KATARZYNA NIEDURNY: Jesteś zadowolony ze swojego życia zawodowego?
BARTOSZ PORCZYK: Pytanie brzmi, czy taki stan zadowolenia w ogóle jest możliwy, czy rzeczywiście przychodzi chwila, w której można powiedzieć: tak, to jest ten moment, osiągnąłem, co chciałem. Zawsze mogę mieć większy dom, lepsze role, więcej nagród, ale też uświadamiam sobie coraz częściej, że nie mam na co narzekać, dopóki żyję, jestem zdrowy, są przy mnie moi bliscy.
Czytałam wywiady z tobą sprzed kilku lat i wynika z nich, że jesteś pracoholikiem i perfekcjonistą.
Jestem, ale leczę się z tego. Kilka lat temu w wakacje świadomie zdecydowałem się na to, żeby przestać cały czas coś robić. Zostałem w domu, ale w tych najbardziej komfortowych dla siebie warunkach nie byłem w stanie się skoncentrować, czytać książek, skupić na pracy w ogródku, bawić z synami. Cały czas myślami byłem gdzieś, gdzie mnie nie ma. To było wykańczające. Przekroczyłem wtedy granicę rozsądku, jeśli chodzi o pracę i samoudręczenie. Był to też okres, w którym silnie oddziaływał na mnie Gustaw z „Dziadów” w reżyserii Michała Zadary. Postać, która była martwa, a jednak przywróciła mnie do żywych.
Twój młodszy syn nazywa się Gustaw, prawda?
Gustaw Bartosz na pamiątkę tej roli. I pasuje to do niego, ma trzy lata, ale już niesamowicie śpiewa. Oskar nazywa się Oskar, bo kiedy stawałem się aktorem, to moim marzeniem było dostać Oscara i wydawało mi się, że będzie to najważniejsza rzecz w moim życiu. To przeczucie mnie nie myliło, chociaż nie otrzymałem statuetki, tylko syna.
Wracając do Gustawa, to słyszę, że ta rola miała duży wpływ na twoje życie.
To było zwieńczenie całej mojej kariery we wrocławskich teatrach: Capitolu i Teatrze Polskim, połączenie doświadczenia śpiewaka i aktora. W Gustawie pojawiły się wszystkie moje role i spotkania z reżyserami takimi jak Agnieszka Olsten, Jan Klata, Łukasz Twarkowski, Natalia Korczakowska.
Jak zareagowałeś, kiedy się dowiedziałeś, że zostaniesz tak obsadzony?
Na początku miałem nadzieję, że Michał żartuje z tym, że mają być to „Dziady” bez skrótów. Po przeczytaniu pierwszych dziesięciu linijek rozmowy Księdza z Gustawem myślałem, że nie da się tego opanować, i zacząłem wykreślać to, co moim zdaniem nie było potrzebne. A potem okazało się, że to jednak nie jest żart.
I co wtedy zrobiłeś?
Tekstu zacząłem uczyć się już na pół roku przed rozpoczęciem prób, inaczej bym nie zdążył. Zawsze słowa spektaklu, piosenki muszę czuć bardzo mocno w piętach, mieć nad nimi kontrolę, żeby pozwolić sobie na rozłożenie skrzydeł w pracy. Szczególnie że nie da się improwizować tekstu Mickiewicza. Chociaż zdarzyło mi się dwa czy trzy razy zapomnieć kawałka i musiałem coś sam rymować…
Czy miałeś jakieś swoje sposoby na okiełznanie roli?
Najpierw uczyłem się na pamięć metodą klasyczną, po pewnym czasie przestawało to działać. Potem nagrywałem sam siebie na MP3 i odsłuchiwałem, po kilku stronach jednak ponownie przestawało to działać; potem wykorzystywałem bransoletkę z koralikami – każdy koralik to było jedno zdanie, ale po czasie koraliki się skończyły. Wtedy zaczynałem pisać na kartkach. Powstawały z tego całe pejzaże słów, bo pisałem do góry nogami, skosem, przekręcałem kartkę, żeby urozmaicić pracę ręki. Ktoś wziął potem te notatki i powiedział, że to cały Gustaw – maziaje, pajęczyny nakładających się na siebie słów, których nie jesteś w stanie w całości odczytać.
Co jeszcze przysporzyło ci problemów w pracy?
