Zakład pracy
fot. Krzysztof Bieliński

19 minut czytania

/ Teatr

Zakład pracy

Rozmowa z Arkadiuszem Brykalskim

Najpiękniejszy komplement w moim życiu usłyszałem od znajomych lekarzy, którzy po spektaklu powiedzieli, że jako aktor odgrywam rolę ich adwokata i mówię rzeczy, których oni powiedzieć nie mogą

Jeszcze 5 minut czytania

Z moim rozmówcą widziałam się dwukrotnie. 5 marca w Teatrze Powszechnym oraz 24 marca za pośrednictwem Skype’a. Prawie trzytygodniowa przerwa okazała się w kontekście tej rozmowy bardzo znacząca. 

5 marca 

KATARZYNA NIEDURNY: Zaczniemy od archiwów. W 2005 roku zagrałeś Lecha Wałęsę w spektaklu Michała Zadary „Wałęsa. Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”. W jednym z wywiadów ujawniłeś, że po spektaklu były prezydent podszedł do ciebie i powiedział coś, czego nie chciałeś wtedy zdradzić…
ARKADIUSZ BRYKALSKI: I dalej nie chcę! Wałęsa był na premierze spektaklu, po pokazie podszedł do mnie, powiedział, że było na 3+ i opowiedział pewną historię. Ta rozmowa nie była długa, ale wziąłem ją bardzo do siebie i dlatego nie chcę o tym opowiadać.

Czy trudno się gra kogoś, kto realnie istnieje, a w dodatku przychodzi cię obejrzeć?
To było dla mnie ciekawe doświadczenie. Pamiętam próbę, na którą Lech Wałęsa przyszedł, żeby obejrzeć najbardziej prywatne fragmenty spektaklu: o rodzinie, dzieciach, perypetiach małżeńskich. Ten układ był dziwny, bo mimo że pracowaliśmy na różnych źródłach i wszystko działo się w ramach tak zwanej wizji artystycznej, mieliśmy pokazać żywemu człowiekowi, jak sobie go wyobrażamy, co o nim myślimy. To był ogromny stres, ale prezydent był chyba zadowolony. Pamiętam, że miał przyjść tylko na pół godziny, tymczasem został na półtorej. Dla mnie było to super, bo pomyślałem, że widocznie zobaczył na scenie coś, co się na nim odbiło. Wtedy też z nami rozmawiał, a potem nawet zostałem zaproszony na jego imieniny przez kogoś ze sztabu. 

I poszedłeś?
Jakoś się tam nie widziałem.

To cofnijmy się jeszcze dalej. Jak to się stało, że zostałeś aktorem?
Już jak byłem mały, wiedziałem, że lubię być w centrum uwagi. Potem jednak nie miałem prostej drogi do zawodu. W Stargardzie chodziłem do Technikum Zespołu Szkół Mechanizacji Rolnictwa. W pierwszych dniach nauki byłem przerażony, kiedy zobaczyłem te wszystkie maszyny i wywieszone przekroje poprzeczne silników oddane jako prace dyplomowe. W tym czasie jednak w szkole dużo się zmieniło i podczas pięciu lat nauki przekonałem się, że wiedza tam zdobyta była bardzo uniwersalna. Potem składałem papiery na aktorstwo do szkół dramatycznych, ale odpadałem w przedbiegach. Musiałem zrealizować swój plan awaryjny, którym była polonistyka na Uniwersytecie Szczecińskim. Dopiero tam dowiedziałem się od kolegi o Studium Wokalno-Aktorskim im. Baduszkowej w Gdyni. Dostałem się za pierwszym razem i tak zaczął się w moim życiu okres intensywnych podróży pociągami, bo ciągle mieszkałem w Stargardzie.

