Mury wyobraźni
Jan Matejko, „Zaprowadzenie chrześcijaństwa R.P. 965”, 1889

30 minut czytania

/ Obyczaje

Mury wyobraźni

Kacper Pobłocki

Rok 1038 stanowić może kamień węgielny intelektualnego gmachu, którym jest pisanie o dziejach nie tych, którzy rządzą, ale tych, którzy są rządzeni. Historii, która nie jest historią władzy, ale historią zmagań z władzą

Jeszcze 8 minut czytania

Iain Sinclair w książce „London Oribital” twierdzi, że najwymowniejszym pomnikiem rządów Margaret Thatcher (w razie gdyby ktoś chciał stawiać jej pomnik) jest londyńska obwodnica. Ta bezosobowa, niema, pozornie neutralna infrastruktura najlepiej uosabia rządy beznamiętnych cięć i projekt zniesienia społeczeństwa („nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo – ogłosiła kiedyś Thatcher – są tylko jednostki i rodziny”). Faktycznie, może najwięcej mówi właśnie architektura, która nie rzuca się w oczy. A najbardziej niepozorną przestrzenią jest ta, która otacza nas na co dzień. To banał, ale przydatny, bo doprowadził mnie do pewnego odkrycia.

Ale po kolei. W roku 2015 Wydział Historyczny UAM, w którym wówczas pracowałem, przeprowadził się do nowego gmachu. Starym była dawna siedziba PZPR, pierwszy socrealistyczny budynek w Poznaniu, w 1956 roku opanowany przez strajkujących robotników, a w roku 1990 zeskłotowany przez studentów. To właśnie dzięki tej okupacji przekazano go uniwersytetowi, w geście uspołecznienia. Nowym gmachem była lśniąca puszka wybudowana za unijne pieniądze.

Do starego wielu z nas, podobnie jak większość studentów, chodziło pieszo, bo znajdował się w sercu miasta. Nowy zbudowano na samym obrzeżu – trzeba do niego jechać na koniec pętli tramwajowej, potem przebić się przez tory kolejowe, a następnie iść pośród krajobrazu zdominowanego przez trawy i ekrany akustyczne. W pewnym sensie nowy budynek jest bardziej anachroniczny niż stary. O ile nad starym powiewał duch protestu i demokratyzacji z przełomu lat 80. i 90., o tyle nowy koncepcyjnie pochodzi z epoki gierkowskiej, kiedy to na fali suburbanizacji całego kraju wymyślono w Poznaniu, że uniwersytet też powinien wynieść się na peryferie.

My, czyli Instytut Etnologii, byliśmy przeciwni przeprowadzce. Nie mieliśmy wiele do powiedzenia, bo Rada Wydziału, która podejmowała decyzje, zdominowana była przez pracowników Instytutu Historii. Podobno głównym argumentem, który przesądził w dyskusji na Radzie Wydziału, nie były ciasne pomieszczenia dydaktyczne w starym budynku ani to, że studenci nie mieli gdzie czekać na zajęcia i siedzieli na korytarzach, ale ponętna liczba miejsc parkingowych w nowej lokalizacji. Klasa profesorska – która za pieniądze zarobione na boomie edukacyjnym przełomu lat 90. i dwutysięcznych i dorabianiu na Wyższych Szkołach Tego i Owego pobudowała sobie domki na przedmieściach – będzie mogła wreszcie spokojnie jeździć do pracy samochodem.

Gdy poszedłem tam po raz pierwszy, opadły mi ręce. Był to miks architektury operowej i więziennej. Całość jest zbudowana na planie kwadratu, w środku którego dudni ogromny, głuchy hall. Również w środku jest swoisty spacerniak, czyli przestrzeń spotkań pod gołym niebem z kilkoma ławkami, a po bokach wąskie korytarze instytutów. Dostępu do tych strzegą domofony: jeśli ktoś chce wejść, musi najpierw zadzwonić, na przykład do któregoś z pracowników, a ten, naciskając odpowiedni guzik (lub nie), decyduje, czy osoba ta może zakłócić splendid isolation tego akademickiego sanktuarium.