To był przedziwny czas. Miałem 36 lat i budziłem się w nocy z przerażającą świadomością zbliżającej się śmierci – nie tego, że nastąpi teraz, ale tego, że zbliża się razem z przyszłością i jest nie do uniknięcia. O 3, 4 nad ranem za każdym razem otwierałem oczy. Całe moje ciało nie było w stanie pogodzić się z tym, że kiedyś mnie nie będzie. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nigdy nie utożsamiałem się ze swoimi bohaterami, a przynajmniej tak mi się wydawało. Łatwiej było mi mówić, że jestem od nich oddzielony, bo dzięki temu nie mogli mną zawładnąć. A tymczasem okazało się, że w tym stanie, w którym tak bałem się śmierci, przyszedł do mnie Gustaw – człowiek, który umarł i powraca z zaświatów, żeby powiedzieć: żyj, nie myśl o śmierci.
To działo się już w czasie przygotowań do roli?
Jeszcze przed, to był moment, kiedy pojawiały się pierwsze informacje o „Dziadach”.
Jak przeżywałeś premierę?
Nie spałem, bałem się niesamowicie. Jeden z dziennikarzy przed premierą powiedział , że na tym koniu jeździli już najlepsi: Holoubek, Trela. Co pan na to? – pytał. Odpowiedziałem, że pozostaje mi już tylko z tego konia spaść. A co miałem odpowiedzieć? W scenie, w której przenosimy się do lasu, byłem pewien, że nie zagram, nie wyjdę, cały się trząsłem. I nagle na kilka sekund przed wyjściem przypomniał mi się mały Bartek z dzieciństwa, który biegał z patykiem w lesie, w którym też była mgła. Tam się bawiłem, śpiewałem piosenki, mówiłem do drzew. Na lata o tym zapomniałem, dopiero wtedy, w dniu premiery na scenie wrócił do mnie ten obraz. Zamknąłem oczy, otworzyłem oczy i to był już Gustaw; zamknąłem oczy, otworzyłem oczy i już byłem po spektaklu. Nie pamiętam w ogóle, co się działo. To było dla mnie niesamowite wydarzenie, które już nigdy potem się nie powtórzyło. Po tym doświadczeniu został we mnie lęk przed każdą następną rolą, o to, czy dostanę coś równie emocjonującego, dużego, ekscytującego, co ukoi moje pożądanie.
Dostałeś potem jeszcze taką rolę?
Nie. Po Gustawie pojawił się we mnie ten głód, o którym mówiłem na początku: chciałem nakarmić się czymś, co będzie jeszcze bardziej sycące niż 14-godzinny spektakl, który wycieńcza fizycznie, psychicznie, daje emocje, których nie da się niczym zastąpić. To jak niesamowicie dobre ciasto. Zjesz kawałek i już chcesz zjeść wszystko. Udało mi się w końcu wytłumaczyć sobie, że to się mogło wydarzyć tylko wtedy i nie można czekać na nic podobnego. Bo po co? Ale pojawiają się piękne role, tylko że one wymagają już czegoś innego, nowej gotowości, innej kondycji, zmiany w myśleniu.
A czy zagranie Gustawa wpłynęło na odczuwane przez ciebie lęki?
Wróciło mnie do żywych. Taka moja przemiana. Może było mi to pisane, że zagram Gustawa dokładnie w momencie, w którym uświadomię sobie swoją kruchość, śmieszność, przemijalność, to, jak wokół nas wiele jest nieważnych rzeczy, którymi się otaczamy, i jak wiele jest ważnych, których nie widzimy. Dlatego wszystkich napotkanych ludzi pytam o ich marzenia, tak jak ciebie na początku naszego spotkania. Myślę, że może to też jest moje marzenie?
A ty jakie masz marzenia ?
Spokój. Jeszcze nie wiem, co to oznacza, ale można go osiągnąć. Trzeba tylko słuchać siebie i słyszeć innych; odpowiadać na swoje pytania; zastanawiać, czy to, co robię, jest dla mnie dobre; czy muszę to robić i za jaką cenę. Podobno jest to dojrzewanie, albo jak ktoś woli – starzenie się.
Czy to podejście przekłada się również na twoją pracę aktorską?
