposób nie zadumać się nad zasadnością tych wyborów – jednak pisanie o Pawle Althamerze w książce o sztuce krytycznej to czysty surrealizm. Wątpliwości jest więcej. „Raster” występuje u Sienkiewicza tylko jako magazyn krytyczno-artystyczny, a Fundacja Galerii Foksal – chociaż obie galerie powstały w 2001 roku – doczekała się strzelistej egzegezy (zresztą przy okazji opisu wystawy Althamera w… Galerii Foksal). Z jakiego powodu? Jako żywo, FGF, chociaż reprezentuje Artura Żmijewskiego, to galeria osadzona w zgoła innej tradycji niż krytyczna. Rozumiem, że pomiędzy sztuką krytyczną a FGF istnieją punkty styczne, ale naprawdę znalazłyby się obszary, w których jest ich więcej. Tego typu przykładów – nieuzasadnionych w żaden sposób wyborów – jest więcej. Kiedy z kolei Sienkiewicz zbliża się do kwestii, które bez wątpienia domagają się nowego ujęcia – jak tyleż intensywna, co naskórkowa fascynacja „krytycznych” pismami Michela Foucault – pali temat, ledwo prześlizgując się po powierzchni.

Nawet puenta nie należy do niego. W zakończeniu Sienkiewicz przedstawia koncepcję, zgodnie z którą w ostatnich latach krytyczne strategie są w odwrocie, ale ogień rewolucji podtrzymują instytucje sztuki. To projekt realizowany przez stołeczne Muzeum Sztuki Nowoczesnej, podobne rozpoznania formułuje także Żmijewski.

To zadziwiające, że Sienkiewicz, dysponując immunitetem nadwornego historyka opisywanej formacji, nie kusi się o własny komentarz. Tym bardziej że sztuce krytycznej nic już nie zagraża, jej dzieła weszły do kanonu, a artyści – na salony. Wydawałoby się, że jest to temat, który najwyższy czas zacząć problematyzować. Książka Sienkiewicza cofa nas w tej materii do punktu wyjścia: dostajemy nieco bardziej zniuansowany opis drzew, ale to ciągle ten sam las.

Bohaterowie

Tom Sienkiewicza to – zgodnie z tytułem – historia tryumfu. „Zatańczą ci, co drżeli” musi wywoływać schadenfreude u wszystkich tych, którzy obawiali się, że to o Beksińskim, Dudzie-Graczu, Olbińskim i Mitoraju będzie pisać się jak o superbohaterach, przykładając do ich biografii kanoniczny model żywotów artystycznych, na który składają się nieśmiertelne sekwencje: inicjacja, niezrozumienie, zwątpienie, w końcu konsekwentna praca, akceptacja i parnas. I ja też odczuwam schadenfreude, dlatego cieszę się, że taka książka powstała. A że jej patronem jest Giorgio Vasari? Cóż, musiał – zwycięzcy piszą historię właśnie w ten sposób. Przy czym twórcy z kręgu sztuki krytycznej odnieśli zwycięstwo totalne: artystyczne, instytucjonalne, także etyczne. Zmienili polską sztukę. Artur Żmijewski pisał, że ich ciała drżały. Ale to było kiedyś. Po 25 latach wolności Sienkiewicz obwieszcza, że czas pójść w tany; również drżeć, ale w jakże inny sposób. I taki też jest ton tej książki: ku pokrzepieniu serc.

O takich bohaterach marzy każdy autor. Co za galeria postaci! I to nie tylko artystów, ale także kuratorów, krytyków, polityków. Wrzuceni w wiry transformacji, często szamocą się bezradnie, ale w walkę o pryncypia angażują się bez reszty – czy chodzi o artystów z lewa, czy o polityków z prawa. Temperatura tamtych sporów musi dzisiaj zdumiewać. Sienkiewicz skrzętnie korzysta z tego bogactwa. W „Zatańczą ci, co drżeli” artyści ożywają: odklejają się od kanonicznych dzieł, przeżywają radości i smutki, wątpią, w końcu zwyciężają. To wielki kapitał tej książki: sceptycy, jeśli po nią sięgną, przekonają się, że kontrowersyjne dzieła nie były igraszką, fanaberią, tanim trikiem, lecz przeciwnie – ich twórców trawił realny żar, a na szali kładli wiele, jeśli nie wszystko – kroczyli w nieznane. Archetyp twórców wyklętych najpełniej wypełniają oczywiście biografie Katarzyny Kozyry i Zbigniewa Libery. To im Sienkiewicz poświęca najwięcej uwagi, jednak najlepsze portrety dotyczą artystów, którzy grają rolę bohaterów dalszego planu: Zofii Kulik, Jerzego Stajudy, Jacka Markiewicza. To tutaj Sienkiewicz idzie o krok dalej i buduje wyraziste metafory: polskiego kapitalizmu doby transformacji (Markiewicz) czy odchodzącej bezpowrotnie artystycznej formacji (Stajuda). Znowu: udało się tak dobrze, bo to osobne, zamknięte całości. Mniej szczęścia miał, jak sądzę, Zbigniew Libera, artysta o rysie głęboko dramatycznym. Jego losy zostały z kolei przycięte do formatu gwiazdy hollywoodzkiego filmu, która, obecna przez całą książkę, przechodzi drogę „od zera do bohatera”, dzielnie stawiając czoło przeciwnościom losu – najpewniej dzięki positive thinking. Tymczasem wystarczy przeczytać rozmowę z Liberą w wydanej niedawno publikacji „Ona. Za kulisami III RP”, żeby przekonać się, że o dziejach tego akurat artysty trzeba pisać żółcią.

