Kiedy spacerowaliśmy szlakiem kolejnych galerii biorących udział w Warsaw Gallery Weekend, pewien dyrektor znamienitej instytucji publicznej powtarzał co chwilę z przekąsem: „Ależ tu jest jak w Berlinie, prawda?”. Istotnie, kiedy przechodziłem przez przeszkloną stróżówkę Domu Słowa Polskiego, największego zakładu poligraficznego PRL-u, poczułem się jak nad Szprewą. Na podłodze jesienne liście, wokół pofabryczne ruiny, a w imponującym holu wejściowym żelbetowe kielichy i serpentyna schodów okolonych piękną żeliwną balustradą. Trudno o lepsze tło dla prac Piotra Łakomego – skrajnie ascetycznych, zimnych, surowych (złośliwi dodadzą, że również bardzo „berlińskich”). To minimalizm, ale skażony, z drobnymi defektami. Pojedyncze świetlówki (niektóre pociągnięte silikonem), taśma do tymczasowych oznaczeń drogowych, aluminiowa tuba – Zuzanna Hadryś i Michał Lasota mówią, że to „pomniki czasu teraźniejszego”. I być może tak jest, jednak dla mnie to także pomniki cywilizacji, która stoi w miejscu. Resztki, okruchy. Nie przepadam za twórczością Łakomego, która w aseptycznym galeryjnym kubiku nie potrafi wybić się na niepodległość i wyjść poza status eleganckich obiektów, jakich pełno dziś na targach młodej sztuki. W potransformacyjnym entourage'u DSP wypada jednak przejmująco.
Uwagi o „Berlinie” to oczywiście żarty, ale znamienne. Nad WGW, częścią peryferyjnego pola sztuki, od początku krąży widmo imitacji. To nieusuwalny punkt odniesienia, nadzieja i klątwa. Nadzieja na to, że kiedyś będzie „jak w Berlinie”; i klątwa – bo nie będzie nigdy.
Wystawa Piotra Łakomego„ Tomorrow will be smaller” w galerii Stereo/ fot. materiały galerii
Peryferyjne pole sztuki zasłonięte ścianką
W tym roku w tak zwanych „kuluarach” najczęściej byłem nagabywany o samą imprezę, a nie poszczególne wystawy. Te ostatnie były czymś oczywistym – no tak, kolejne obrazy, fotografie, instalacje, niezłe, prawda? – ale status WGW oczywisty z pewnością nie jest. Jaki jest więc największy w tej części Europy weekend galeryjny? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, należy zacząć od opisu warszawskiej (czyli de facto polskiej) sceny galerii prywatnych. Piotr Bazylko szacuje, że co roku przybywa w Polsce kilku-kilkunastu kolekcjonerów sztuki najnowszej, jeden z galerzystów (być może najlepiej zorientowany) przekonywał mnie, że kilkadziesiąt osób (o tym, ilu ubywa, nie wspomina nikt). Jakkolwiek by było, trudno o bardziej realistyczną ocenę. Polski rynek sztuki ciągle cierpi na podobne dolegliwości, co inne obszary peryferyjnego państwa. Jego początki były takie, jak początki transformacyjnego kapitalizmu w ogóle. Czyli estetycznie i politycznie niepoprawne („Kossaki”), poza fiskalną i instytucjonalną kontrolą. Okazało się, że stare-nowe elity – zarówno te postsolidarnościowe, jak i postkomunistyczne – nie rozumieją kodów współczesnej sztuki. Jeżeli dodamy do tego brak klasy średniej, peryferyjne zapóźnienie, niezainteresowanie państwa kulturą po 1989 roku i oczywiście brak wolnego rynku w PRL-u – da to obraz peryferyjnego pola sztuki i takiegoż rynku.
