KATARZYNA NIEDURNY: Ostatni spektakl, nad którym pracowałeś w minionym sezonie, to „niemęski” w reżyserii Darii Kubisiak w Narodowym Starym Teatrze. Grałeś w nim i byłeś choreografem. Czy w ogóle takie kategorie jak męski i niemęski są ważne w twojej pracy?
OSKAR MALINOWSKI: Często bawię się swoją tożsamością. Mogę łatwo zmieniać energię z męskiej na bardziej kobiecą lub odwrotnie. Może dlatego, że wychowywały mnie w większości kobiety, tej energii jest we mnie dużo. W projektach, w których występowałem, począwszy od „Cezary idzie na wojnę”, korzystałem z tej swojej queerowości. Teraz w tańcu płeć biologiczna nie ma takiego znaczenia, chyba że mówimy o tańcu tradycyjnym albo towarzyskim, gdzie męskie ciało kojarzy się z większą siłą fizyczną. Dla mnie ciało jest narzędziem, z którym mogę pracować w określony sposób, w zależności od tego, kim albo jaki chcę być na potrzeby performansu.
W tym sezonie temat niemęskości pojawił się na scenie dwa razy. Michał Buszewicz w Teatrze Dramatycznym zrobił też spektakl „Chłopaki płaczą”.
Ten temat wywołuje duże emocje. Sam plakat do spektaklu „niemęski” zwracał uwagę ze względu na przytulających się mężczyzn, no i tytuł. Słowo „niemęski” jest nacechowane negatywnie. Kiedy byliśmy chłopcami, mówiono nam: bądź mężczyzną, nie płacz, jesteś silny, nie możesz się poddawać. Próbujemy teraz odczarować tę toksyczną wizję. Niemęski to może znaczyć czuły, wspierający, opiekuńczy. Ciekawe, że u nas dramatopisarką i reżyserką jest kobieta. Daria Kubisiak patrzy na nas ze swojej perspektywy, więc jako mężczyźni przemawiamy kobiecym głosem. Jako Piotr, którego wszyscy gramy, doświadczamy przełamania bohatera i problemów, które stereotypowo częściej dotykają kobiet: w spektaklu to my doświadczamy zdrady, przemocy na tle seksualnym i jesteśmy zagubieni w supermarkecie.
Czy wasze poszukiwania obejmowały również temat męskich ciał?
Tak, przyglądaliśmy się różnym fizycznym modelom męskości – od ciał kowboi, przez rzeźby Dawida, po Schwarzeneggera. Na jednej z prób przygotowałem dwugodzinny masaż, który wykonywaliśmy w parach. Z tego dotyku weszliśmy w kolejny etap, czyli ćwiczenia polegające na spuszczaniu z siebie powietrza, a zarazem napięcia, przy wsparciu kolegów. Dotyk był dla nas bardzo ważny. Zastanawialiśmy się, jak to zrobić, żeby nie był homoerotyczny, albo jak przytulić kolegę, żeby nie było to nacechowane seksualnie. Kontakty między mężczyznami są często pozbawione bliskości, nie mamy też dostępu do takich obrazów w mediach czy na ulicy.
Bardzo wzruszył mnie film „Blisko” Lukasa Dhonta, opowiadający o przyjaźni dwóch chłopców. Byli bardzo blisko fizycznie: razem się bawili, spali ze sobą w jednym łóżku. Dopiero w momencie, kiedy poszli do szkoły i zderzyli się z innymi dziećmi, które zaczęły to nazywać i szufladkować, nastąpiło w nich przełamanie – zaczęli się od siebie oddalać. Społeczeństwo chciało, żeby byli bardziej męscy.
Kolega z Chorzowa opowiadał mi kiedyś, że niemęskie jest wyjście z przyjacielem na kawę. Żeby mieścić się w społecznych normach, trzeba się umawiać na piwo.
