Artystka scen prowincjonalnych
fot. Łukasz Saturczak

15 minut czytania

/ Teatr

Artystka scen prowincjonalnych

Rozmowa z Rozalią Mierzicką

Przyszedł taki dzień, że już w ogóle nie miałam pieniędzy i znalazłam torebkę kaszy, stare masło i cebulę i usmażyłam tę cebulę na maśle. Myślałam: Roza, robisz sztukę, śpiewasz arię, jesz kaszę z cebulą, wszystko się zgadza – jesteś prawdziwą artystką!

Jeszcze 4 minuty czytania

KATARZYNA NIEDURNY: Jak to się u ciebie zaczęło?
ROZALIA MIERZICKA:
Za trzecim razem dostałam się do szkoły teatralnej. Przyjęli mnie spod kreski do Wrocławia na lalki. Byłam wtedy u mamy w Toruniu, dowiedziałam się przez telefon i zaczęłam krzyczeć ze szczęścia, a tu patrzę, a moja mama siada na kanapie i płacze załamana, że będzie miała córkę aktorkę. Już po pół roku chcieli mnie wyrzucić ze szkoły. Byłam wtedy totalną dresiarą – kibicką żużla, pół życia spędziłam na stadionie, a na zajęcia chodziłam w obcisłych spodniach, w bluzce z taaakim dekoltem, włosy ulizane, pełen make up. Wszystkie panie profesorki mnie nienawidziły, mówiły mi, że się nie nadaję i chciały mnie wywalić. I co zrobiłam? Zagrałam w ich grę, zmyłam makijaż, założyłam powyciągany sweter, rozpuściłam włosy. Zaczęłam też pierwsza przychodzić do szkoły i ostatnia wychodzić. Bardzo dużo pracowałam. Na koniec roku byłam najlepsza i dostałam stypendium naukowe. Jak już się dostałam do szkoły, to nie mogłam tego aktorstwa opuścić.

Co było po szkole?
Najpierw Warszawa, zagrałam w kilku reklamach i byłam prezenterką w telewizji interaktywnej iTV w programach w stylu zadzwoń, zagraj, wygraj lokówkę. Jestem z biednej rodziny i po szkole zaraz musiałam zarabiać na siebie i dobrze mi szło. Po chwili wreszcie miałam kasę, kupowałam sobie ciuchy, różne rzeczy. I nagle zrobiłam takie stop. Pomyślałam: Roza, na tym chyba nie polega aktorstwo. Dostałam wtedy pracę w Teatrze Nowym w Słupsku. Jednak kiedy przyjechałam, okazało się, że jest tam jakiś dym: dyrektor właśnie zwolnił trzy laski i ja przejęłam ich role. Pamiętam jak w cztery godziny robiłam zastępstwo w „Skrzypku na dachu”, gdzie były układy choreograficzne, piosenki i sceny. Kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje. W trakcie spektaklu dziewczyny dały mi do ręki poduszkę i wypchnęły na scenę. Nie wiedziałam, co mam robić, stoję i nagle widzę, że to chyba prezent dla państwa młodych, bo wszyscy coś przed nimi kładą. Okazało się, że zapomnieli mi wcześniej powiedzieć o tej scenie. Tam w Słupsku w dodatku była z tymi zwolnieniami jakaś afera, a ja nie wiedziałam, w jaką sytuację wchodzę. Słyszałam ciągle w garderobie od starszych aktorek: Martusia lepiej to grała, szkoda, że Martusi już nie ma. Robiłam też zastępstwo w spektaklu, w którym grała Emilia Krakowska, gdzie weszłam za jakąś jej ulubienicę. Ona mnie dopiero opieprzała, że nie umiem grać, nic nie znaczę, że już lepiej, jak ja nic nie będę na scenie robić, ona za mnie wszystko zagra. I tak mnie sponiewierała przy całym zespole. A sama w tym spektaklu przelewała się tylko w jakichś peniuarach z taniego materiału. Tak minął ciężki początek, a potem zagrałam w jednej farsie, w drugiej. Dzięki temu nauczyłam się rytmu, tempa, warsztatu. W Słupsku spotkałam też Stanisława Miedziewskiego, który prowadził tam Teatr Rondo i on stał się moim mentorem. Jak miałam jakiś problem, szłam do niego, zresztą do dzisiaj tak robię.