W książce Sienkiewicza artyści ożywają, ale to nie jedyne zmartwychwstania; ożywają także ich dzieła. To szczególnie cenne fragmenty książki. O genezie „Piramidy zwierząt” już pisałem, ale nie mniej udane są kawałki o pracach Libery, Kulik czy Markiewicza. To wtedy szczególarstwo Sienkiewicza ma największy sens: informacje zza kulis fantastycznie uzupełniają wiedzę teoretyczną, którą dysponujemy od dawna. Niestety również i w tym wypadku dają o sobie znać koncepcyjne niedociągnięcia książki i jej – nazwijmy rzecz eufemistycznie – otwarta struktura. Dwa przykłady. Po pierwsze, dominuje perspektywa warszawocentryczna – pogłębione opisy dostają artyści tworzący w stolicy, a na początku swojej drogi związani ze stołeczną ASP. Czy dlatego, że łatwiej było z nimi porozmawiać? Nie chce mi się wierzyć. A zatem dlaczego? Gdzie w takim razie miniatury o przygotowywaniu „Emblematów” Grzegorza Klamana czy „Pasji” Doroty Nieznalskiej? W tej poetyce łatwo je sobie wyobrazić: „Gdańsk, grudzień 1992 roku, wietrzny zimowy poranek, minus trzynaście stopni Celsjusza. Grzegorz Klaman stoi przed drzwiami Akademii Medycznej już od dziesięciu minut. Właśnie miał się odwrócić, kiedy otworzył mu zaspany dozorca. A więc nie ma już odwrotu. Klaman wchodzi do środka. Czy jego prośba nie wyda się dziwna? Jednak artysta robił nie takie rzeczy – już w latach 80. współtworzył trójmiejską scenę niezależną, a na Wyspie Spichrzów…”. Tu musiałby nastąpić opis początków środowiska gdańskiego, roli w nim Klamana, a także jego kolegów i antenatów. Bo czy na pewno był to ośrodek dla sztuki krytycznej mniej istotny niż dziesiątki wystaw, wydarzeń i postaci, które na kartach książki się znalazły? I tak dalej…

Po drugie, autor rezygnuje z dziennikarskiego śledztwa w przypadku prac nowszych, choć nie skąpi nam ich naskórkowych interpretacji. Opisy „Pozytywów” i „Mistrzów” Libery czy „Pozdrowień z Alej Jerozolimskich” Joanny Rajkowskiej (ale przykłady można mnożyć) to właściwie powtórzenie egzegez, które znamy z katalogów, stron internetowych, wystaw… Przecież historia słynnej „palmy” to także historia męki – w książce ledwo zasygnalizowana.

Katarzyna Kozyra przy modelu nagrobka Jerzego Stajudy, projekt Pawła Althamera, 1992.
Fotografia dzięki uprzejmości Pawła Althamera i Fundacji Galerii Foksal

Young Polish Artists?