Uwiąd polityki kulturalnej państwa po 1989 roku spowodował, że pierwsze galerie prywatne musiały wypełniać publiczną w istocie misję (na przykład dotyczącą popularyzacji sztuki współczesnej). To dlatego na polskiej scenie tyle fundacji i stowarzyszeń, które poszerzają ofertę handlową o działania edukacyjne i non profit. Jeżeli dodamy do tego zakorzeniony głęboko w społecznej świadomości imperatyw, że sztuka rymuje się z etosem, a nie portfelem, otrzymamy osobliwy model prowadzenia galerii prywatnych.
Warsaw Gallery Weekend w galerii Dawid Radziszewski (wystawa Krzysztofa Mężyka) / fot. B. Górka
Warsaw Gallery Weekend to wyraz przekonania, że okres heroiczny się skończył i czas wziąć na klatę globalizację świata sztuki. Trudne początki – podobnie jak w opowieściach innych pionierów polskiego kapitalizmu – zamieniły się w klasyczny rynkowy topos, nieledwie mit. W streszczeniu brzmi on mniej więcej tak: na początku nie było nic (Dziki Wschód), byliśmy tyleż idealistyczni, co naiwni, ale udało się! Nie twierdzę, że w wypadku „ojców założycieli” sceny warszawskich galerii jest on nieprawdziwy (bo nie jest), tylko że w 2014 dawna formuła jest już jedynie legendą, a przy okazji świetnym paliwem promocyjnym.
W tej perspektywie WGW jest wyrazem aspiracji peryferyjnej klasy średniej, która ma już domy, samochody, wakacje w tropikach, prywatnych lekarzy i wizażystów, a na sushi nie może już patrzeć, ale ciągle gubi się w obszarze sztuki współczesnej. Religią nowego mieszczaństwa od 1989 roku pozostaje okcydentalizm – z turbodoładowaniem w postaci kompleksu peryferiów. Dlatego WGW musi wyglądać prawie jak w Berlinie, jednak „prawie” – jak wiadomo – robi wielką różnicę. A więc są partnerzy strategiczni i ci zwykli. Sponsorzy. Patroni medialni. Profesjonalna firma doradcza. Przedstawiciele wielkiego biznesu w postaci trendsetterów. Jest bankiet w restauracji Der Elefant, jest w końcu „ścianka” z logiem La Manii, na tle której celebryci naszego art worldu pozowali jeszcze „dla beki”, autoironicznie, żeby wrzucić selfie na Fejsika, świadomi imitacji, w którą wchodzą – ale przecież również jako zakładnicy tej poetyki (jak Berlin, to Berlin). Bo przecież są już odstawieni, a miejsce, w którym spożywają przekąski i popijają prosecco – dość wytworne. Czy „ścianka” zasłoni skrzeczącą rzeczywistość?
Wystawa Anety Grzeszykowskiej „Selfie” w galerii Raster/ fot. mat. galerii
Kanał
Warsaw Gallery Weekend to typowa impreza branżowa, a więc taka, która dzieli się na część otwartą dla publiczności i zamknięte spotkania kluczowe z punktu widzenia branży. Przez trzy dni sztuka współczesna sprzedawana w galeriach komercyjnych zyskuje więc specjalną promocję, jednak to nie wystawy są rdzeniem WGW – galerie organizują je przecież przez okrągły rok. WGW posiada dwie kluczowe funkcje: propagandową vel PR-ową (pokaz siły) oraz networkową (wielki hub). Sprzedaż to dopiero ich pokłosie. To dlatego tak istotne jest pytanie o tożsamość WGW. Gdzie jej szukać? Najlepszym adresem będzie chyba Magazyn warszawski, organ prasowy imprezy i jej folder promocyjny w jednym. Już samo jego istnienie potwierdza, że tożsamość WGW rozmyła się i potrzebne jest medium, za pomocą którego środowisko warszawskich galerii opowie swoją narrację. Skoro więc nie wiemy, gdzie szukać, zajrzyjmy do przewodnika.