Jak wspominasz okres szkoły?
Bardzo się cieszę, że tam wtedy byłem. Czuję z tym miejscem i z ludźmi, których tam poznałem, mocną więź. Poza tym studiując w szkole w Gdyni, właściwie już byłem w teatrze. Kiedy rozpoczynałem, byłem seniorem – miałem 28 lat, moi koleżanki i koledzy po 20. A że dodatkowo okazało się, że coś potrafię, zacząłem dostawać role kamerdynerów, pojawiałem się na trzecim planie. Dla mnie to było ważne doświadczenie, bo miałem kontakt z całym teatralnym zapleczem: panią garderobianą, panami technicznymi. Muszę też przyznać, że będąc na studiach, nie za bardzo interesowałem się teatrem w innych miejscach, nie za bardzo jeździłem.

Studiowałeś aktorstwo, ale nie chodziłeś do teatru?
Mało, bo albo pracowałem, albo się uczyłem. Chodziłem tylko na te spektakle, które naprawdę mnie interesowały. Natomiast wiedziałem, że nie wytrzymam tak długo i po szkole chcę zacząć coś nowego. W tamtym czasie poznałem Macieja Nowaka, kiedy w ramach studenckiego joba na czwartym roku w Nadbałtyckim Centrum Kultury przebrany byłem za skąpo ubranego Mikołaja podczas wystawy „Eros w literaturze”. Potem on zobaczył mój dyplom i zaprosił mnie do siebie do kabaretu z piosenką „Spowiedź kretyna”, a w końcu zabrał na stałe do Wybrzeża. 

To był wyjątkowy moment w historii Teatru Wybrzeże.
Spędziłem tam pięć lat w czasie tak zwanej złotej ery Macieja Nowaka. Do dzisiaj w żartach mówię do niego Ojcze Dyrektorze, bo on mnie jakby ponownie stworzył do tego zawodu, odkrył, co mam do zaoferowania, i dał możliwość pracy w tak zwanym dramacie. Zrobiłem w Wybrzeżu kilka świetnych rzeczy, ale po kilku latach znowu zaczęło mnie nosić. Nie mogłem się też odnaleźć w teatrze za nowej dyrekcji Adama Orzechowskiego. Spotkaliśmy się, postanowiliśmy się rozstać, ja też tego bardzo potrzebowałem.

Stałeś się wtedy wolnym strzelcem.
Jeździłem do Wrocławia do Capitolu, pracowałem tam u Michała Zadary przy „Operetce” Gombrowicza. Znowu zacząłem mieszkać w pociągach. W tym czasie też zaczęliśmy szukać z rodziną mieszkania w Gdańsku i nagle w godzinę podjąłem z żoną decyzję o przeprowadzce do Warszawy. W ciągu dwóch dni przewiozłem wszystkie nasze rzeczy do nowego miasta małym seatem. A po roku Michał Zadara zaproponował mi gościnną rolę w spektaklu „Ifigenia. Nowa tragedia” w Narodowym Starym Teatrze, w którym dostałem etat. 

W czasie swojej kariery pracowałeś w potężnych teatralnych instytucjach: Teatrze Muzycznym w Gdyni, Teatrze Wybrzeże, Narodowym Starym Teatrze, teraz w Teatrze Powszechnym. Byłeś też freelancerem. Jakie są twoje doświadczenia pracy w obu formach zatrudnienia?
W czasie freelancerstwa nauczyłem się jednej ważnej rzeczy: samowystarczalności. Tego, że jak ty o siebie nie zadbasz, to nikt inny tego nie zrobi. Jestem dorosłym facetem, mam dzieci, rodzinę, zawsze dbam o to, żeby mieć pracę, nie mieć przerw. Dbam o siebie i dbam też o moją kreatywność. Poza etatem pracuję dużo gościnnie, m.in. z panem Jerzym Satanowskim. Instytucje niestety czasem rozleniwiają. Ktoś o ciebie dba, ktoś układa za ciebie plany, coś ustawia, opiekuje się tobą. To bardzo miłe, ale trzeba uważać, żeby sobie nie odpuszczać i ciągle tworzyć swoją przestrzeń, rozmawiając z ludźmi, szukając szlachetnych kompromisów. Staram się także pamiętać o tym, że skoro jestem częścią instytucji, to również sam ją tworzę. Jeśli mi na czymś zależy, to walcząc o to, wpływam na organizację pracy w moim zakładzie. Na przykład bardzo lubię mieć zaplanowany czas – chcę mieć dokładne plany prób na następny tydzień i wiedzieć, co będę robił przez następne trzy miesiące. A to wpływa m.in. na to, że wszyscy ten plan mają.