Collegium Martineum w Poznaniu, dawne Collegium Historicum / fot. Radomil, CC BY-SA 3.0Collegium Martineum w Poznaniu, dawne Collegium Historicum / fot. Radomil, CC BY-SA 3.0

Byłem przekonany, że twórcy tego projektu nie spędzili w starym budynku ani jednego dnia na obserwacji codzienności pracowników i studentów. Dlaczego głównym miejscem spotkań jest patio na dworze, skoro większość roku akademickiego przypada na miesiące zimne i deszczowe? Czy architekci nie widzieli, że studenci większość czasu spędzają pod gabinetami wykładowców lub pod salami wykładowymi i jeśli w nowym też będą wąskie korytarze, to również i tam studenci wciąż będą siedzieć na podłogach? Po co ten pusty, nadęty hall?

Czuliśmy, że na siłę wciska się nas do budynku, zaprojektowanego zgodnie z filozofią dokładnie przeciwstawną temu, jak myślimy o roli nauki w społeczeństwie czy relacji na lini wykładowca–studenci. Drzwi do Instytutu Etnologii zostawiliśmy otwarte, a domofonów nikt z nas nie zamierzał używać.

Gdy zakomunikowaliśmy władzom chęć oswojenia tej niegościnnej przestrzeni, powiedziano nam, że trwają właśnie nad tym prace. I proszę: ktoś wymyślił, że przez podłogi sali wykładowych będzie ciągnął się pas, na którym wymienione i uszeregowane chronologicznie będą daty. Te najważniejsze w historii. To właśnie one mają symbolicznie połączyć w całość ów budynek, ciągnąc się pomiędzy salami instytutów. Zaproponowano nam, że jako antropolodzy możemy dodać do listy te daty, które ważne są dla społeczeństw pozaeuropejskich.

Collegium Historicum UAM / fot. MOs810, CC BY-SA 4.0Collegium Historicum UAM / fot. MOs810, CC BY-SA 4.0

Krytykując wówczas ten projekt, nie doceniałem tego, w jaki sposób architekci wyczuli oczekiwania klienta. Wypełniony patosem hall, domofony broniące naukowej wieży z kości słoniowej, podmiejska lokalizacja – wszystko to składa się w spójną całość. Całość, w której badacz to osoba, której przede wszystkim należy nie przeszkadzać. Która w zaciszu swojego domku na przedmieściach, bańce samochodu osobowego, wygodnego miejsca pracy – może utrzymać spokój potrzebny do mrówczej pracy naukowej. Spokój od miejskiego harmidru, od wścibskiego tłumu w tramwaju, od niezapowiedzianych wizyt. Ów dystans jest warunkiem koniecznym tego, aby historyk mógł zająć się tym, do czego został powołany: przygotowaniem listy dat.

Nie ma lepszej metafory tego, jak dziś w Polsce myśli się o badaniu przeszłości, niż poznańskie Collegium Historicum.

Oczywiście przesadzam, ale tylko odrobinę. To właśnie przepytywanie z dat pamiętam jako jedyną rzecz z mojej szkolnej edukacji historycznej (a dla wielu jest to nie tylko pierwszy, ale i jedyny kontakt z nauką historii). Wizja dziejów, jaka się z tego wyłania, jest następująca: historia to nie proces, ale łańcuszek doniosłych, ale niepowiązanych ze sobą wydarzeń. 966 – chrzest Polski; 1410 – bitwa pod Grunwaldem; 1830 – powstanie listopadowe. Sens stojący za tymi cyframi jest jednoznaczny i powszechnie wiadomy. Każdy wie, kiedy była bitwa pod Grunwaldem, i każdy wie, czym bitwa pod Grunwaldem była. Takie są po prostu „fakty”. A takie są fakty, gdyż tak po prostu było. W zasadzie to nie ma o czym gadać. Trzeba tylko to wykuć na blachę i już się wie.

Zdobywanie wiedzy o przeszłości to sprawdzian z tej powszechnie zaakceptowanej wiedzy. Jak wtedy, gdy uczniowie przygotowują się do sprawdzianu. Jeden rzuca daty, drugi odpowiedzi. 1848 – Wiosna Ludów. 1863 – powstanie styczniowe. W wersji ekstremalnej tego rodzaju rozmowa może przypominać dialog naukowców na lemowskim „Kongresie futurologicznym”, którzy przekrzykują się cyframi. 1527 – woła jeden. 1563 – odpowiada drugi. Znów wszyscy wiedzą, o co chodzi, i zawsze chodzi o jedno i to samo. I znów przerysowuję tylko trochę.