fot. Łukasz Saturczakfot. Łukasz Saturczak

Potem przeniosłaś się do Jeleniej Góry.
Po ponad roku w Słupsku byłam już tym bardzo zmęczona. To był taki teatr, w którym robiliśmy „Dziady” i ruszaliśmy z nimi na drugi koniec Polski, gdzie graliśmy je dla szkół o 8 i 10 rano, śpiąc w najgorszych hotelach. Co z tego, że spektakl był dobry, jak żyć się wtedy nie chciało. Byłam tak zmęczona, że jak szukałam nowej pracy, to nawet nie chciało mi się już jeździć i dzwonić. Wysłałam maile do wszystkich teatrów w Polsce. W końcu dostałam informację, że w Jeleniej Górze jest casting. Robiłam w tym czasie w Słupsku farsę i wieczorem po próbie wsiadłam w pociąg do Jeleniej Góry. Jechałam przez całą Polskę, przesiadałam się ze trzy razy i nad ranem zajechałam na miejsce. Wchodziłam jako pierwsza. W komisji był Wojtek Klemm, Joanna Wichowska, Paweł Walicki i Kasia Raduszyńska. Mówię tekst z „Trzpiotki” Czechowa i nagle Klemm mi przerywa i mówi: wyobraź sobie, że jedziesz w wagonie bydlęcym do Auschwitz i opowiadasz o swoim ostatnim marzeniu. Od dawna nie dostawałam takich zadań, a on mnie przez nie poprowadził. Mówił do mnie: nie miej takich oczu załzawionych, mów to prościej. Jeszcze w międzyczasie, kiedy ja to przeżywałam, wbił się do sali zaspany i spóźniony Marcin Liber ze swoją scenografką z grupy Mixer. Po tym poszłam z nimi na fajkę i jak to ja: palę szluga, rzucam kurwami i opowiadam, że całą noc jechałam ze Słupska, a oni patrzą na mnie jacyś tacy zdziwieni. Widzę jeszcze, jak czekają tam piękne i młode dziewczyny zaraz po szkole i myślę, że nie dostanę tej roli i idę już na pociąg, bo muszę wrócić na popołudnie na próbę do farsy, i dostaję telefon, że mam wracać, że muszą mnie jeszcze raz przesłuchać. I przyjęli mnie. Jak jechałam z przesłuchania do Słupska, to cały czas płakałam i nie mogłam się uspokoić zdziwiona, że ja mogę grać takie rzeczy.

Jak ci tam było?
Jelenia Góra to był szał i świetne aktorstwo. Ciągłe przekraczanie siebie. Zrobiłam tam z Krzyśkiem Minkowskim „Trzy siostry”. To był totalnie eksperymentalny teatr niemiecki. W tym spektaklu grałam Maszę, a ta rola podobno jest wymarzona dla wszystkich aktorek. Bardzo mnie to dziwiło, bo ja w niej nie widziałam nic takiego. Robiłam z Strzępką i Demirskim „Sztukę dla dziecka”. Klemm był już wtedy na wylocie, a to był jego gwóźdź do trumny. Grałam tam wtedy królową, jadłam czekoladki i je wypluwałam, mówiąc tekst z „Hamleta”: „kał mej zbrodni cuchnie aż w niebiosa”, a jeleniogórska prasa pisała, że rzygam gównem. W tym czasie, kiedy to mówiłam, Waldi (Włodzimierz Dyła) posuwał mnie od tyłu. To był hardcore. W tym zespole po raz pierwszy poczułam, co to jest prawdziwy teatr. Potem zmieniła się dyrekcja i mimo obietnic zdjęli wszystkie stare spektakle. Zwolnili mnie, a ja przez pół roku miałam depresję i patrzenie w sufit. Po takim świetnym czasie została pustka, nie miałam pracy, nie miałam kasy. Zaczęłam pracować w knajpach. W końcu do spektaklu zaprosiła mnie Kaśka Raduszyńska. Najpierw grałam u niej w Słupsku w „Weselu Figara” cherubina, a potem powiedziała, że zabierze mnie do Wałbrzycha, żebym zagrała Anię z Zielonego Wzgórza. Był październik, w styczniu zaczynamy próby, Wałbrzych to wtedy absolutne marzenie, ja zrobiłam test i okazało się, że jestem w ciąży. Spotykam się z Kaśką i mówię jej, że nie mogę grać, a ona odpowiada, że w takim razie w spektaklu Ania będzie w ciąży. I pojechałyśmy. Tam jakoś się wpasowałam, polubili mnie, zobaczyli, że jestem silna i się nie daję. I grałam do 9 miesiąca. W międzyczasie zaprosił mnie na rozmowę Sebastian Majewski i zaproponował etat. Byłam totalnie zdziwiona. Bo kto zatrudnia dziewczynę pod koniec ciąży? A Majewski jeszcze mówił mi, że sobie poradzimy i jakoś wszyscy razem w teatrze wychowamy to dziecko. Pamiętam, jak Ewelina Żak, która tam wtedy pracowała, mówiła mi: byłabyś głupia, jakbyś tego nie wzięła. I rzeczywiście poradziliśmy sobie. Urodziłam i grałam dalej Anię, już ze sztucznym brzuchem, karmiłam, zaczęłam próby do nowego spektaklu. To był świetny sezon, wszystko się ze sobą pogodziło. Grałam tam wymarzone role: Aleksandra Piłsudska Rewolucja u Libera w spektaklu „Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim”, Rozę-losera w „O dobru” Strzępki i Matkę Boską Wałbrzyską w „Betlejem Polskim” u Farugi. Po trzech latach przeprowadziłam się do Warszawy, ale dalej grałam w Wałbrzychu.