A jak trafiłeś do Teatru Powszechnego?
Ponownie dzięki Michałowi Zadarze. Tak to wygląda w moim życiu, że zmieniam pracę po tym, jak Zadara zaprasza mnie gdzieś na występy gościnne. Dzięki niemu też zostałem jednym z członków założycieli Centrali [kolektyw teatralny założony przez Michała Zadarę – przyp. red.]. Czuję z nim bardzo mocną więź – wydaje mi się, że podobnie myślimy nie tylko o teatrze, ale też o sprawach społeczno-obywatelskich.

Wtedy pracowałem już pięć lat w Narodowym Starym Teatrze i byłem bardzo zmęczony sobą w podróżach. Wyjeżdżałem do Krakowa, moja rodzina żyła w Warszawie, dużo przebywałem sam. Jeździłem pociągami nocnymi do Warszawy na kuszetkach, poznawali mnie już konduktorzy, kilka razy przespałem swoją stację, pojechałem dalej i spóźniłem się przez to do pracy. Rodzina nie chciała przeprowadzić się do Krakowa, więc praca w stolicy była dla mnie bardzo dobrą propozycją.

Teraz w Powszechnym grasz w ważnych spektaklach.
Chyba tak, chociaż staram się nie myśleć o tym w ten sposób. O „Klątwie” w czasie prób myślałem, że to będzie dobry, fajny spektakl. Odczuwałem na swoim ciele, że to jest dobrze wyreżyserowane. To znaczy, że po próbach byłem zmęczony, ale czułem, że zrobiłem dla siebie coś dobrego. To takie uczucie jak po dobrym joggingu. A potem nagle spadł na nas deszcz hejtu. Przez tydzień miałem stany lękowe: wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi, a w czasie rozmowy z moją mamą, że mój telefon jest na podsłuchu. Bardzo chciałem też chronić swoją rodzinę, dlatego byłem w szkole u moich dzieci, rozmawiałem z nauczycielami, żeby uprzedzić szykany, do których na szczęście nie doszło. Ale z księdzem bałem się wtedy porozmawiać.

A czy po tym doświadczeniu nie bałeś się grać w innych kontrowersyjnych spektaklach? Pytam, bo trafiłeś później do obsady „Mein Kampf”.
Chociaż pracuję w spektaklach uznawanych za kontrowersyjne, to wierzę, że są one moją wypowiedzią obywatelską. Poprzez grę mówię, że chcę coś zmienić, coś pokazać, zadać społeczeństwu jakieś pytanie, więc kiedy usłyszałem, że Kuba Skrzywanek, którego poznałem w czasie prób do „Klątwy” [przy której był asystentem reżysera – przyp. red.], chce robić „Mein Kampf”, pierwszy pobiegłem zgłosić się do dyrekcji.

Powiedziałeś przed chwilą, że chcesz uczestniczyć w spektaklach jako obywatel. Czy dla ciebie aktorstwo to zawód społecznie zaangażowany?
Czasem tak. Najpiękniejszy komplement w moim życiu usłyszałem od znajomych lekarzy, którzy po spektaklu powiedzieli, że jako aktor odgrywam rolę ich adwokata i mówię rzeczy, których oni powiedzieć nie mogą, a bardzo by chcieli. 

To idealne podsumowanie tego, czym chciałby być Teatr Powszechny.
W tym roku w moim zakładzie pracy dzieje się dużo dobrych rzeczy, takich jak Rada Artystyczna, powołanie rzecznika do spraw mobbingu. Ja jednak nie do końca w tym uczestniczę. Bardziej mogę opowiedzieć o swoich prywatnych, jednostkowych przemyśleniach, odczuciach. Z literatury i sztuki wywodzi się takie przekonanie, że my w swoim zawodzie powinniśmy się poświęcać i cierpieć. Mamy swoje problemy. Widać to w publikowanych w „Dwutygodniku” wywiadach – że za aktorem na scenie często stoi kredyt, stoi rodzina, stoją za nim pociągi i niewyspanie. Ale też trzeba szukać równorzędnego partnerstwa, rozbudzać świadomość w kontekście przekroczeń i nierówności.