Poznański budynek jest tak zaprojektowany, aby najważniejszą sprawą przy pracy badawczej był święty spokój. Bo tylko splendid isolation pozwala badaczom przeszłości poświęcić się w pełni swojemu powołaniu, polegającemu na mrówczej pracy nad źródłami. W takim ujęciu historyk to takie profesjonalne medium, którego zadaniem jest wydobycie głosów umarłych, aby opowiedzieli, „jak było”. To, przez czyje ciało owi umarli przemawiają, nie ma większego znaczenia. Nie ma też znaczenia, gdzie taki seans się odbywa. Dobry historyk to niewidoczny historyk. Sam usuwa się w cień, by jego osoba (poglądy, wrażliwość itp.) nie zakłócała procesu odkrywania tego, jak było.

Problem z taką wizją badania przeszłości jest jeden: historia tak nie działa.

Jak przypomina Michel-Rolph Trouillot w książce „Silencing the Past”, choć w społeczeństwie dominuje wizerunek historyka jako jednostki odizolowanej od szerszego społeczeństwa, to w rzeczywistości badania historyczne są silnie uwarunkowane aktualnymi debatami politycznymi. Nie tylko przeszłość wpływa na teraźniejszość, ale też teraźniejszość kształtuje przeszłość. To właśnie poza akademią szkicowane są ogólne ramy interpretacyjne, których używa się do mówienia o tym, jak kiedyś było. To właśnie tam rodzą się nowe pytania. Historycy zwykle podążają za debatą publiczną, a bardzo rzadko ją wywołują. Jedynie dorysowują szczegóły na obrazie przeszłości, który tworzony jest przez społeczeństwo jako całość.

Na przykład: Jedwabne. Polscy historycy od dekad wiedzieli o tym wydarzeniu. Ale żaden z nich nie napisał o tym książki. Impuls przyszedł z zewnątrz, od autora, który pracował w innym społeczeństwie, w którym temat polskiego antysemityzmu nie był uważany za tabu. Po publikacji „Sąsiadów” Tomasza Grossa wybuchła w Polsce ogromna debata publiczna, która przygotowała grunt pod kolejne książki i akademickie opracowanie tematu. Dzięki tej dyskusji 10.07.1941 dołączył do dat, które rezonują w społecznej świadomości. Jeszcze dekadę temu pod tym rzędem cyfr nie kryło się żadne istotne społeczne znaczenie, żaden „fakt”. Tak jakby go, dosłownie, nie było.

Świat, w którym żyjemy, kształtuje nas, a nasza wrażliwość jest filtrem, przez który patrzymy na przeszłość. To jest właśnie ten intelektualny gmach, w którym pracują historycy i historyczki. Nawet, a w zasadzie zwłaszcza, jeśli został zaprojektowany tak, aby być niezauważany i niepozorny. Splendid isolation to wygodna fikcja, która jest fundamentem kłamstwa, jakim jest przekonanie o własnej niewidzialności.

Dlatego, jak pisze Susan Buck-Morss w książce „Hegel, Haiti i historia uniwersalna”: „mury naszej wyobraźni muszą zostać rozebrane, cegła po cegle, krusząc stabilność naszego kulturowego osadzenia, które zawczasu determinuje znaczenie przeszłości w sposób, który czyni z nas niewolników teraźniejszości”. Innymi słowy, im bardziej jesteśmy świadomi własnego uwikłania w teraźniejszość, tym lepszymi będziemy badaczami tego, jak było kiedyś. Niewolnikami teraźniejszości zaś są ci, którzy czują się tak wygodnie w tym intelektualnym gmachu, że wręcz negują fakt jego istnienia. Są jak ryby, które nie widzą wody, w której pływają.

POMNIKOMANIA 2019

Po co stawiać kolejne pomniki? I po co robić kolejną pomnikową wystawę? Czy to medium nie jest przestarzałe? A przede wszystkim: czy w obliczu tylu konfliktów wokół monumentów nie warto raz na zawsze porzucić tej formuły? Tegoroczny festiwal WARSZAWA W BUDOWIE odbywał się w Warszawskim Pawilonie Architektury ZODIAK oraz na placu przed budynkiem. Festiwal składał się z trzech równorzędnych elementów: prezentacji pomników na publicznym placu, wystawy w pawilonie Zodiak, a także programu publicznego: debat, warsztatów, oprowadzań oraz dyskusji. Towarzyszyła mu również strona internetowa prezentująca badania społeczne zrealizowane w ramach przygotowań do festiwalu oraz długoterminowe analizy autorstwa Zespołu Badania Pomników Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

