Mówiono, że człowiek ten pochodzi z czwartego wymiaru. Nazywano go „dziwnym hochsztaplerem z błyskiem szaleństwa w bladym nieruchomym oku”, „buszmenem”, „znarkotyzowanym maniakiem”, „Dyzmą z Peru”, „oszustem matrymonialnym”, „szurniętym ideologiem dolarowej mamony”, „terrorystą”, „ponurym żartem historii”, „indiańskim Mesjaszem”, „robotem sterowanym z kosmosu”, „Żydem”. Nazywano go „Mister Nikt”. Nazywano go „Targowicą '90”. Miał być wspólnikiem Kadafiego, zausznikiem karteli, katem własnej rodziny, politycznym Kaszpirowskim. Dysponował metalicznym, zdehumanizowanym głosem – wnioskowano, że to od nadmiaru leków, które wysuszają mu śluzówkę w jamie ustnej. W obliczu trudnego pytania przekręcał głowę na bok niczym ptak i milczał, mrużąc oczy. Zapewne czekał, aż Centrala podrzuci te najlepsze odpowiedzi. Księża widzieli w nim diabła. Komentatorzy „Gazety Wyborczej” – „klinicznego wariata” i powód, dla którego staniemy się klaunem Bozo świata. Zwykli ludzie – fosforyzującego zbawcę, genialnego biznesmena, wcielenie dobrego wujka z Ameryki, który pomyślunkiem i ciężką pracą dorobił się milionów, więc teraz oswobodzi niepokalaną Polskę z łap Balcerowicza i pomniejszych smoków.
Głosił, że „hasłem naszym zgoda będzie i ojczyzna nasza”. Bo ta, jak przekonywał, znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wpływowe a międzynarodowe siły chciały urządzić tutaj „enklawę białych murzynów Europy”. W związku z czym – ale nie tylko z tym – postulował, byśmy jak najprędzej zafundowali sobie broń jądrową. Na początek – megatonową głowicę.
Stanisław „Stan” Tymiński był pierwszym w historii III RP kandydatem na prezydenta, którego określono – i przez dłuższy czas tak właśnie traktowano – jako kandydata niepoważnego, egzotycznego.
Bo w tego rodzaju wyborach są KANDYDACI i oni, megalomani, goście z Syriusza, być może zwykli szaleńcy, cwaniacy pragnący rozreklamować swoją firmę, miłą im ideę estetyczno-gospodarczą bądź region, osoby tajemnicze, ci, którym patriotyzm wszedł za mocno, marzący o pożodze i nowym porządku ultrasi. Wprawdzie puszą się i zadzierają podbródek, ale tak naprawdę nie liczą na zbyt wiele: tournée po Mazowszu, płomienna kaznodziejska setka w telewizji. Tyle. Wiedzą, że i tak nie przemogą tych, za którymi stoi partyjna kasa, aparat, profesjonalnie zorganizowany teren. Pojawiają się na czarnym niebie rodzimej polityki, by zabłysnąć i spłonąć – by wykrzyczeć bądź wymamrotać swój przekaz i pokornie zniknąć na kolejne cztery lata, osiem lat, na zawsze. No chyba że zdarzy się cud.
Był znikąd, miał trzy paszporty, piękną Gracielę Perez Velasco u boku i aparycję nauczyciela fizyki z technikum. Zaczął od jednego procent poparcia jako obiekt żarcików towarzyskich i prasowych. Potem wyciągnął trzy procent, osiem procent – i poszybował. Klipy wyborcze emitowane w TVP uczyniły z niego gwiazdę i sensację tych wyborów. Wybuchła tymińskomania, stanoszał. Publicznie oddawano mu hołdy, całowano po rękach, powierzano jego pieczy oseski, dedykowano listy czołobitne i miłosne.
Raptem stał się niewygodny, groźny. Podobno usiłowano go otruć – „na szczęście” to żona skusiła się na porcję toksycznego kawioru. Pięćdziesięcioosobowe komando młodych, agresywnych mężczyzn jeździło za nim i zrywało spotkania z wyznawcami. Tymińskiego atakowały wszystkie media, wszystkie autorytety, każda z opcji politycznych, kawiarnianych, niewidzialnych.