Jakiego typu sytuacje w teatrze budzą twój dyskomfort?
Pracuję w teatrach, mam w nich obowiązki, które chcę wykonywać, bo są moim napędem do życia. Jako aktor chcę zawsze być partnerem w pracy, czuć się twórcą każdego spektaklu, przy którym pracuję. Bardzo bliska jest mi idea zespołowości i współpracy. A jednocześnie moje freelancerstwo nauczyło mnie pewnej czujności i dbania o siebie. Wczoraj mieliśmy próbę do „Dobrobytu” w reżyserii Arpada Schillinga, która miała trwać do 16 i przedłużała się o 5, 10 minut. Ja musiałem wyjść i jednocześnie biczowałem się, że coś psuję, że reszta zostaje, że to mój zespół, że nam fajnie idzie, ale myślałem też o tym, że w tym tygodniu nie mamy opiekunki, że o 16.15 muszę odebrać Adę z przedszkola, jechać z nią do domu i jeszcze tam wszystko ogarnąć. W końcu wyszedłem, ale mam już dość sytuacji, w których muszę przechodzić przez ten cały stres, że to nie jest oczywiste, że próby muszą kończyć się punktualnie. Natomiast uważam, że w trakcie tych godzin, które sobie wzajemnie wyznaczamy i na które się umawiamy, działamy na 100% i dajemy z siebie wszystko, co tego dnia dać możemy. Może to paradoksalne, ale dla mnie to, że istnieją plany, i świadomość, że będziemy się ich trzymać, wyznacza dobrą atmosferę pracy. A z tym bywa różnie. Mamy też regulamin pracy, który obowiązuje w Teatrze Powszechnym, ale zdarzają się sytuacje, które ten regulamin naruszają. Dla mnie jest to zawsze niekomfortowe. Bo jeśli mamy dyskutować z regulaminem pracy, który z założenia powstał po to, żeby z nim nie dyskutować, to może spalmy regulamin pracy i tak sobie tylko rozmawiajmy? Tu pozdrowienia dla Basi Sadowskiej, ona będzie wiedziała, o co chodzi.

Podasz jeszcze jakiś przykład takiej sytuacji?
1 maja mieliśmy wpisaną w kalendarz próbę wznowieniową do „Mein Kampf”. Oczywiście nikt nie zrobił tego specjalnie – tak wyszło. Wieczorem gramy spektakl, jesteśmy aktorami, takie sytuacje wpisane są w nasz zawód, ale czemu cały dzień mamy spędzić w swoim zakładzie pracy? Cała Polska odpoczywa, robi grilla, to dzień ustawowo wolny. Myślałem sobie, że to jest nie tak, powiedziałem o tym Pawłowi Sztarbowskiemu [dyrektorowi artystycznemu teatru – przyp. red.]. A jednocześnie wiem, że zrobiłem to głównie dlatego, że zakładałem, że ten dzień będzie wolny, i ustawiłem sobie wtedy plan zdjęciowy. I zastanawiam się, czy w tym kontekście moje protesty są w porządku. W ogóle często zastanawiam się nad tymi paradoksami. Wiem, że powinniśmy mieć poczucie misji, ale gdzie są granice tej misji? Czy zawód aktora to nie może być po prostu zawód? Czy teatr może być po prostu zakładem pracy? To nazwa, którą lubię stosować, trochę z humorem, ale lubię. 