Książka Sienkiewicza nie uniknie porównań z „Lucky Kunst. Rozkwit i upadek Young British Art” Gregora Muira, pozycją wydaną przez Karakter i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w tej samej serii co „Zatańczą ci, co drżeli”. Autor przyznaje zresztą, że wydawnictwo szukało kogoś, kto „mógłby napisać coś podobnego o polskiej sztuce krytycznej”. I faktycznie, obie książki łączy luźny, reporterski styl, ale przede wszystkim przywiązanie do opisywanej historii i jej bohaterów. Jednak poza tym różni je wszystko. „Lucky Kunst” była pisana z pozycji obserwatora uczestniczącego, Muir zjawisko Young British Art współtworzył jako krytyk, kurator, w końcu kronikarz. A przede wszystkim przyjaciel opisywanych twórców. Historia Muira jest tak magnetyzująca, bo autor opowiada o swoim odkupieniu, które dokonało się poprzez sztukę. W ujęciu Brytyjczyka dzieje YBA mają rys infernalny. Zrozumiałe więc, że kolejne strony płoną żywym ogniem. Tymczasem „Zatańczą ci, co drżeli” to rekonstrukcja, a żarliwy ton opowieści należy do autora młodszego o pokolenie. U Sienkiewicza nie ma miejsca na poszukiwanie sprzeczności, niekonsekwencji, cieni. Tu nikt nie był dupkiem, nikt się nie sponiewierał, nie było marnych dzieł i naiwnych koncepcji. Jeżeli nadciągały kłopoty – to zawsze z zewnątrz. Niczym na Montmartrze – wszyscy oddychali sztuką i tylko społeczeństwo było niemiłe. Wspomnijmy też różnice formalne. Muir mieści historię YBA na niecałych 300 stronach – choć każdy przyzna, że anegdot starczyłoby i na drugie tyle. Przy całej stylistycznej lekkości jego książka zachowuje rygor, oświetlając omawiane zjawisko z różnych stron. Sienkiewicz razi czytelnika stroboskopem. Ale warto zrobić też jeszcze jedno porównanie: z książką „Świadomość Neue Bieriemiennost”, którą Sienkiewicz napisał wspólnie z Kasią Redzisz. Tam autorzy oddali głos artystom – to de facto wywiad rzeka – flankując ich wypowiedzi wstępem Piotra Osęki i posłowiem Davida Crowleya. I wygrali. „Zatańczą ci, co drżeli” – jak przyznaje autor – to próba rozwinięcia tamtej metody. Nie w pełni udana: książka Sienkiewicza meandruje, puchnie od szczegółów, mówi jednorodnym językiem, obejmuje zbyt zróżnicowany materiał, a na dodatek opisuje dzieła i wydarzenia w znacznym stopniu już rozpoznane. W tym przypadku z pewnością nie wystarczyło spisać zasłyszanych historii i przetworzyć istniejących opracowań.

„Zatańczą ci, co drżeli” bynajmniej nie lokują się poza historią sztuki; przeciwnie: książka Sienkiewicza mieści się w jej bardzo konkretnym modelu. To klasyczna historia stylu (kategorii, zdawałoby się, rozmontowanej już dość skutecznie), osnuta wokół wielkich nazwisk i tematów, petryfikująca ustalone narracje, spłaszczająca omawianą epokę, traktująca źródła bez minimalnej choćby dozy sceptycyzmu – będąca bliżej mitu niż refleksji krytycznej. To także historia nieświadoma samej siebie, tego, że jest prozą (o ironio!) – wszystkie wątki, choć rozproszone, biegną tu w jednym kierunku, by spleść się w punkcie kulminacyjnym. Nasycenie detalem sprawia, że tempo lektury jest niebywale intensywne, ale po wszystkim przychodzi poczucie, jak mało z niej ocalało.

Nie mam złudzeń, że książka Sienkiewicza będzie czytana krytycznie. Jednocześnie nie zgadzam się z podejściem, że popularyzatorska praca musi być odtwórcza, że nie może przemycać oryginalnego ujęcia tematu – dość wspomnieć „Sztukę w Polsce 1945–2005” Andy Rottenberg. Mimo to uważam „Zatańczą tych, co drżeli” za pozycją cenną, uzupełniającą istotną lukę w polskim piśmiennictwie o sztuce. Nareszcie rozproszone dotychczas wątki zgromadzono w jednym miejscu; dotyczy to nie tylko sztuki, ale także genezy tytułowego pojęcia – to niewielki, ale bardzo ważny fragment książki (z niewiadomych przyczyn upchnięty w samym środku narracji – należało od niego zacząć). Wartością samą w sobie jest obszerna bibliografia. Jeżeli ktoś miał jednak apetyt na pozycję ważką, otwierającą pole do dyskusji (jak niżej podpisany) – rozczaruje się. Jeżeli liczył na lekturę lekką, łatwą i przyjemną – powinien być usatysfakcjonowany, choć nową książkę Sienkiewicza łatwo przedawkować. Wikipedia podpowiada mi, że gawęda to „utwór literacki z dużą ilością dygresji i ciekawostek, czasem fantasmagorii”. Pasuje jak ulał. Znacie? To posłuchajcie.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.