Tak, daję sobie większy margines błędu, na który, jak mi się wcześniej wydawało, aktor nie może sobie pozwolić. Idealizm i perfekcjonizm powiązane z pracoholizmem zapędziły mnie do miejsca, w którym zacząłem sam siebie zwalczać. Było to widoczne w tym, jak podchodziłem do swojego ciała – uważałem, że cały czas muszę być w świetnej kondycji, stąd wieloletnie niedoleczone kontuzje, przemęczenie. Poza tym wiecznie się zadręczałem o to, że dany spektakl był nie dość dobry, premiera nie dość satysfakcjonująca. Z czasem zrozumiałem jednak, że żeby coś mogło osiągnąć ideał, musi mieć w sobie rodzaj skazy. Chciałem, żeby moi bohaterowie byli zrobieni z twardej gliny, nie mogli się rozpadać. Tymczasem na scenie najbardziej interesujący jest ten rozkład osobowości, ta wieloznaczność, wielowymiarowość. Dzisiaj pozwalam sobie na to, żeby w czasie spektaklu poszło mi coś źle, na więcej pomyłek. W dodatku pracuję mniej. Moi synowie sprowadzili mnie bardzo mocno na ziemię. Kiedyś Oskar mi powiedział: nie było cię przez trzy lata, bo pracowałeś przy „Dziadach”. I naprawdę mogę powiedzieć, że mnie wtedy nie było, bo nawet kiedy się z nim bawiłem, spędzałem czas w domu – to głową byłem w tym spektaklu. Drugi raz nie powtórzę tego błędu: zawsze zastanawiam się dwa razy, zanim wezmę kolejną pracę. Liczę czas. Bo już nie jest tylko moim czasem.
Koniec grania Gustawa zbiegł się z momentem przeprowadzki.
Opuszczenie Wrocławia było bardzo ciężkie. W Teatrze Polskim pracowałem dziesięć lat i był to niesłychanie piękny i intensywny czas. Miałem przyjemność pracować w teatrze, w którym bardzo się zżyliśmy ze sobą, teraz koledzy porozsypywani są po warszawskich teatrach. Tęsknimy za sobą.
Co było wyjątkowego w tym teatrze?
Wydawało mi się, że to jest to moje ustatkowanie, moje miejsce, w którym czuję się bezpiecznie i w którym zostanę na zawsze. Że to jest już moje i nikt mi tego nie odbierze. A tymczasem okazało się, że okoliczności się zmieniają, a tym, co zostaje po przywiązaniu, jest ból. Poprzez to, jak wyglądał konkurs na dyrektora, wpływ polityki na jego wybór, protest, upokarzanie nas, zwolnienia, zdejmowanie spektakli, niszczenie owoców naszej wieloletniej pracy i poświęcenia, rzeczywistość w bardzo brutalny sposób pokazała nam, że nic tak naprawdę nie było tam nasze. Przyjechałem do Warszawy i od nowa zacząłem uczyć się ulic, zapachu sceny, uczyć się od nowa publiczności. Wrocławska przez lata stała mi się bardzo bliska.
Po takim doświadczeniu pewnie bardzo ciężko jest się znowu przywiązać.
Wzbraniam się przed tym, żeby się znów zaangażować, bo coś we mnie zostało zranione, widziałem, jak nasza dziesięcioletnia praca jest niszczona. W pewnym momencie zatrzymałem się w swoim życiu, aż mi się wryły pięty w ziemię. Nie pamiętam większości czasu z ostatnich dziesięciu lat. Podobno robiłem w tym czasie piękne rzeczy, jestem za nie bardzo wdzięczny, ale ani nie mam ich w ręku, ani nie mogę tego policzyć, ani rozdać, ani się tym najeść. Mam wrażenie, że to wszystko to był sen. Teraz chcę być bardziej świadomy, umieć przyjmować rzeczy i się na nich koncentrować.
Użyłeś określenia „uczenie się publiczności”. Jak je rozumiesz?
Publiczność to jest ta energia, która spektakl napędza, to jest twój partner, jeśli go pominiesz i zbyt mocno skupisz się na sobie, to nie żre. Ja we Wrocławiu zaczynałem i to ta publiczność mnie uczyła. Była najlepszą szkołą. To im dzwoniły telefony, to oni jedli paluszki, odzywali się w trakcie spektaklu, wchodzili ze mną w dialog, oglądali mnie w sytuacjach, w których byłem zmęczony, spocony, nagi, bezbronny. Po tych doświadczeniach już czułem się przed nią bezpiecznie.
Reagujesz na to, co się dzieje na widowni?