Też bardzo lubię myśleć o teatrze jako zakładzie pracy, w którym obowiązują dokładnie takie zasady jak we wszystkich innych zakładach pracy. To bardzo dużo odczarowuje i normalizuje. 
Pytanie, czy my w ogóle możemy to znormalizować i co nam ta normalizacja da nowego. W teatrach krąży słynny przykład pracowników technicznych w Niemczech, którzy o godzinie 14 gaszą światło i stają się głusi na wszelkie tematy związane z pracą. Sam byłem świadkiem tego restrykcyjnego przestrzegania zasady, że próba musi się skończyć punktualnie i nie podlega to dyskusji. Czy u nas to jest możliwe? 

24 marca

fot. archiwum prywatnefot. archiwum prywatne

Jak wygląda teraz twoja sytuacja zawodowa?
Zupełnie inaczej niż w czasie naszego ostatniego spotkania. Myślę, że koronawirus nawet nie tyle wszystko komplikuje, ile ustawia na nowo. Mówiłem ci, jak dla mnie jest ważne planowanie pracy, a teraz jestem w sytuacji, w której na nic nie mam wpływu. Ciągle próbuję się w tej nowej rzeczywistości odnaleźć i nie mam jeszcze gotowych rozwiązań, ale też mi się jakoś nie śpieszy. 

W jakim momencie zawodowym zaczęła się u ciebie pandemia?
Byłem w trakcie prób do „Dobrobytu”. Martwiłem się już wcześniej tym, że mamy wprowadzać coraz bardziej restrykcyjne środki ostrożności, a ja chodziłem do pracy i wracałem z tym do rodziny. Próbowałem podjąć dyskusję, czy w tej sytuacji jesteśmy w stanie kontynuować próby. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że nie. To było dla nas duże zaskoczenie. Próby się przeniosły na przełom maja i czerwca, ale zobaczymy, jak to będzie. Muszę zrezygnować z mojego planowania i wręcz wszystkie swoje plany wyzerować. 

Co cię najbardziej stresuje?
Mam jednoosobową działalność gospodarczą, więc ze stresem śledzę wszystkie informacje dotyczące kwestii podatkowych, płatności. Może się tak zdarzyć, że następny miesiąc będzie dla mnie ciężki finansowo i będę musiał zrezygnować z życia, które prowadziłem. Mam pozaciągane kredyty, rzeczy wzięte w leasing. Poza tym czuję, że mniej się śpieszę i wszystko wyczyściło się u mnie do najważniejszych rzeczy. A jak jest u ciebie?

Najbardziej tęsknię za bliskimi, których fizycznie ze mną nie ma, nie wszystko da się przeżyć przez internet. Straciłam część planów zawodowych, szukam pracy, a to nie jest najlepszy na to okres, recenzji już nie napiszę, chociaż i tak chyba nie mogę bardzo narzekać. Skype daje mi możliwość robienia wywiadów, np. teraz z tobą. Kilka tekstów czeka w kolejce do napisania. Nie mogę się doczekać, kiedy znowu poczuję, że moje życie wydarza się naprawdę, bo teraz to głównie przeczekuję.
Wydaje mi się, że trzeba przestać czekać, bo przecież to może jeszcze długo potrwać. Widzę, że zaczynają pojawiać się jakieś inicjatywy w środowisku. Instytucje pokazują spektakle, a na przykład Klara Bielawka codziennie o 17 na swoim Facebooku czyta bajki dla dzieci. Obserwuję też zalążki inicjatyw online – środowisko zaczyna się organizować.

Przypominam sobie, jak trzy tygodnie temu rozmawialiśmy o tym, czy warto mieć etat. Teraz koronawirus stawia to zagadnienie w zupełnie innym świetle.
Cieszę się, że za parę dni na moje konto wpłynie wypłata i nie muszę się o to martwić. Okazuje się, że opróc pensji mam różne stałe prawa i przywileje, z których wcześniej nie zdawałem sobie sprawy.

A wcześniej miałeś poczucie bezpieczeństwa w pracy?
Wcześniej nie chciałem mieć poczucia bezpieczeństwa. Gdybym je odczuł, pewnie zacząłbym zaraz to psuć i kombinować. Może to dziwne, ale do tej pory mam problem z tym, że mam swoją garderobę, w której często bywam i w której mogę zostawić swoje rzeczy. Nie chciałem się przyzwyczajać do żadnego miejsca. Ale u mnie to tak naprawdę kwestia charakteru. 