Ale miał swoją Wunderwaffe. Jego „czarna teczka” – odpowiednik „kota Schrödingera” – okazała się zabójczo skuteczna, bo póki jej nie otworzył, a nie otworzył, miał w niej dokumenty kompromitujące Lecha Wałęsę i jednocześnie ich nie miał. Za pomocą tego na pozór zwyczajnego przedmiotu galanteryjnego ze skóry roztaczał elektryzującą aurę wszechpotężnej persony, która może zgładzić, kogo tylko zechce. Niespodziewanie dla wielu w pierwszej turze pokonał pierwszego niekomunistycznego premiera i rzucił wyzwanie legendzie „Solidarności”. Salon okrył się kirem i fochem.
Tymiński ostatecznie nie został prezydentem RP, ale będzie pamiętany jako pionier egzotyki wyborczej na ziemiach polskich. Mało tego – sam od razu wyczerpał ową kategorię i ją przekroczył, bo jako kandydat egzotyczny pokonał kandydatów nieegzotycznych – KANDYDATÓW – czym dowiódł, że nawet kamikadze miewają udane misje, z których wracają do lepszego, drugiego życia. Co więcej, sukces, jaki odniósł, był tak spektakularny i wielki, że nie dość, iż po nim już nikt go nie powtórzył – prezydentami i pierwszymi przegranymi zostawali czynni, znani politycy – to nawet sam Tymiński nie powtórzył wyczynu Tymińskiego, bo kiedy po piętnastu latach od pamiętnej listopadowej glorii, w roku 2005, wystartował ponownie w tour de Belvedere, uzyskał żenujące, komiczne i gorzkie 0,16 procent poparcia. Domknął się cykl. Znowu był kandydatem egzotycznym.
Za nim poszli następni: generał Tadeusz Wilecki, Bogdan Pawłowski, Jan Łopuszański, Adam Słomka – weteran sal sądowych, Jan Pyszko, Kornel Morawiecki, Grzegorz Braun – reżyser, pomysłodawca ogólnopolskiej akcji mentalno-architektonicznej „Kościół – Szkoła – Strzelnica – Mennica” i autor nieszablonowej interpretacji sagi „Gwiezdnych wojen”, Paweł Tanajno, Marian Kowalski – kolekcjoner okazów taksydermicznych i paker, Magdalena Ogórek, która swoją karierą udowodniła, jak płynne są granice między lewicą a prawicą, czy Liwiusz Ilasz, szczycący się, iż pod swoim domem w okolicach Nowego Jorku buduje bunkier na tyle wytrzymały, by zniósł potencjalny atak „brudną bombą”.
Szczególnym przypadkiem jest tutaj Janusz Korwin-Mikke, który regularnie bierze udział w wyborach prezydenckich – zaliczył pięć startów w latach 1995–2015 – i regularnie zdobywa w nich dwa–trzy procent. Nie pomaga uradykalnienie języka i hojna oferta programowa. Ani muszka, ani też zgolenie leninowskiej bródki. Korwin-Mikke próbował już chyba wszystkiego. Jeździł na słoniu, fruwał nad krajem w Air Korwin One, obiecywał przywrócenie kary śmierci, chłosty, liberum veto, gwarantował więzienie dla kolejnych premierów i członków rządu, organizował „Wakacje z Korwinem”, lżył, parskał, roztaczał wizje dubajskiego dobrobytu nad Wisłą, żonglował bon motami, dowodami anegdotycznymi, improwizowanymi cytatami, fake newsami, w spotach wyborczych pozował na tle gigantycznego obrazu, na którym osobiście wykopuje Karola Marksa za drzwi. I nic, nic, nic.
Po skusze zwykł deklarować, że odchodzi z polityki. Definitywnie, nieodwołalnie. Ale wraca – jakby wierny Beckettowskiemu przesłaniu: „Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail better” („Próby. Chybione. Trudno. Spróbować jeszcze raz. Chybić jeszcze raz. Chybić lepiej” – w przekładzie Antoniego Libery).