Jak budujesz swoje role? Skąd bierzesz pomysły?
Bardzo często korzystam z siebie, za swojej kondycji i energii, chociaż czasem jest inaczej. Pamiętam taką sytuację, kiedy jednocześnie uczestniczyłam w próbach do spektaklu „Gwałt. Głosy” Agnieszki Błońskiej i w próbach do „Cynkowych chłopców” Kuby Skrzywanka opowiadającego o wojnie. Były to bardzo trudne prace i tematy. W Warszawie 10 dziewczyn po przejściach opowiadało nam swoje historie, które pozwalały nam też inaczej spojrzeć na swoje życie. Cały czas kombinowałam, jak to zrobić. Pomyślałam, jadąc do Warszawy na próbę, do „Gwałt. Głosy”, że to nie może być takie ciężkie i wymyśliłam sobie, że będę czerwonym kapturkiem. Przywiozłam ze sobą na próbę najbardziej debilny kostium. Chciałam to jakoś odciążyć, tak, żeby na scenie nie było ciągle tego samego, ale też żeby zbudować kontrast i odbitkę dla tej powagi. Przyjechałam z tym kostiumem i chociaż sama go wymyślałam, bardzo się wstydziłam go pokazać, że się na mnie obrażą, że wyglądam w nim jak debilka, a nagle okazało się, że pasuje, że taki naiwny głupi kapturek, który kompletnie nie wie, o co chodzi z tymi gwałtami, jest tam potrzebny.

fot. Łukasz Saturczakfot. Łukasz Saturczak

Miałam wtedy złapane gwałty, został mi Skrzywanek. To było trudne. Nie było mnie, nie uczestniczyłam w wielu próbach, kiedy oni rozmawiali o psychologii wojny. Wiedziałam, że mam być konferansjerką, demiurgiem. Pamiętam, jak wchodzę na próbę na scenę, siadam koło jednej z aktorek, a ona mi mówi, że trochę jej w tym miejscu przeszkadzam. Tańczymy i śpiewamy, a dziewczyny do mnie: Roza, ale ty to za mocno robisz, trochę nam przeszkadzasz. Nie jestem zalogowana w tę wojnę, ale też nie chcę tego robić. Jest pierwsza generalna, myślę sobie: ja wam przeszkadzam? To ja wam dopiero zacznę przeszkadzać. I poszłam, jak nigdy. Złamałam wszystkie swoje zasady dotyczące aktorstwa, że zawsze myślisz o całości, że grasz na sceny kolegów. Zgrałam się jak szmata i złamałam najważniejszą zasadę Wałbrzycha, że pracuję na spektakl, ale też na zespołowość. Myślałam tylko o sobie i szłam po trupach do celu. Dziewczyny w garderobie nic do mnie nie mówiły. Myślałam, że chyba mnie zaraz wyrzucą, a tu Maciek Podstawny mówi, że świetnie, tylko muszę mocniej to robić, Skrzywanek, że o to chodziło.

Angażujesz się w wiele spektakli i projektów, także poza Wałbrzychem. Powiedz mi, po co ci ta różnorodność?
Żeby cały czas się rozwijać. Jak jesteś siedem lat w zespole, to znasz już wszystkich doskonale – wiesz, jakich używają środków, czego się po nich spodziewać, a nowe spotkania dają nowe zaskoczenia. Angażuję się więc w wiele projektów. Dużo gram na prowincjach: w Gnieźnie w przedstawieniu „Alicja. Pod żadnym pozorem tam nie idź”, zaraz zagram w spektaklu opartym na „Duchologii polskiej” koprodukcji Wałbrzycha i Sosnowca. Szukam też projektów eksperymentalnych. Pracowałam w TR Warszawa z Wojtkiem Blecharzem nad spektaklem „Soundwork”, gdzie graliśmy na bębnach, kieliszkach, foli, ramie od łóżka i spieniarce do mleka. Z tradycyjnym teatrem mało to miało wspólnego. Tak spotkałam się z Jankiem Dravnelem, który ma w sobie duży luz. On mówił, że głównie na scenie jest sobą i wszystko, co robi, przepuszcza przez siebie. Obserwując go, cały czas uczyłam się czegoś nowego. Pamiętam też pracę z Wojtkiem Ziemilskim nad „Pigmalionem”. Bardzo mnie to przerażało. Razem z Wojtkiem Pustołą na próbie znaleźliśmy na zapleczu wielki karton, który skleiliśmy i tak powstał pomysł, że ja do tego kartonu wybieram kogoś z widowni i wykonuję z nim różne zadania. Najbardziej przerażające w tej pracy było dla mnie spotkanie z drugim człowiekiem, którego nie znałam. Jeździłam na rowerze do domu i płakałam, chciałam z tego zrezygnować. Myślałam sobie: to nie jest aktorstwo, ja się do tego nie nadaję, dajcie mi suknię i Szekspira. Jak grasz w teatrze, to masz wszystko ułożone, a tu za każdym razem dostajesz nowego człowieka. Aż w końcu w Poznaniu na próbie trafiłam na najgorszego widza testowego, który zobaczył, że trzęsą mi się ręce i zaczął mówić: ty się czegoś tutaj boisz, czego się boisz? Czułam, że on obnażył wszystkie moje słabości i to, co najgorsze, już się stało. Jak wyszedł, to zaczęłam się strasznie z tego śmiać. Cieszyłam się, bo to było bardzo uwalniające.