Intelektualny gmach, w którym przychodzi nam pracować, to też tradycja teoretyczna, którą przejeliśmy po innych, często z dobrodziejstwem inwentarza. Każde słowo, które pada z ust badacza, każde zdanie, nawet i to będące pozornie tylko opisem (jak beznamiętne daty), jest częścią jakiejś tradycji teoretycznej. Ci, którzy negują fakt istnienia teorii i mówią, że zajmują się tylko odtwarzaniem tego, jak było, po prostu nie są świadomi tradycji, w której pracują. Faktycznym autorem poznańskiego budynku, a jednocześnie naczelnym architektem współczesnej polskiej wyobraźni historycznej jest Leopold von Ranke – człowiek, który stworzył w XIX wieku nowoczesną metodę pracy nad źródłami historycznymi i którego uznaje się za króla „faktograficznej” (a w swojej radykalnej wersji „datograficznej”) filozofii historii. Filozofii, w której historyk, dzięki sumiennej metodzie, odtwarza po prostu, „jak było”. Filozofii, której celem jest dotarcie do tej jednej i jedynie słusznej prawdy historycznej.

Oczywiście jest to von Ranke w wersji gierkowskiej – ale modernistyczna suburbanizacja lat 70. stworzyła idealne warunki do uprawiania tego rodzaju myślenia. Obie łączy dogmat jednoznaczności. To właśnie wokół niego zaprojektowano poznański budynek: studenci siedzą pod salami wykładowymi, bo korytarze są jednofunkcyjne, mają służyć jedynie przemieszczaniu się. Wyznaczono miejsce do odpoczynku (w głównym hallu ustawiono później ławki oraz pufy), ale jest ono oddzielone od przestrzeni dydaktycznej. Oraz od przestrzeni, w której pracują wykładowcy. Tak jak w modernistycznym mieście podzielonym na odrębne strefy funkcjonalne (mieszkaniową, transportową, rekreacyjną itd.), które nie miały się zazębiać.

Dziś w planowaniu myśli się o wielofunkcyjności: ulice nie mają jedynie służyć samochodom, ale też być miejscem spotkań. Budynki również mają być wielofunkcyjne: „żywa ulica” to taka, na której są i piesi, i rowerzyści, gdzie jest gdzie przysiąść, gdzie znajdują się handel, biura, ale też mieszkania. Takie ulice nazywa się „żywymi”, bo życie z zasady jest wielofunkcyjne. To kolejny banał, ale jakże istotny. Studenci siedzą w poznańskim Collegium Historicum na podłodze, bo używają korytarzy nie tylko jako miejsca przemieszczenia się od sali do sali, ale też w celach towarzyskich. Gdyby projektanci budynku to rozumieli, to obok sal wykładowych zaprojektowaliby małe zakamarki, w których studenci mogliby sobie przysiąść. Dobre gmachy dydaktyczne (jak nowa siedziba warszawskiej ASP) tak wyglądają.

Wieloznaczna jest też przeszłość. „Tylko władza domaga się od historii jednoznaczności”, jak przypomina Buck-Morss. Dlatego władza lubi, kiedy wiedzę historyczną wykuwa się na blachę. Daty wykute na blachę, czy też wygrawerowane na posadzce, przestają być obiektem dyskusji, stają się „faktem”, o którym nie da się dyskutować. Tak właśnie wygląda historia z góry, z punktu widzenia rządzących i uprzywilejowanych. To nie jest nowa myśl – już od lat 70. ubiegłego wieku badania nad przeszłością próbują się z nią zmierzyć. Dlatego nowy gmach poznańskiego Collegium Historicum jest anachroniczny, gdyż jest ucieleśnieniem tego, jak o badaniu historii myślano pięć dekad temu. To dlatego jest on uwięziony w gierkowskiej teraźniejszości.

Lata 70. to moment istotnego zwrotu w historii współczesnej architektury, metodologii badań historycznych czy filozofii nauki. „Kongres futurologiczny” Lema, będący krytyką ilościowego redukcjonizmu, złudnego przekonania, że ideałem debaty naukowej jest przerzucanie się cyframi, ukazał się w roku 1971 i dobrze oddaje ducha czasów. Lem obnaża fikcję naukowego splendid isolation: jego kongres naukowy zakłócony zostaje przez gwałtowne wydarzenia społeczne i polityczne, od których naukowcom nie udaje się odizolować. Nauka, pisze, nie może stanowić „formy ucieczki od spraw ziemskich”. W roku 1972 w powietrze wysadzone zostaje osiedle bloków Pruit-Igoo w amerykańskim St. Louis. To wydarzenie powszechnie traktuje się jako symboliczny koniec modernizmu w myśleniu o mieście. W roku 1973 ukazuje się „Metahistoria” Haydena White’a, którą można uznać za ostatni gwóźdź do trumny Lepolda von Rankego.