Facebook Janusza Korwin-Mikkego
Kazimierz Piotrowicz był na pozór entym kandydatem egzotycznym: bezbarwny wygląd, szczątkowy program, optymistyczne hasło „Kazimierz Piotrowicz = rozsądek, sprawiedliwość, zdrowie”, niskie stężenie prawdy w obwieszczanych na własny temat rewelacjach i komplementach. Udało mu się jednak wyróżnić na tle innych oryginałów i ogonów. Otóż właściwie od początku kampanii roku '95 nie ukrywał, że ewentualna prezydentura nie jest dla niego priorytetem i będzie co najwyżej miłym, niespodziewanym bonusem – coś jak stówa znaleziona podczas wyprawy na Annapurnę. Albowiem tym, na czym koncentrował się Piotrowicz w trakcie swoich wystąpień medialnych, była reklama wynalezionych przez niego cudownych wkładek do butów, które leczyły praktycznie dowolne schorzenie. Stanowiły one zarazem niemałe poszerzenie katalogu Piotrowicza, który wcześniej parał się produkcją haków holowniczych. Jednak społeczeństwo też zrozumiało, na czym mu tak w istocie zależy, i odwdzięczyło się wynikiem bondowskim – 0,07 procent. Nie wiadomo natomiast, czy zabiegi prezydencko-marketingowe przełożyły się na wzrost sprzedaży tego niezwykłego sprzętu rehabilitacyjnego. Faktem jest, że Piotrowicz pozostał w nurcie medycyny alternatywnej i quasi-uzdrawiającej – kilka lat później skonstruował bioenergo-elektro-magneto-fotono-termodynamiczny materac, na którym można było powrócić do pełnego zdrowia, napisał książkę „Leczenie przepływem informacji”, założył Instytut Medycyny XXI wieku i okazało się, że ma tytuł profesora nadany przez Międzynarodową Akademię Informacji Technicznej w Mińsku.
Lecz nie sam jeden Piotrowicz był atrakcją tamtych wyborów. W 1995 roku wystartował również Tadeusz Koźluk, prawnik i wykładowca akademicki, Jan Pietrzak – z dzisiejszej perspektywy jego kampania, w której zaskakująco sporo było o carycy Katarzynie II Wielkiej, Katyniu i Okrągłym Stole, a witzów i skeczy tyci-tyci, robi wrażenie POTĘŻNEGO omenu – i Leszek Bubel.
Leszek Bubel, herbu Abdank, to człowiek wielu talentów: złotnik, polityk, eksparlamentarzysta (z ramienia PPPP), wydawca, piosenkarz disco polo, członek ruchu oporu – odważnie napisał sam o sobie: „Już w Szkole Podstawowej nr 17 na warszawskiej Saskiej Kępie był założycielem TOTO (Tajnej Organizacji Tępienia ORMO), która rozpowszechniała ulotki z szyderczymi rysunkami i wierszykami oraz dokuczała psikusami zamieszkującym w pobliżu ormowcom”. Oraz zajadły antysemita. Twierdzi, że jest „pierwszym Polakiem, który był w 200 krajach świata”. Do obiegu medialnego wprowadził takie magazyny i tytuły, jak „Tylko Polska”, „Supertygrys”, „Jak rozpoznać Żyda” czy „Polsko-żydowska wojna o krzyże”. Powołał do życie Leszek Bubel Band, z którym wykonał jutubowy mikroprzebój „Longinus Zerwimycka”. Lubi przebrania – na użytek nagrań wyborczych pojawia się a to w kontuszu, a to w pełnej zbroi rycerskiej i pod łopoczącą chorągwią Najjaśniejszej.
Bubel pośród kandydatów egzotycznych tworzy osobną podgrupę. Bo o ile reszta to w znacznej mierze zbieranina niegroźnych mitomanów, narcyzów, działaczy lokalnych o wygórowanych ambicjach, politykierów czy też zwykłych gamoni, którzy za poduszczeniem rodziny i środowiska zgłaszają swój akces do bycia prezydentem RP, to on zdecydowanie jest kimś odstręczającym. Przypomina tego naszego wujaszka, który zawsze w trzeciej godzinie imienin rozpoczyna, plując się i pocąc, pokraczną tyradę wymierzoną w „Żydków” i „Nie-Polaków”, powołując się przy tym na doświadczenia przodków, żydożercze slogany i wyimki z „Protokołów mędrców Syjonu”, które w jego uniwersum umysłowym są cudem ocalałym autentykiem. Na szczęście antysemickie performanse Bubla nie zyskują uznania w oczach wyborców, i tak w rzeczonym roku 1995 osiągnął wynik na poziomie 0,04 procent, a w roku 2005 – 0,13 procent.