A jak wyglądała twoja praca nad spektaklem Cezarego Tomaszewskiego „Gdyby Pina nie paliła, to by żyła”?
Cezary kazał mi tam zaśpiewać 13-minutową arię Ah! Mio cor Händla, a w końcu skrócił ją do 6 minut. Problem był taki, że ja wcale nie potrafiłam śpiewać arii. Wyśmiałam go, zwłaszcza że była tam z nami Aśka Łaganowska, która śpiewa pięknie klasycznie, myślałam, że to jakieś jaja, ale on mówił, że mam to zrobić. Ale na próbach nie było czasu, żeby ćwiczyć, bo ciągle szły choreografie, więc sama nad nią pracowałam przez miesiąc po 2 godziny dziennie razem z naszą akompaniatorką Weroniką Krówką. Patrzyłam na wykonania, śpiewałam i nagle zaczęłam wykonywać ją z przyjemnością. Myślę sobie: Roza, ty śpiewasz arię po tych wszystkich męczarniach z tą szkołą, tym Słupskiem, z tym zwolnieniem z Jeleniej Góry, z tym czasem, że nie miałaś pracy, a ty tu nagle stajesz i śpiewasz arię. Czy ktoś ci teraz podskoczy? No nikt!

Od zawsze chciałaś być aktorką, czy tak sobie to wyobrażałaś?
Jak jeździliśmy w ramach programu Teatr Polska po małych miejscowościach na Dolnym Śląsku, co było zresztą bardzo fajnym doświadczeniem, to w autobusie zażartowałam: zawsze jak wyobrażałam siebie, że będę aktorką, to właśnie tak; że jadę autobusem do Kudowy Zdrój o 5 rano i gram w domach kultury dla pensjonariuszy czy ludzi z sanatorium. Opowiem ci coś jeszcze. Jak grałam u Cezarego, to byłam już na pół etatu i oczywiście nie miałam kasy, siedziałam sobie w tym Wałbrzychu i myślałam, że będę jeść ryż z warzywami, bo to jest tanie. I było tak: na śniadanie kasza jaglana, a na obiad i na kolację ryż z warzywami. Przyszedł taki dzień, że już w ogóle nie miałam pieniędzy i znalazłam torebkę kaszy, stare masło i cebulę i usmażyłam tą cebulę na maśla, wymieszałam z kaszą i wiedziałam, że to jest mój jedyny posiłek i nie mam już siły iść do nikogo na obiad, pożyczać pieniędzy, więc jem tę kaszę z tą cebulą i taka się zrobiłam dumna. Myślałam: Roza, robisz sztukę, śpiewasz arię, jesz kaszę z cebulą, wszystko się zgadza – jesteś prawdziwą artystką. A do tego w tym czasie przygotowywałam się do roli Stryjeńskiej, którą robiłam w „Narkotykach” w Teatrze Studio u Oskara Sadowskiego. Czytałam jej biografię i ona tak miała: daleko od dzieci, wieczne klepanie biedy, wieczne bycie artystką. Sto lat później ja mam tak samo i to jest w mojej kondycji, kiedy ją gram. Mam te same tęsknoty, te same problemy, jestem w tym samym wirze życia towarzyskiego. Ja nie gram tej Stryjeńskiej, ja nią jestem. Chodzę po tej scenie, palę papierosa i mówię swój ulubiony tekst do Witkacego: „Wiesz, Stasiu, wczoraj gnałam na Pragę Północ, a księżyc rozświetlał widok na cmentarne miasto księżycowe. Warszawo, wesoła Warszawo”. I to mi się wszystko skleja to, co robię, jak żyję. Jestem artystką.

Tekst (z wyłączeniem zdjęć autorstwa Łukasza Saturczaka) dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).