White pokazał nie tylko to, jak bardzo teraźniejszość wpływa na postrzeganie przeszłości, ale też że uprawianie historii jest formą pisania: każdy historyk używa określonych narzędzi literackich, aby nadać określonym wydarzeniom głębsze znaczenie. White oczywiście nie jest jedyny, a od tego czasu coraz większa rzesza historyków na świecie odchodzi od paradygmatu „datograficznego”. Jednym z nich był Witold Kula. „Katedra Notre Dame w Paryżu jest. Zdanie to jest prawdziwe”, pisał. Ale – dodawał – „ilość punktów widzenia na katedrę jest nieskończona”. Uwaga ta jest dobrym przykładem odejścia od ontologii (ustalania faktów) na rzecz hermeneutyki (interpretacji punktów widzenia). Jednak tego rodzaju krytyka – dość głośna już w latach 80. i być może najmocniej wybrzmiewająca w latach 90. – nie zachwiała hegemonią von Rankego. Nie jest zagrożeniem dla „datografii”, gdyż oddaje ontologiczne pole bitwy walkowerem. To, że perspektywa kucharki czy króla na bitwę pod Grunwaldem będzie inna, jest oczywiste. Ale nie podważa to faktu, że mówimy o tym jednym i tym samym wydarzeniu. A czym ono jest – podobnie jak katedrę Notre Dame – to każdy widzi. Bitwą między wojskami Jagiełły i Urlicha von Jungingena.

Nie należy rozpływać się w relatywizmie i uznawać, że skoro jedno wydarzenie można postrzegać z wielu perspektyw, to nie ma czegoś takiego jak prawda historyczna. Jak podkreśla Buck-Morss, „prawda jest pojedyncza, ale stanowi efekt globalnego procesu nieustannego dociekania, ponieważ nadbudowuje się na niepewnym gruncie teraźniejszości”. Nie chodzi zatem o odejście od „faktograficznej” historii, ale o przytaczanie faktów i wydarzeń, które zostały wyrzucone poza horyzont tego, co wyobrażalne. Które nie mieszczą się w naszym intelektualnym gmachu. Ten powinien być tak zaprojektowany, by dopuszczać ich wieloznaczność. Dalej Buck-Morss: „Fakty są istotne nie jako dane o z góry ustalonym znaczeniu, ale jako łączniki, które wciąż nas zaskakują. Fakty powinny rozpalać wyobraźnię, a nie ją pętać. Im mniej podporządkowuje się je fikcji wiedzy pewnej, zbiera jako dowód na poparcie z góry ustalonej, autorytatywnej tezy, tym więcej prawdy są w stanie ujawnić”.

Innymi słowy, prawdziwą odpowiedzią na hegemonię „datografii” nie jest relatywizm, ale takie badanie przeszłości, które pokazuje niejednoznaczność jednostkowych wydarzeń. Nie postrzeganą, ale faktyczną. Choć rozumienie historii jako ciągu (jednoznacznych) dat utrudnia tego rodzaju myślenie, można też i w tym przypadku taką wieloznaczność wykazać. Dlatego, po dłuższym namyśle, postanowiłem przyjąć zaproszenie i dodać swoją cegiełkę do listy wydarzeń, które odbiły się na dziejach ludzkości. Za późno już, aby wygrawerować ją na posadzce, ale może zacznie przynajmniej przedzierać się do społecznej świadomości.

Jest to rok 1038. Nie jest to data nieznana, ale na pewno nie tak słynna jak 1410 czy 1830. Gdyby rzucić ją studentowi historii, ten najpewniej odpowiedziałby „reakcja pogańska” – jedno z pobocznych zdarzeń w historii polskiego średniowiecza. Ale dla mnie cyfra ta ma kluczowe znaczenie, bo stanowi symboliczny początek ludowej historii Polski.