Teraz tak, chociaż na początku tego nie robiłem. Ktoś się krztusił, kaszlał, a ja traktowałem to jak straszną porażkę i myślałem: Boże Święty, już nikt na widowni nie myśli o tym, co gram. Bardzo mnie to stresowało. Z czasem zacząłem używać tego, co działo się wśród widzów, z korzyścią dla siebie. To, co robili, było dla mnie częścią spektaklu. Dzięki temu, że oni mieli prawo zacząć kichać, kaszleć, szeleścić, ja stałem się człowiekiem, który ma prawo się przewrócić, pomylić, zapomnieć. Na „Dziadach” w czasie Wielkiej Improwizacji jeden z widzów wstał i krzyknął podczas sceny, w której sikałem do wiadra: to świętość narodowa, ty szczylu, nie wolno takich rzeczy robić. To było genialne, bo potem do tego człowieka szedł już cały tekst, który w końcu mówi o tym, że mogę to robić, bo jestem sam, śpiewam sam ze sobą, sam tworzę, sam przesuwam gwiazdy. W kontekście tego jednego człowieka, który zdecydował się przerwać spektakl, inaczej czytaliśmy to, co mówi Gustaw, Konrad, Śpiewak, Improwizator.
To dlaczego to robisz?
Może ważne jest to chodzenie na krawędzi. Nie załatwi mi tego samego skok na bungee, nie załatwi krzyk na zatłoczonej ulicy, spowiedź. Ten akt może się dokonać tylko na scenie z widzem.
Masz duże doświadczenie taneczne, ważna jest dla ciebie muzyka. Jak to wpływa na twoje aktorstwo?
Czternaście lat tańca nauczyło mnie, jak prowadzić dialog z ciałem. To jemu powierzałem wszystkie emocje. Ono było najbardziej realne, bo to ono bolało po wykańczających treningach, ono cierpiało. W swoich rolach zawsze od niego wychodziłem – zastanawiałem się, jak mój bohater się porusza, jaką ma mimikę, dopiero z czasem nauczyłem się odkrywania roli od strony głowy, historii bohatera, traumy, snów. Ciało to też pułapka. Wydawało mi się, że jest moje… własne, jeśli wiesz, o czym mówię. Skupiałem się na tym, że musi być piękne, musi być zawsze w formie, silne, niezawodne, wysportowane, musiałem się nim chwalić. I że zawsze ma mnie słuchać. Dzisiaj już wiem, że nie jest niezniszczalne i to ja mam nauczyć się go słuchać. Teraz w pracy spotykam się z moim ciałem. Bardziej szanuję jego kondycję, dzień, nastrój.
A muzyka?
Na każdym etapie pracy towarzyszy mi muzyka, nastraja mojego bohatera, buduje jego pejzaż. Pamięć muzyczna we mnie zostaje. Kiedy gram spektakl po raz pierwszy po długiej przerwie, to wracam do tej muzyki i ona z powrotem mnie loguje.
Co jest dla ciebie najważniejsze w zawodzie pedagoga?
Stworzenie dla uczniów atmosfery pracy, w której nie będą się bać tworzyć rzeczy pięknych i nietypowych, otwierać głowę, czuć, poznawać, przekraczać swoje granice, zadawać głupie pytania, trudne pytania, wychodzić poza strefę swojego komfortu. Dać im poczucie, że mogą pozwolić sobie na to, że zawsze mają prawo powiedzieć, że nie wiedzą i nie rozumieją. Pokazać im, że to nic złego, tylko świetny punkt wyjścia do tworzenia bohatera. Nie można traktować ich tak samo, to indywidualności. Trzeba to uszanować i w nich to zachować. W mojej edukacji tego zabrakło. Byliśmy wrzucani w schematy, mieliśmy się podporządkować i tworzyć kopie kopii. Zaczynałem właściwie po szkole uczyć się od nowa tego zawodu. Teraz wiem, że profesor powinien być kimś, kto idzie obok studenta, asekuruje go, ale niczego nie robi za niego. W ten sposób wyrastają nam artyści z dużo bardziej otwartą głową i większą wyobraźnią. Nie przestaję się uczyć od młodszych kolegów i pokazuję im, że też powinni nigdy nie przestawać się uczyć… bo to odwieczne ,,nie wiem” to chyba najlepszy punkt wyjścia. Nie wiem.