Magazyn warszawski ma bardzo konkretny cel: nieść dobrą nowinę o polskim rynku sztuki, rysując obraz pozbawiony kantów. Dodajmy: trudno, żeby było inaczej, folder promocyjny właśnie od tego jest. Niemal połowę objętości magazynu zajmują sylwetki galerzystów – wyszło tego 50 stron. Mają formę wywiadów, ale równie dobrze mogłyby to być referaty. Ich autor, Iwo Zmyślony, zdecydował się na ryzykowny krok: wyszedł z butów krytyka sztuki na rzecz obuwia rzecznika konfederacji pracodawców prywatnych (nowo powstałe Stowarzyszenie Galerii Sztuki – podmiot organizujący WGW – akcentuje ten aspekt swojej działalności). Proszę wyobrazić sobie analogiczną sytuację: dziennikarz niezależnego czasopisma medycznego przeprowadza rozmowy z właścicielami największych firm farmaceutycznych, którzy zorganizowali branżowe targi i wydali przy tej okazji specjalny magazyn.
Rozmowy z galerzystami to główny materiał magazynu. Nic dziwnego, wszak trzeba było porozmawiać ze wszystkimi (a na okładce nie można było nikogo wyróżnić – stąd front zdobi „Warszawa w budowie”, czyli kadr przedstawiający jakieś stołeczne wykopy). Stach Szabłowski przygotował z kolei reportaż o warszawskich kolekcjonerach. Pokazuje on, że WGW w dużym stopniu nadal funkcjonuje w logice generała, który zawsze przygotowuje się do poprzednich bitew. Kiedy więc widzę, że w galerii Monopol album Andrzeja Partuma, który „od zawsze” leżał w dawnym Rastrze pośród innych niszowych publikacji, kosztuje dobrych kilka dych, tylko uśmiecham się pod nosem. Kiedy jednak kartkuję Magazyn warszawski, męczy mnie permanentne déjà vu. Która to już rozmowa z Piotrem Bazylko o kolekcjonowaniu? Który to już tekst o warszawskiej scenie galeryjnej oparty na tym samym idiomie („kiedyś to były czasy...”)? Każdy, kto w Polsce interesuje się sztuką, doskonale zna ten refren. Tym bardziej zdumiewa fakt, że periodyk WGW wydano tylko w rodzimej wersji językowej. Nie sądzę, że takie było zamierzenie. Podejrzewam raczej, że oto dała o sobie znać peryferyjna inercja, owa tajemnicza siła, która nie pozwala doprowadzić spraw do końca, a hasło „deadline” traktuje humorystycznie…
Magazyn WGW i dwutygodnik.com w galerii Leto / fot. B. Górka
Całość uzupełniają świetne fotografie Błażeja Pindora i krótkie materiały, które nieco rozmywają promocyjny wymiar pisma, pokazując „fajność” Warszawy. Moją uwagę przykuł esej Włodzimierza Karola Pessela o „podziemnej Warszawie”. Ciekawy wybór – oto historia o handlu sztuką zestawiona została z tekstem o systemie odprowadzania fekaliów. Mam wrażenie, że nie potrzeba Andrzeja Ledera, żeby zinterpretować to zestawienie.
Magia zakupów
Współwydawcą Magazynu warszawskiego, bezpłatnego pisma reklamującego WGW, jest dwutygodnik.com, opiniotwórczy magazyn kulturalny. We wstępniaku do Magazynu warszawskiego Zofia Król i Paulina Wrocławska opisują WGW jako wydarzenie nieledwie z porządku realizmu magicznego – dreptanie tajemniczymi ścieżkami, indywidualne poszukiwania, odkrywanie Warszawy... To tyleż uwodząca, co nieprawdziwa wizja. WGW to maszyna promocyjna środowiska stołecznych galerii. Nie znajdziemy w nich magii – tak jak w grudniu w galerii handlowej nie znajdziemy „magii świąt”. Nie znaczy to, że w galerii handlowej nie można się wtedy dobrze bawić. Ależ można. Bez wątpienia znajdą się również tacy, którzy w reklamowe slogany uwierzą i w sklepie poczują się jak w wiosce Świętego Mikołaja.