Wojciech Gerson, „Kazimierz Odnowicielwracający do Polski”, 1887Wojciech Gerson, „Kazimierz Odnowiciel wracający do Polski”, 1887

Historycy są zgodni co do tego, że w 1038 doszło w Polsce do czegoś na kształt wojny domowej. Struktury władzy, które były pieczołowicie budowane przez pierwszych Piastów, załamały się. Dziś zwykle mówi się o tym wydarzeniu jako o „reakcji pogańskiej”: buncie ludności rdzennej, której nie podobała się chrystianizacja Polski i która postanowiła przywrócić dawną wiarę. Jeśli wrócimy jednak na chwilę do źródeł, okaże się, że wydarzenie to nie było wcale tak jednoznaczne. Na przykład u Galla Anonima znajdziemy taką oto informację: „Powstali niewolnicy przeciw panom, wyzwoleńcy przeciw szlachcie, sami ogłaszając się panami, obracając tychże w niewole swą nawzajem, porywając ich żony i łoża tychże najnielitośniej sromocąc. Wyrzekłszy się prócz tego wiary katolickiej, czego bez zalania się łzami wypowiedzieć nie możemy, bunt podnieśli przeciw biskupom i kapłanom, a niektórych z nich, jakby dla wyróżnienia godności, pogładzili mieczem; niektórych zaś, jako zasługujących na śmierć podlejszą, ukamienowali”.⁠

Mamy tu dwie informacje: że powstańcy wyrzekli się chrześcijaństwa oraz że byli niewolnikami. Interpretacja tego wydarzenia jako „reakcji pogańskiej” wynika z założenia, że kluczowym procesem historycznym, który doprowadził do buntu, była chrystianizacja ziem polskich. Jeśli jednak przyjmiemy, że przyjmowanie chrześcijaństwa nie było masowe, ale dotyczyło wyłącznie elit (a na to wskazują najnowsze badania), to wyłania się inny wątek: powstania niewolników. Aby jednak ta interpretacja przebiła się na wierzch naszej opowieści, musimy założyć, że procesem, który wywołał oddolną „reakcję” w 1038 roku, było budowanie państwa za pomocą instytucji niewolnictwa. Mamy badania, które idą takim tropem: już w latach 70. XX wieku o niewolniczym charakterze państwa piastowskiego pisał m.in. Karol Modzelewski. Najnowsze badania pokazują też, że to właśnie na eksporcie niewolnych ciał (do świata islamu) rodzina Piastów zbudowała swoją władzę w wielkopolskich puszczach.

Oczywiście można wysunąć szereg zastrzeżeń wobec relacji Galla, która powstawała kilkadziesiąt lat po samych wydarzeniach. Tym niemniej wątpliwości nie ulega fakt, że zarówno w XI, jak i w XII wieku, gdy pisał Anonim, w Polsce żyli niewolnicy. Nie była to bynajmniej grupa marginalna, ale ze względu na to, iż właśnie elita władzy była w posiadaniu niewolnej siły roboczej, stanowiła o samym sednie ówczesnego ustroju. „Jeśli Bolesław II [Szczodry] nadawał swym klasztorom całe setki niewolnych z rodzinami, to sam miał ich bez wątpienia tysiące”, pisał Modzelewski.⁠ Polska bywała też i krajem tranzytowym, przez który m.in. włoscy kupcy prowadzili swoje karawany niewolnicze. Jak pisał Marian Małowist: „Przejście karawan niewolniczych przez Lwów nie należało w drugiej połowie XV wieku do rzadkości”.⁠ Choć debata o tym, kiedy „skończyło” się w Polsce niewolnictwo w ścisłym tego słowa znaczeniu, nie została zamknięta, nie można mieć wątpliwości, że żyjący na przełomie XI i XII wieku Gall Anonim nie pisał o niewolnikach czy wyzwoleńcach w przenośni, ale – z dużą dozą prawdopodobieństwa – dosyć dosłownie.

Fakt wybuchu powstania, a w zasadzie serii powstań między 1024 a 1038, też jest niepodważalny, gdyż potwierdzają go inne źródła. Zagadką pozostaje jedynie „nieznane podłoże kryzysu”, jak ujęła to Danuta Borawska, autorka najpoważniejszej analizy źródeł na ten temat. Sama Borawska skupia się niemal wyłącznie na konfliktach międzydynastycznych i sytuacji międzynarodowej, bagatelizując potencjalne czynniki wewnętrze. A z tych tylko wątek religijny wzbudził zainteresowanie. W książce Borawskiej, wydanej w 1964 roku, pojawia się jeszcze określenie „powstań ludowo-pogańskich”, ale autorka w zasadzie omawia opór ówczesnej ludności wyłącznie pod kątem religijności, pomijając wątek klasowy, a kwestie niewolników przemilczając kompletnie. W okresie późniejszym powstania z lat 30. XI wieku zatraciły już swój ludowy akcent, pozostał tylko wątek religijny.