U nas grają aktorzy w różnym wieku i w każdym funkcjonują podobne stereotypy. Bycie stereotypowym mężczyzną często wiąże się z utrzymywaniem dystansu, blokad cielesnych i emocjonalnych, a przecież każdy potrzebuje czułości, dotyku i przytulenia. Praca choreograficzna początkowo była rodzajem zabawy, która umożliwia poznanie siebie nawzajem, ale też była próbą wyjścia ze stereotypów z reklamy Marlboro i poszukiwania nowego modelu mężczyzny – bardziej wspierającego, opiekuńczego, czułego i wrażliwego na innych.
Przychodzisz do teatru repertuarowego, dramatycznego z narzędziami z innego porządku. Jakie są reakcje aktorów, kiedy proponujesz wspólne masowanie?
Bardzo różne: jedni takie techniki uwielbiają, u innych wywołuje to śmiech lub inne emocje. Ja zawsze mówię: jeśli nie chcesz, to nie musisz tego robić. Jeśli nie chcesz, nie musisz uczestniczyć w danym zadaniu. Proszę też zawsze o komunikowanie, jakie ktoś ma miejsca wrażliwe, kontuzjowane i gdzie wolno, a gdzie absolutnie nie można go dotykać.
Na konferencji „Zmiana teraz!” w Akademii Teatralnej Agnieszka Jakimiak opowiadała, że w pracy z nią bierzesz na siebie po części obowiązki koordynatora intymności. Zgodziłbyś się z tym? Jak wyglądała taka praca przy „Chamstwie”?
Zespół aktorski został podzielony na dwie drużyny: czterech mężczyzn i cztery kobiety. Pracowaliśmy osobno. Dopiero w końcowym etapie nastąpiło odsłonięcie kart i grupy mogły zobaczyć, jak te same sceny czy podobne pomysły rezonują u tych drugich. Szczególną pracę z ciałem, i można powiedzieć, z koordynacją intymności, odbyłem tam przy scenie, która ostatecznie nie weszła do spektaklu. Dwójka aktorów grała tam w bardzo dużym zbliżeniu i kontakcie. Ostatecznie jednak ten fragment nie pasował do całości. Choreograf zawsze bierze na siebie cielesne praktyki. Odpowiada za to, jak aktorzy sytuują się w przestrzeni, jak cieleśnie rezonują. W tym spektaklu trudne było też to, że aktorzy są na scenie cały czas, na widoku, ustawieni między publicznością: tyłem, przodem i bokiem. Są obserwowani z każdej strony. Bez przerwy musiałem przypominać – tutaj za tobą też będą ludzie.
Oskar Malinowski
Aktor, tancerz, performer i choreograf.
A jak praca z koordynacją intymności działała w „Miłej robótce”, czyli spektaklu o pornografii w Polsce po okresie transformacji?
Agnieszka Jakimiak stosuje w swojej pracy metodę kontraktów, czyli tworzymy określone zasady i ustalamy, co możemy, a czego nie. Dzięki temu mogę zobaczyć, jakie mam zasoby oraz na co aktorzy i aktorki się zgadzają, a na co nie. Przykładowo jedna z aktorek mogła dotykać innych, ale nie chciała być dotykana. Można powiedzieć, że to utrudnienie, ale ja to biorę jako atut – ciekawe zadanie. Cały spektakl można na tym zbudować.
Czy uważasz, że koordynacja intymności jest pracą właśnie dla choreografa?
Tak, bo naszym zadaniem jest praca z ciałem, z intymną strefą dotyku. Nie jestem jednak do tej pracy profesjonalnie przygotowany – bazuję tylko na doświadczeniu. Chciałbym kiedyś porozmawiać z kimś, kto posiada konkretne narzędzia i wiedzę w zakresie koordynacji intymności. Na razie staram się wytworzyć na próbach bezpieczną atmosferę. Wielokrotnie zadaję pytania: czy to jest dla ciebie okej? Czy można cię dotykać w ten sposób? Czasem jest tak, że zgadzamy się na coś, co nam przeszkadza, bo nie jesteśmy przyzwyczajeni do stawiania granic. Zawsze trzeba się upewnić.