WGW realizuje przede wszystkim własne interesy. Trudno mieć o to pretensje. Ale pytanie, jak w tej sytuacji powinni spozycjonować się inni aktorzy sceny artystycznej – pozostaje otwarte. Jaka zatem powinna być tu rola instytucji publicznych? Bo zysk drugiej strony jest jasny. Galerie prywatne otrzymują od muzeów coś, co Pierre Bourdieu nazwał „sakralizacją” – eksperckie namaszczenie, którego nie może zapewnić rynek. Najlepszym przykładem galeria Monopol, która pokazuje archiwalne prace Zbigniewa Warpechowskiego. Nie przez przypadek – retrospektywna wystawa tego artysty trwa właśnie w Zachęcie. Monopol to typowy przykład galerii, która specjalizuje się w „awangardzie konsekrowanej” (znowu Bourdieu), a więc takiej, której nowatorstwo artystyczne zyskało już status klasyki. Nie generuje nowatorskich treści, tylko je konsumuje. Jaka w tej sytuacji jest korzyść drugiej strony? Instytucje i galerie prywatne i tak są partnerami – te pierwsze kupują prace od tych drugich. Nie sądzę, aby trzeba było tę relację dodatkowo akcentować. Może chodzi więc o próbę pozyskania nowej publiczności? Tylko czy galerie prywatne i instytucje publiczne na pewno odwiedzają inni goście? Coś jednak się zmienia. W zeszłym roku siedziba Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy ul. Pańskiej zamieniła się w witrynę sklepową i był to bodaj najsłabszy punkt WGW 2013. W tym roku MSN przygotowało już krytyczny pokaz filmów „High Prize” odnoszący się do „toczącej się obecnie dyskusji o alternatywnej ekonomii sztuki”. Tylko przyklasnąć.
Idźmy dalej. Czy aktywny udział w WGW krytykowi pomaga, przeszkadza, czy nie ma znaczenia? Decyzja dwutygodnik.com, by wejść w alians z galerzystami, może być ciekawym punktem wyjścia do takiej dyskusji. Znowu: galerie na współpracy z autorami dwutygodnik.com bez wątpienia zyskały. To przecież także przykład „sakralizacji”, bo krytyk – takie jest założenie – wydaje swoje sądy bezinteresownie. Dwutygodnik.com jako tytuł również mógł osiągnąć korzyść – darmową gazetę wzięło do ręki kilka tysięcy osób. A krytycy? WGW to dobra okazja, żeby o tym porozmawiać. Tylko kto ma to zrobić, skoro część z nas wylądowała w kanale? AICA?
Trudno zakładać, że sektor galerii komercyjnych porzuci retorykę dobra wspólnego, wszak to część jego tożsamości. Nie powinno więc dziwić, że WGW przedstawiany jest niemalże jako impreza „dla ludu”. Można mieć jednak nadzieję, że krytycy pozostaną nieco bardziej sceptyczni wobec aktualnej sytuacji niż miało to miejsce przed dekadą, kiedy wszyscy spotykali się – jak onegdaj ujęła to Anna Okrasko – na kanapie w Rastrze. Ta „kanapa” to zresztą dobry symbol pola sztuki okresu transformacji: żywiołowego, pozbawionego procedur i wyraźnego podziału kompetencji, z prymatem powiązań nieformalnych. Błyskawiczne sczepienie się instytucji publicznych, galerii prywatnych i krytyki artystycznej podczas WGW pokazuje, jak silna jest to formuła. Dlatego dzisiaj wysiłek analityczny powinien dotyczyć nie tylko poszczególnych wystaw, ale także samego WGW traktowanego jako nowy model instytucjonalizacji istotnego fragmentu polskiego życia artystycznego. „Ścianka” zobowiązuje.
Muzeum wyobraźni
Pamiętajmy, że nadal można oglądać wystawy, które z pompą otwierano w ostatni weekend września. Łatwo o tym zapomnieć, ale fakt jest faktem – WGW, jak każdy inny weekend, obejmuje piątkowy wieczór i dwa ostatnie dni tygodnia. Potem napięcie opada i warszawska scena galeryjna znowu jest taka, jak na co dzień. Liczy więc nieco ponad 20 galerii, które reprezentują mniej więcej 150 artystów (Berlin: kilkaset galerii, kilkadziesiąt tysięcy mieszkających tam artystów, gallery weekend, a nawet targi).
