Wszystko kończy się w sądzie. Ceres (Małgorzata Witkowska) pozywa Plutona, który porwał jej jedyną córkę Prozerpinę. Bogowie toczą między sobą batalię o to, czym jest wolność, gdzie zaczyna się dorosłość, a kończy władza rodzicielska. Nagle jeden z nich, Jowisz, zostaje przez sędzinę Atlasa (Halina Rasiakówna) przemieniony za karę w puchacza – symbol żałoby. Grający go Paweł Smagała staje z boku sceny – pohukując śmiesznie i smutno już do końca spektaklu. Pokazuje tym samym to, co w teatrze Michała Borczucha jest najlepsze – nieoczywiste skojarzenia, otwartość, umiejętność budowania niejednoznacznych obrazów, ogromne poczucie humoru. Puchacz pełni jeszcze jedną ważną funkcję – odrywa wzrok od rzeczy dziejących się na środku sceny, gdzie omawiane są najważniejsze problemy antycznej/współczesnej młodzieży. Wielu rzeczy w tym spektaklu wolałoby się nie widzieć.
Punktem wyjścia były warsztaty dla nastolatków (grają oni część ról w spektaklu) przeprowadzane przez artystów w ramach pracowni Open Studios. Drugim punktem odniesienia – „Przemiany” Owidiusza. Założenie było proste – za pomocą mitów traktujących o przeobrażeniach ciała opowiedzieć o okresie, w którym człowiek przechodzi gwałtowną zmianę cielesną, hormonalną, seksualną, a także zmianę statusu społecznego i świadomości. I tak kolejni nastoletni aktorzy wcielają się w mityczne postaci, żeby opowiedzieć o sobie. Trzeba Borczuchowi przyznać, że po doświadczeniach pracy z amatorami w „Lepiej tam nie idź”(2014), „Paradiso”(2014), „Fauście”(2015), „Zostań, zostań” (2015) potrafi umiejętnie łączyć na scenie profesjonalnych aktorów i zaproszonych gości – dając tym ostatnim wsparcie i przestrzeń do wypowiedzi. Problemem konstrukcyjnym spektaklu jest zaś duża rozpiętość tematyczna. Są tu i pierwsze pocałunki, i problemy z cielesnością, i samookaleczenia, ekologia oraz wtręt na temat Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Część tych spraw potraktowana jest jednak pobieżnie, jak frazy, które muszą pojawić się na scenie, bo inaczej w pełni nie oddamy tego, co przeżywa młodzież. W konsekwencji zaś całość wygląda tak, jakby została złożona z puzzli pochodzących z różnych zestawów. Jedne kawałki układanki są ładniejsze, inne brzydsze, ale się ze sobą nie łączą. Pomimo usilnych starań artystów.
A zaczyna się jeszcze bardzo obiecująco. Na scenie odtworzona zostaje dziwna sala gimnastyczna. Widzimy zawieszone kosze, drabinki, ale też dwie bramy, wyglądające jak wyjścia z kopalni. Być może jest to droga do mitycznych zaświatów. To tu Choreos (Robert Wasiewicz), nauczyciel tańca, trenuje grupę, która ma opowiedzieć historię Narcyza. Zwraca uwagę na to, jak pokazywać w ciele historie i emocje, ruchem stwarza świat. Jednocześnie jest lekko i zabawnie. Stopniowo nasza uwaga zaczyna skupiać się na Narcyzie (Kacper Zakrzewski). Choreos rozmawia z nim, szuka w chłopaku cech postaci. Być może odtwarzają na scenie rozmowę toczoną na jednym z warsztatów. Równowaga zostaje jednak zachwiana i trudno już ustalić, co jest opowieścią Narcyza, a co uczestnika warsztatów. Następuje pierwsze z przeobrażeń.
Do tego dołączają się kolejne sceny budowane według podobnego schematu. Antyczna jest postać i opowieść, a współczesne są emocje aktorów i ich relacje z odgrywaną rolą. Narracja skupia się wokół mitu o Akteonie (Franek Nowiński), który przypadkiem zobaczył nagą Artemidę. Poprzez niego opowiadana jest historia chłopaka, który przez przypadek wszedł do damskiej szatni w szkole po WF-ie. Wydarzenia prowokują do rozmów odbywających się między uczestnikami warsztatów. To one są w spektaklu najciekawsze. Wzruszają momenty, w których Echo (Kuba Wakar / Michał Sosnowski) opowiada o tym, jak rodzice zmuszają swoje dzieci do bycia szczęśliwymi. Atalanta (Jagoda Klimkowska) mówi o swoich emocjach związanych z wejściem chłopaka do szatni, Andromeda (Olga Ostachowicz / Laura Baranowska) wyjaśnia, jak przeżywa smutek, Meduza (Jagoda Szymkiewicz) zaś przedstawia historię swoich blizn. Obecność i opowieści nastolatków na scenie stanowią bardzo kruchy materiał, a jednocześnie mocny i mądry.