A czy wraz z większą liczbą zadań rośnie również twoja pensja?
Nie, to niestety się nie przekłada.
Jak to jest jednocześnie być na scenie jako aktor i robić choreografię?
We wspomnianym „niemęskim” od początku byłem zaangażowany w podwójnej roli. Jako choreograf byłem zewnętrznym okiem i jako aktor działałem od środka. W trakcie prób zdałem sobie sprawę, że wcale to nie jest takie łatwe. Całe szczęście są nagrania, na których mogę wszystko sprawdzić. Kiedy stoję na scenie, w głowie układa mi się też pole gry i czasami trudno odciąć się od funkcji choreografa, będąc jednocześnie performerem.
W Polsce taniec i choreografia są bardzo blisko teatru dramatycznego, przynajmniej w sensie instytucjonalnym. Jak to wpływa na ich rozwój?
Nie wiem, jak jest teraz, ale kiedy studiowałem na Wydziale Teatru Tańca w Bytomiu, czułem, że szkoła dba o nas bardzo indywidualnie. Sprawdza, kim jesteśmy i kim chcielibyśmy być jako artyści. Absolwentów nie przygotowano pod jeden model. Dzięki szkole mam zaplecze aktorskie, taneczne, choreograficzne. Wchodząc na rynek, miałem warsztat i mogłem decydować, co mnie najbardziej interesuje. Nie czułem się superpewnie w pierwszych projektach choreograficznych, ale szkoła dała mi środki i narzędzia, które mogłem rozwijać. W procesie choreograficznym praca z ciałami i energią performerów nie jest prosta. Teraz mam więcej projektów choreograficznych, ale nie chcę rezygnować również ze sceny. Występowanie to totalnie inne doświadczenie, adrenalina. Chętnie poddaję się czyjejś wizji, wchodzę w proces.
Łatwe było dla ciebie wyjście ze szkoły w świat?
Nie. Bytom jest nieprzyjemnym miastem do życia, ale stworzyliśmy społeczność wydziałową, na którą mogłem liczyć. Dzięki tym ludziom czułem się bezpiecznie, choć były momenty, kiedy jeździłem po Bytomiu na rowerze, bo bałem się chodzić pieszo. Po tych kilku latach studiów chciało się wyjechać i zobaczyć, jak to jest w większym mieście. Na dobry start w Warszawie pozwoliło mi stypendium ministra. Na początku nie musiałem się martwić o pieniądze i zaczynałem od projektów bardziej niszowych, niskobudżetowych.
A potem był spektakl „Cezary idzie na wojnę”, który okazał się sporym międzynarodowym sukcesem.
To niesamowita historia. Przyjechałem do Warszawy, nic szczególnego się nie wydarzało i nagle zadzwonił do mnie Cezary Tomaszewski. Nie znaliśmy się wcześniej, ale zaprosił mnie do „takiego wojennego projektu w Komunie Warszawa”. Bardzo się ucieszyłem z tego telefonu. Czułem, że to jest propozycja dla mnie, czyli absolwenta szkoły w Bytomiu, który tańczy, gra i śpiewa. Jednak kiedy wychodziłem w dniu premiery na scenę, nie czułem się do końca osadzony w tym materiale. A potem okazało się, że ten spektakl naprawdę się ludziom podoba. Graliśmy go w bardzo wielu krajach i czuliśmy się jak boys band na światowym tournée. Pojechaliśmy również do Nowego Jorku. Mieliśmy tam zagrać jeden spektakl, ale wróciliśmy z kolejnymi pokazami. W szkole czegoś takiego nawet sobie nie wyobrażałem.