Co pokazują warszawskie galerie? To, co w tym kontekście pokazać musiały: wystawy grzeczne, bezpieczne, z przewagą tak zwanych tradycyjnych mediów i nowych prac uznanych artystów (Kamil Kuskowski, Nicolas Grospierre/Olga Mokrzycka-Grospierre, Agnieszka Brzeżańska, prezentacja nowego składu Czułości, Piotr Łakomy, Andrzej Świetlik, Jakub Julian Ziółkowski). Do tego szczypta młodości (Krzysztof Mężyk, Natalia Załuska) i mamy przepis na sukces. Rynkowy.
Wystawa Antje Majewski „Muzeum w garażu” w Polach Magnetycznych / fot. mat. galerii
Kilku pokazom bez wątpienia należą się samodzielne recenzje (Aneta Grzeszykowska w Rastrze, Antje Majewski w Polach Magnetycznych, Wojciech Bruszewski i Mateusz Sadowski w Fundacji Arton, Marek Piasecki i Roger Ballen w Asymetrii, „Zombie Formalism” w Piktogramie). Najbardziej „niegrzeczna” była wystawa historycznych prac Warpechowskiego i Partuma w aranżacji Romana Dziadkiewicza. To nie paradoks, ale reguła – na imprezach komercyjnych najbardziej niegrzeczne zawsze są historyczne prace klasyków neoawangardy (np. Valie Export).
Dla laika, którego skusił medialny szum, była to oferta pewnie atrakcyjna, choć winien on wiedzieć, co warunkowało jej charakter; dla kolekcjonerów – była atrakcyjna bez wątpienia, chociaż, jak sądzę, bez szału; dla osób interesujących się sztuką, czyli tak zwanych „profesjonalistów” – to chyba najsłabsza odsłona WGW. Warto się przyzwyczajać – handlowy weekend to nie miejsce na eksperymenty.
Zacząłem od krótkiego opisu pokazu Piotra Łakomego. Myślę, że dobrze dopełnia go wystawa Antje Majewski w Polach Magnetycznych. To przeciwne bieguny: wystawa Majewski jest może nie barokowa, ale na pewno gęsta. Artystka przedstawiła wizualny komentarz do tekstu Sebastiana Cichockiego, utrzymanego w stylu W.G. Sebalda i świetnie recytowanego (!) przez Patryka Komorowskiego, właściciela Pól Magnetycznych. To wyimaginowany wywiad z artystą, który wraca wspomnieniami do lat dzieciństwa, kiedy to w garażu ojciec zorganizował dla niego rodzaj prywatnego muzeum lub może lepiej – gabinetu osobliwości. W czasie wojny dom zbombardowano, więc muzeum – głosi historia – zapewne ciągle tam jest… Majewski namalowała kilkadziesiąt obrazów przedstawiających śruby, muszle, głazy i inne kurioza. W galerii mamy nawet stolik, na którym spoczywają niektóre z pierwowzorów malowideł. Można je dotykać, obracać i przestawiać. Powstała ciepła, liryczna opowieść o pamięci, gromadzeniu, wspomnieniach i – oczywiście – systemie sztuki, który petryfikuje żywą pasję tak, jak krzepnąca żywica unieruchamia owady. Ale najważniejsze jest to, że powstała wystawa powodowana realną emocją – podobnie jak w wypadku pokazu Łakomego, choć to zupełnie inne rejestry. A jednak to te dwie wystawy budują w moim odczuciu ramę dla tegorocznej edycji WGW: imprezy już w dużym stopniu statycznej, unieruchomionej zachodnim formatem, ale ciągle wzdychającej do własnej legendy – do własnego dzieciństwa przypadającego na okres transformacji.
A Antje Majewski? Mieszka i pracuje w Berlinie. No jasne.