Owidiusz „Przemiany”, reż. Michał Borczuch. Teatr Studio, premiera 19 września 2021 Oddawanie głosu, choć jest podstawową zasadą konstrukcyjną tego spektaklu, staje się jednocześnie kwestią problematyczną, gdy nie wszyscy mają prawo do wypowiedzi. W scenie rozgrywanej między Plutonem (Krzysztofem Zarzeckim) i Minerwą (Sarą Celler-Jezierską) pojawiają się wspomnienia o dawnej współpracy Michała Borczucha z Domem Dziecka w Szamocinie. Przywoływani są trzej chłopcy biorący udział w tamtych projektach, opowiadane są ich dalsze losy. Aktor w bardzo wzruszający i emocjonalny sposób przedstawia historię swojej relacji z nimi. Mówi o spotkaniach, listach, wysyłanych do poprawczaka kredkach. W tym czasie widzimy chłopaków na nagraniu. Przechadzają się po Warszawie. Bardzo uderzające jest to, że to jedyna grupa, której głos nie zostaje wysłuchany. Cytowane są przeprowadzone z nimi rozmowy, kilka napisanych przez nich odpowiedzi, potem scenę przesłaniają już tylko obraz i słowa Zarzeckiego, zastanawiającego się nad tym, czy warto było zapraszać chłopaków do Warszawy, pokazywać świat, w którym na co dzień nie uczestniczą, a następnie odsyłać tam, skąd przyszli. Ta dyskusja toczy się jednak ponad ich głowami, oni sami nie zabierają głosu. Jestem ciekawa, jakie to uczucie być opowiadanym przez innych na scenie i czy chłopcy, słysząc wątpliwości artysty, nie chcieli po prostu na nie odpowiedzieć.
Ostatnią częścią spektaklu jest scena sądu. Ceres, antyczna bogini, walczy o to, żeby jej córka, porwana do krainy umarłych, wróciła do domu. Opowiada o swojej żałobie i o tym, jak wyżywa się na naturze. Jednocześnie w uwspółcześnionym planie oskarżana jest o spowodowanie katastrofy klimatycznej. A skoro już rozmawiamy o sądzie, to porozmawiajmy o policji – na scenę wkracza (a raczej przez nią przebiega) temat Ogólnopolskiego Strajku Kobiet oraz zachowania policji w czasie protestów. Potem biegniemy dalej – rozmawiamy jeszcze o tym, czym jest wolność, znowu o miłości, o wypadku samochodowym, stracie, śmierci. W końcu idziemy do domu. Zostajemy ze znanym nam z mitologii wyrokiem – pół roku u matki, pół u kochanka. I poczuciem dość dużego chaosu w głowie. Interesujące wydają się myśli o tym, że proces wkraczania w dorosłość jest jednocześnie okresem żałoby – żegnania się z dzieckiem, którym się już nigdy nie będzie. Bardzo smutno brzmi wypowiadane przez Prozerpinę zdanie: „Ja, która jestem nastolatką, już wkrótce nią nie będę. Stanę się dorosła i taką pozostanę do końca życia”. A jednocześnie w sądzie toczona jest debata o prawie do wolności – objawiającej się m.in. w co najmniej problematycznym prawie do romansów nieletnich z dorosłymi mężczyznami. Kwestia ta zostaje bezmyślnie rzucona na scenę, niepogłębiona.
W czasie rozprawy żałobne pohukiwanie stojącego w kącie sceny puchacza nabiera nowych znaczeń – żegnania się z dzieciństwem, ze swoim starym ciałem, dawnymi nami. Sowa pojawia się też w innym spektaklu Michała Borczucha – jej wielka rzeźba wprowadzana jest na scenę w czasie „Mojej walki”, kiedy to Karl Ove i jego przyjaciel zastanawiają się nad kwestiami związanymi z dojrzewaniem. Jest ona tam wyrazem potrzeby odpowiedzi na tysiące wątpliwości. Pozostaje jednak milcząca, obojętna wobec nich. I to milczenie jest ciekawsze niż przegadana i chaotyczna próba odpowiedzi na pytanie, co myśli młodzież, udzielana za pomocą wielu dygresji i antycznych opowieści.