Ile razy zagraliście „Cezarego...”?
Już jesteśmy blisko setki spektakli i liczymy, że uda nam się do niej dobić. Na Fringe Festival w Edynburgu zagraliśmy ten spektakl chyba dziesięć razy z jednym dniem przerwy. Graliśmy w bardzo różnych przestrzeniach. Czasem na małych scenach, na jednej z nich, w czasie próby, stłukłem nogami świetlówkę, robiąc gwiazdę. A czasem na tak wielkich, że trzeba było spektakl rozszerzyć i musiałem wykonać trzy razy więcej gwiazd niż w Komunie, żeby pasowało do danej zwrotki utworu. Ten spektakl jest na tyle performatywny, że można go dostosowywać do przestrzeni.
Fotografie: Agata Rucińska
Stylizacja: Robert Kalinowski
Podziękowania dla TFH Concept Store, Tokarzewska, Sodoma Apparel
Rozumiem, że „Cezary...” przełożył się na kolejne propozycje teatralne.
Otworzył mi wiele drzwi. Szersze grono mogło mnie zobaczyć na scenie i poznać jako artystę.
Zresztą to nie było twoje ostatnie spotkanie z Cezarym Tomaszewskim.
W Centrum Sztuki Współczesnej robiliśmy „Arcytrudno dojechać na Bródno”, czyli szalony spektakl pokazywany plenerowo przed Zamkiem Ujazdowskim, biegałem z dużą literą B i próbowałem zlokalizować Bródno. Potem byli „Krakowiacy i Górale” w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Bardzo ufam Cezaremu i bawię się jego pomysłami.
Ważnym spektaklem w twojej karierze wydają mi się też „Wolne ciała” w reżyserii Marty Ziółek.
To była szalona przygoda. Wcześniej spotkaliśmy się przy „Panie Władzo, to są tylko tańce” na tarasie widokowym Pałacu Kultury w Warszawie. Marta ma niesamowitą energię i wyobraźnię. Artyści, z którymi pracuje, dają mi dużą przestrzeń i wolność twórczą. W „Wolnych ciałach” podoba mi się również to, że gram w mocnej charakteryzacji, która umożliwia mi odejście od własnej cielesności i zanurzenie się w rejony mroku, dzięki praktykom proponowanym przez Martę. Mam wrażenie, że każdy projekt, w którym biorę udział, jest innym światem. Na scenie możesz być, kim chcesz, i zmieniać się. Teatr daje mi odwagę, żeby przekroczyć siebie i znaleźć inną odsłonę mojej osobowości.
Przenosisz to potem do życia?
Różnie, zależy, jaka to jest kreacja w spektaklu (śmiech). Często tylko używam tego, kiedy znowu gramy. Wracam wtedy do konkretnych światów i energii, do tych zapachów. Każdy spektakl kojarzy mi się z innym zapachem.
Jakie to zapachy?
Wywoływane przez scenografię, make-up, sam teatr. To pomaga się zadomowić, bo to praca na walizkach – jedziesz w jakieś miejsce, zaczynasz się tam coraz lepiej czuć, przyzwyczajasz się do miasta, mieszkania, a potem przychodzi premiera i czas na nowy teatr, energię i projekt, który cię pochłania.
Wyobrażasz sobie siebie jako osobę na etacie w instytucji?
Właśnie nie bardzo. Może kiedyś to nastąpi, ale na razie tego nie widzę. Nie dostaję jednak takich propozycji, więc nie wiem, jak bym na nie zareagował.
Co cię czeka w przyszłym sezonie?
Na razie mogę zdradzić, że we wrześniu zaczynamy próby z Agnieszką Jakimiak w Teatrze Nowym w Łodzi, gdzie zajmiemy się łódzką kulturą rave lat 90. W czerwcu na festiwalu Ravekjavik nagrywaliśmy już pierwsze materiały. Nie mogę się doczekać tej pracy.