Tymczasem bliskie czytanie Galla pozwala przypuszczać, że wątek klasowy był ważniejszy niż religijny. Gall nie pisze o powstańcach jako o poganach, ale jako o niewolnikach. To bunt tej grupy pojawia się w pierwszym zdaniu. Wątek religijny jest dla niego dodatkowy: „wyrzekłszy się prócz tego wiary”. A jednocześnie jeśli rozumiemy Kościół nie jako instytucję światopoglądową, ale po prostu jednego z dużych posiadaczy ziemskich (tak o Kościele pisze m.in. Modzelewski), to staje się jasne, że wątek religijny nie był autonomiczny, ale raczej podporządkowany walce klasowej. Z innych źródeł wiadomo, że gdy w roku 1038 do ogarniętej wojną Polski wkraczały wojska czeskie, to w Krakowie i innych miastach zastały nienaruszone świątynie. Być może wątek religijny był nawet marginalny.

Dlaczego chrystianizacja stała się kluczową ramą interpretacyjną, która wyznaczyła „znaczenie” buntu/powstania/rebelii z 1038 roku? Otóż w 1966 roku państwo polskie pragnęło świętować tysiąclecie swojej historii i potrzebowało do tego wydarzenia historycznego, które by pokazało jego tysiącletnią ciągłość (zwłaszcza na ziemiach „odzyskanych”, gdzie ta tysiącletnia obecność jest wielce wątpliwa, a przynajmniej dziurawa; stąd w centrach miast takich jak Szczecin, Wrocław czy Bydgoszcz te wszystkie ronda Grunwaldzkie i ulice Krzywoustego czy Jagiełły). We wspólnym interesie komunistycznych władz państwa oraz Kościoła katolickiego było świętowanie ramię w ramię tysiącletniej „polskości”. Stąd wówczas w badaniach historycznych pojawił się tzw. paradygmat milenijny, który stanowił szeroki program badań dotyczących wczesnego średniowiecza.⁠ Jednym z jego aksjomatów była teza o chrystianizacji Polski w 966 roku, czego konsekwencją było uznanie powstania z 1038 roku za „reakcję pogańską”.

Tylko władza domaga się od historii jednoznaczności.⁠ W tym przypadku władza powojennego państwa oraz Kościoła katolickiego, które okazały się mieć wspólny interes w tym, aby uznać „chrzest” z 966 roku za wydarzenie o kluczowym znaczeniu, którego cień padał na to, co działo się przez kolejne stulecie. Proponowana przeze mnie interpretacja przywraca wieloznaczność owego wydarzenia, które w moim przekonaniu przybliża nas też do historycznej prawdy. Zresztą moja interpretacja wcale nie jest tak nowa, gdyż o pobocznej, a może nawet i nikłej, roli religii w powstaniu z 1038 pisał jeden z tuzów (poznański skądinąd) polskiej mediewistyki, czyli Gerard Labuda. Dlatego zgadzam się z Buck-Morss, która twierdzi, że „celem naukowej dyskusji nie powinna być obrona intelektualnego terytorium, lecz poszerzenie horyzontu wyobraźni historycznej. Na tym polega polityka zbiorowego uprawiania nauki”.⁠

Nauka zawsze uprawiana jest zbiorowo – całe dziedzictwo niegdysiejszej teraźniejszości jest właśnie intelektualnym gmachem, w którym każdy i każda z nas pracuje. To jest właśnie ten szerszy, teoretyczny kontekst warunkujący pytania, które zadajemy, oraz podsuwający odpowiedzi, których udzielamy. To właśnie teoria, w której osadzamy fakty, wydarzenia, bohaterów, jest jak poznańskie Collegium Historicum – budynek zaprojektowany według czyjejś myśli, ukształtowanej przez wymierne okoliczności historyczne. Przeszłość odzyskuje swoją immanentną wieloznaczność właśnie wtedy, gdy konkretne wydarzenia przeniesiemy z jednego takiego gmachu do innego: gdy osadzimy jakiś „fakt” w innym historycznym procesie, w innej teorii. Na tym polegało ćwiczenie, którego dokonałem powyżej – z gmachu o nazwie „chrystanizacja” przeniosłem wydarzenie z roku 1038 do gmachu o nazwie „niewolnictwo”.