Prócz samych kandydatów i ich przebogatych dossier intrygujące są również osobliwe, nieoczekiwane transfery pomiędzy zbiorem KANDYDACI a zbiorem KANDYDACI EGZOTYCZNI – i z powrotem. Taki Lech Wałęsa w pierwszej turze wyborów w roku 1990 zdobył 39,96 procent, w 1995 – 33,11 procent, ale w 2000 już tylko 1,1 procent, czyli wypisz wymaluj osiągnięcie typowego kandydata egzotycznego, błazna-przegrywa. Andrzej Lepper miał w 1995 roku 1,32 procent, w 2000 – 3,5 procent, ale w 2005 aż 15,11 procent i trzecie miejsce. Lech Kaczyński w 1995 zrezygnował przed pierwszą turą na rzecz Jana Olszewskiego, a dekadę później został prezydentem.
Nie można zapominać i o efemerydach, czyli tych, którzy zarejestrowali swój komitet wyborczy, ale nie uzbierali stu tysięcy podpisów osób popierających ich starania o urząd prezydenta RP, w efekcie czego nie zostali oficjalnymi, pełnoprawnymi kandydatami. To specyficzna, barwna grupa, ostatni krąg. Ochotnicy wprost z freak show MMA wymieszani z reprezentacją wypalonych, skompromitowanych polityków, których już nikt u siebie nie chce, i trzódką aktywistów osiedlowych.
Na przykład Roman Włos, „bezpartyjny przedsiębiorca z Katowic”, który zaproponował „Tanie Latanie dla Każdego” – „wyobraź sobie, że mieszkasz w normalnym kraju, we własnym domku z pięknym ogrodem, w garażu stoi samochód Twoich marzeń a w przydomowym hangarze jakiś prywatny statek powietrzny” – i stymulację rynku pracy dzięki powszechnemu zalesianiu miast iglakami przez bezrobotnych. Albo Arnold Buzdygan – „przedsiębiorca, użytkownik polskiego usenetu”, Sławomir Salomon – „producent zjeżdżalni dla aquaparków i basenów”, Zenon Nowak – „lider Dzielnego Taty”, albo Jego Królewska Wysokość Leszek Antoni Wielki Książę Wierzchowski, z Łaski Boga i Woli Narodu Regent Polski i Polskiego Ruchu Monarchistycznego, Wielki Kniaź Ukrainy-Rusi, Kniaź Imperium Rosji, Emir Tatarów, Kawaler Orderu Regencji na Wielkiej Wstędze z Gwiazdą, Wielki Mistrz Zakonu Rycerzy Polskiej Korony, Wielki Mistrz Kapituły Orderu św. Stanisława etc. etc. Albo Józef Franciszek Wójcik, inż. kmdr ppor., pisarz i wykładowca, który, jak deklarował, do wyborów prezydenckich w roku 2010 przygotowywał się przez blisko dwie dekady – udział w tychże pięć lat wcześniej uniemożliwił mu nieżyt strun głosowych – przez co wierzył, że wygra już w pierwszej turze. Albo na przykład Ludwik Wasiak, prezes Stronnictwa Narodowego im. Romana Dmowskiego, reanimator Polskich Drużyn Strzeleckich (liczebność nieznana), właściciel szkoły językowej „Sarmata” w Ozorkowie, samozwańczy pułkownik, którego oficjalnym strojem jest operetkowy mundur w kolorze jasnym (plus czarny beret i solidny ryngraf), a poglądy to koktajl antysemityzmu, putinofilii i polskiego imperializmu kanapowego („Lwów, Równe, Łuck i Kowel muszą wrócić do macierzy!”).
Łatwo kandydatów egzotycznych i efemerydy zbagatelizować – choć po triumfie Donalda Trumpa, o którego starcie informowano najpierw w rubrykach satyrycznych, nie jest to najmądrzejsza strategia – a jeszcze łatwiej obśmiać.