Przynajmniej Teatr Powszechny nie ogranicza ci wyzwań artystycznych. Które dotąd było dla ciebie najciekawsze?
Ja każdą pracę traktuję jako wyzwanie artystyczne. Czy to pracę z dziewczynami przy „Diabłach” [reż. Agnieszka Błońska – przyp. red.], czy siedzenie w wózku inwalidzkim u Kuby w „Mein Kampf” przez chyba 45 minut. Ciekawa była „Klątwa”, o której już rozmawialiśmy, ale chyba największy sentyment mam do pierwszego mojego spektaklu tutaj, czyli do „Lilli Wenedy” Michała Zadary. Mam wrażenie, że właśnie wtedy zacząłem zwracać uwagę na piękno języka polskiego i piękno wiersza. Choć uczyłem się wcześniej tego w szkole, to dopiero w tym konkretnym zadaniu poczułem, że fajnie jest mówić językiem Słowackiego i fajnie w nim siebie wyrażać. Bardzo ciekawe były dla mnie przerwane teraz próby do „Dobrobytu”. Tu wyzwanie polega na tym, że próby prowadzone są po angielsku, a ja nigdy się go porządnie nie nauczyłem. Jestem z takiej grupy społecznej i z takiego fragmentu swojego pokolenia, który nigdy nie nauczył się dobrze żadnego języka. Szczerze mówiąc, średnio połowy w czasie tych prób nie rozumiem, więc muszę nauczyć się słuchać swoich odczuć, intuicji, czytania z mowy ciała. To jak oglądanie filmu w obcym języku, który jesteś w stanie zrozumieć pomimo tej bariery, a nawet ocenić czy jest dobry czy nie.

Masz jakiś swój sposób na przygotowywanie się do roli?
Różne są okoliczności, ale zawsze na końcu zostajesz sam w tym wszystkim i siebie sprzedajesz, więc wszystko jest podobne. Znowu pierwszym wyzwaniem jest ułożenie planu i rozdzielenie czasu na pracę, rodzinę, sen, relaks, sport. Na uczenie się tekstu poświęcam poranki, wcześniej wykorzystywałem do tego podróże pociągiem. Trochę nie pasuje mi sytuacja, w której umawiam się na osiem godzin pracy, a po próbach muszę brać coś jeszcze do domu. Dlatego zawsze komfortowe są dla mnie sytuacje, w których w siatkę prób mam wpisany czas na uczenie się tekstu. Czasem się to udaje. Reszta to już praca z zespołem.

Podkreślasz znaczenie zespołu w teatrze, mówisz, że zależy ci na tym, żeby w teatrze wykształciła się wspólnota…
Mówię o tym w kontekście prac nad konkretnymi spektaklami. Uwielbiam ten moment, kiedy na scenie mam poczucie, że wszyscy mówimy co innego, ale tak naprawdę mówimy tym samym językiem, kiedy jeden pracuje na drugiego, i to jest super. Kojarzy mi się z pracą zespołu muzycznego. Podobno członkowie zespołu The Police prywatnie strasznie się nienawidzili, ale jak grali razem, to powstawało między nimi coś niezwykłego i grali taką muzykę, jakby było ich nie trzech, a siedemdziesięciu. Czasem coś takiego się po prostu wydarza. O to mi chodzi. Poza sceną nie jestem najbardziej aktywnym członkiem zespołu, nie pcham się na barykady. Uczciwie mogę powiedzieć tak: lubię cały zespół, lubię ludzi, którzy pracują w teatrze na różnych poziomach; kiedy ich widzę, zatrzymuję się, żeby powiedzieć „dzień dobry”, i ze szczerym zainteresowaniem pytam, co słychać. W taki sposób jestem członkiem tej wspólnoty. 

A czy możesz powiedzieć, że czujesz się aktorem Teatru Powszechnego?
Absolutnie tak. Tym bardziej że jesteśmy znowu na początku drogi.