W ten sposób data 1038 zyskała nowe znaczenie. Rok 1038 stanowić może kamień węgielny intelektualnego gmachu, którym jest pisanie o dziejach nie tych, którzy rządzą, ale tych, którzy są rządzeni. Historii, która nie jest historią władzy, ale historią zmagań z władzą. Taka historia przybliża nas w moim przekonaniu do historycznej prawdy. Historia postrzegania „z góry” jest historią jednoznaczną. Historia „oddolna” jest prawdziwsza, gdyż pozwala dostrzec obie strony procesu historycznego – nie tylko rządzących, ale i rządzonych. Spojrzenie na przeszłość przez pryzmat konfliktu, społecznych zmagań (które są w dużej mierze historią zmagań z władzą) pozwala nam też pełniej zrozumieć naturę owej władzy. Innymi słowy, władzę poznasz po tym, jakie stosuje się wobec niej taktyki oporu.

Proponowana przeze mnie interpretacja jest też, oczywiście, efektem uwikłania w teraźniejszość. Teoretyczny gmach, w którym czuję się swobodnie, to ten, który nie wypiera własnej historyczności (dlatego wolałem stare Collegium Historicum, bo miało wieloznaczną historię, było miejscem zarówno władzy, jak i oporu). Jednym z architektów „mojego” gmachu jest C.L.R. James, autor wydanej w 1938 roku książki „The Black Jacobins” o rewolucji haitańskiej. „Gwałtowne konflikty naszych czasów – pisał James we wstępie do tej książki – ułatwiają wejrzeć w samo sedno poprzednich rewolucji”. Jego książka zdawała relację z niepokojów, które stały za pierwszą i jedyną udaną rewolucją niewolników w historii ludzkości. Niepokój i napięcie towarzyszące powstawaniu książki Jamesa i wynikające z kontekstu, w którym powstawała, miały ogromny na nią wpływ. „Gdyby książka ta została napisana w innych okolicznościach, na pewno byłaby inna, ale niekoniecznie lepsza”.

Historia oczywiście nie zatacza koła, ale żyjemy dziś w czasach strukturalnie podobnych do tych, które kształtowały wrażliwość ludzi takich jak James. Dotyczy to zwłaszcza pierwszoplanowych konfliktów i społecznych napięć. Pokusa, aby się od nich odgrodzić, była od zawsze i to właśnie ona kryje się za urokiem suburbanizacji. Gdy amerykańska klasa średnia masowo wyprowadzała się na przedmieścia w okresie powojennym, to kierowała się chęcią odseparowania się od konfliktów rasowych, które miotały śródmieściami ówczesnych miast. Oczywiście udało się to tylko pozornie, bo napięcia te wybuchły ze zdwojoną siłą w 1968 roku, a do ich stłumienia władze amerykańskie musiały użyć wojsk (do Detroit na przykład wjechały czołgi). Fala miejskich insurekcji, które wstrząsnęły w latach 1967–1968 kilkudziesięcioma miastami (od Detroit po Chicago i Waszyngton), była właśnie rewoltą skierowaną przeciwko podmiejskiej klasie średniej – sojuszem czarnoskórych, którzy pozostawieni zostali w centrach, z młodzieżą z klasy średniej, która wychowała się na przedmieściach i buntowała przeciwko bezdusznemu stylowi życia swoich rodziców.

Oblicze suburbii oczywiście uległo dziś transformacji: na Zachodzie z enklaw bogactwa zaczęły często zamieniać się w przestrzenie biedy i wykluczenia. To dlatego konflikty ostatnich lat rodzą się często tam – jak w amerykańskim Ferguson, gdzie w roku 2014 wybuchły protesty przeciwko mordowaniu czarnoskórych przez policję, czy też we francuskich banlieue, które w 2005 roku stanęły w ogniu. Ideał podmiejskiego splendid isolation jest dziś luksusem, na który pozwolić może sobie niewielu. Podobnie było z resztą w 1938 roku. Jak pisał wówczas James: „Spokój dziś jest albo domeną ignorantów, albo osiągnięty może zostać jedynie dzięki celowemu wytłumieniu zmysłów. To właśnie w spokoju nadmorskich przedmieść najlepiej było słyszeć dudnienie artylerii armii generała Franco, kołatanie karabinów wojsk Stalina i przeraźliwy głos ruchu rewolucyjnego”.

Może coś w tym jest: jakie przedmieścia, taka historia.

Tekst powstał we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w ramach 11. edycji Festiwalu Warszawa w Budowie.

.