Tak, są pocieszni, nieporadni i groteskowi w tym przymierzaniu butów o wiele na siebie za dużych – prężeniu zapadłej klatki i podwiędłych bicepsów na arenie Mister Universum. Tak, powodują nimi i napędzają ich zwidy, niskie chętki, hybris, ogromna miłość własna, klaka najbliższych. Tak, chorobliwie łakną atencji, darmowego czasu antenowego, plakatów na mieście ze swoją podobizną i zainteresowania dziennikarzy, którzy bez ulotnego poloru, jaki spływa na ramiona i kości policzkowe kandydatów, pewnie by ich po prostu serdecznie olali. Są wynaturzeniem, rozjazgotanym, błazeńskim marginesem, strefą mroku i karnawału, tak. To prawda. Ale zarazem to dzięki nim możemy dowiedzieć się o nas – o Polakach – o wiele więcej, niż moglibyśmy się spodziewać i życzyć sobie.
Bo czyż sporo z tego, co stanowiło treść ich monologów, orędzi i niezbornych programów, nie jest aby obecnie politycznym mainstreamem, zestawem idei i konceptów rozpatrywanych zupełnie serio, popularną emocją, mokrym snem młodego pokolenia? Roszczenia terytorialne i finansowe względem naszych sąsiadów, gorączka nacjonalistyczna, bezkompromisowy, radykalny antykomunizm post factum, pretensja wymierzona w cały świat, gigantomania rekonstrukcyjno-gospodarcza, paranoja, przeświadczenie o istnieniu spisków zawiązanych po to, by szkodzić Polsce, bezkrytyczna adoracja militarno-patriotycznej przeszłości, zachwyty nad wielkością i ofiarą naszej ojczyzny, pragnienie „przepisania” jej historii na nowo, wskazania nowych herosów i zdrajców itd. itd.? To wszystko już kiedyś wybrzmiewało – podczas kampanii prezydenckich. Ignorowano wtedy te pomysły i groźby od czapy, traktowano jako nierealne, farsowe, a tymczasem nie były to odosobnione głosy klaunów i frustratów, ale formujące się powoli stanowisko większości, transmisja z piwnicy i strychu, którą w salonie puszczano mimo uszu, zwiastun, a nie bełkot.
Przy najbliższych wyborach wsłuchajmy się w to, co do powiedzenia mają kandydaci egzotyczni i kandydaci-efemerydy, bo oto mówi do nas przyszła Polska.
Korzystałem z książki Antoniego Dudka „Historia polityczna Polski 1989–2015” (Znak, 2016), haseł dotyczących wyborów prezydenckich i biogramów kandydatów w Wikipedii, stron internetowych kandydatów oraz licznych artykułów prasowych, m. in.: Anita Czupryn, „Stan Tymiński – kim jest największa sensacja wyborów prezydenckich po 1989 roku?”, „Polska The Times”, 8 marca 2015; Rafał Geremek, „Oczy szalone. Kampania prezydencka – 1990 r.”, „Życie”, 9 września 2000; Rafał Zychal, „Rok 1990: Gdzie dwóch się bije”, „Onet”, 29 kwietnia 2015; Wojciech K. Szalkiewicz, „Pierwsze wybory prezydenckie III RP”, „Marketing Polityczny”, 9 czerwca 2013; „Dr Kazimierz Piotrowicz – cudotwórca czy oszust?”, „Monitor Polski”, 3 lutego 2013; Mariola Marklowska-Dzierżak, „Uzdrowiciele czy zabójcy?”, „Tygodnik Przegląd”, 20 marca 2011; Sławomir Mizerski, „Stan ciężki, urojony”, „Polityka”, 13 lipca 2006; „Stan Tymiński po latach”, „Onet Facet”, 26 listopada 2013; Jacek Gądek, „Egzotyczni kandydaci na prezydenta Polski”, „Onet Wiadomości”, 27 kwietnia 2010; Arkadiusz Gołka, „Kiedyś kandydowali na prezydenta, dziś nikt o nich nie pamięta”, „Warszawa.NaszeMiasto.pl”, 20 kwietnia 2015; Tomasz Ławnicki, „Wiemy, kim jest człowiek, który Kaczyńskiego nazwał Naczelnikiem Państwa. I nie ma tu powodów do śmiechu”, „NaTemat”, 14 listopada 2016; Marek Henzler, „Generałowie z własnego nadania”, „Polityka”, 27 stycznia 2010.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).