KATARZYNA NIEDURNY: Mamy lato. Sezon teatralny skończył się ponad miesiąc temu. Jak go dla siebie podsumujesz?
DANIEL DOBOSZ: Wybornie. Dużo się wydarzyło. Po prawie dekadzie zmieniłem miejsce zatrudnienia. Chciałem to zrobić już od dłuższego czasu. Teatr Osterwy w Lublinie był dla mnie, do pewnego momentu, wspaniałym miejscem, ale dotarło do mnie, że wszystko, co najlepsze, już mu podarowałem. I chociaż otrzymałem mnóstwo w zamian, dopadły mnie stagnacja, jakiś rodzaj wypalenia. Iskrą, która na nowo rozbudziła we mnie chęć poszukiwań, była dyrekcja Doroty Ignatjew, która już na samym początku jasno dała mi do zrozumienia, że to, że cię nie gonią, nie znaczy, że masz stać. Wtedy na nowo zacząłem się mobilizować i poszukiwać w sobie nowych odcieni Dobosza. Było pracowicie, twórczo, a potem partyjni dygnitarze postanowili zniszczyć dobrze prosperujący teatr. Usunęli Ignatjew, wsadzili na stanowisko pełniącego obowiązki Redbada Klynstrę-Komarnickiego, bez konkursu mianowali go na pięcioletnią kadencję. Z dnia na dzień poczułem, że Teatr Osterwy przestaje być moim miejscem, a staje się średnio prosperującą korporacją. Zespół też się podzielił.
A jak trafiłeś do Studia?
Michał Buszewicz zaproponował mi pracę nad „Autobiografią na wszelki wypadek” w Łaźni Nowej w Krakowie, gdzie zagrałem... Michała Buszewicza, a raczej fantazję na jego temat. Obok mnie grali go jeszcze Tomek Cymerman i Konrad Wosik. Z tej mieszanki powstała opowieść o emocjach, nieumiejętności ich rozpoznawania, nazywania, wyrażania, bo mężczyzna to umie tylko we wkurw, a jak nie umie we wkurw, to żaden z niego mężczyzna, o trudnościach w budowaniu relacji. A także o „Marcinach” czyhających na każdym rogu i gotowych zniszczyć nasze z trudem wypracowane relacje, o lęku przed porażką, ale i sukcesem. Generalnie skonfrontowaliśmy się z paradygmatem samca hetero. Jestem przekonany, że właśnie dzięki tej realizacji dostałem propozycję kolejnej pracy, tym razem z Bartoszem Szydłowskim nad „Śniegiem”, na podstawie powieści Pamuka. I był to dla mnie i mojej, powiedzmy, kariery przełomowy moment. Bo nie dość, że ciekawe wyzwanie, zupełnie inne niż dotychczasowe, to koproducentem spektaklu był m.in. Teatr Studio, w którym wcześniej pracowałem nad innym przedstawieniem, dotychczas dla mnie najważniejszym, „Koniec z Eddym” w reżyserii Ani Smolar. Dzięki takiej koincydencji zdarzeń miałem możliwość zaprezentowania siebie, swojej wrażliwości, nie lubię tego słowa, ale niech będzie, swojego warsztatu w dwóch skrajnie różnych rolach dyrektorce artystycznej Teatru Studio, Natalii Korczakowskiej. Sytuacja wymarzona, bo jak zwykła mawiać Ignatjew „scena wszystko weryfikuje” i w tygodniu generalnym „Śniegu” dostałem propozycję etatu, którą ochoczo przyjąłem. W tym sezonie zdążyłem jeszcze zagrać „Odę do radości” Wojtka Ziemilskiego. Nie znałem wcześniej Wojtka, jego sposobu patrzenia i robienia teatru. Okazało się, że to była praca bardzo twórcza, kolektywna. Wojtek potrafi uczciwie powiedzieć, że „nie wiem, sprawdzam, pomóżcie”, co bardzo u niego szanuję. Było to również cudowne spotkanie z Moniką Świtaj-Mielczarek. To był nasz pierwszy spektakl także z Mateuszem Smolińskim i doangażowaną na potrzeby projektu Anna Dzieduszycką. Następnie, ze względu na niedyspozycję jednego z kolegów, Natalia Korczakowska zaproponowała mi przygotowanie zastępstwa w swoim spektaklu „Berlin Alexanderplatz”. Skoczyłem na główkę, karku nie skręciłem, co więcej, bardzo się polubiłem z moim Reinerem. Potem „Śnieg” został zaproszony na Festiwal Sztuki Aktorskiej do Kalisza, gdzie dostałem nagrodę za najlepszą rolę epizodyczną. A na koniec sezonu urodziliśmy, z drobnymi powikłaniami, „Plath” w reżyserii Katarzyny Kalwat.
Premiera była przesuwana.
Niejednokrotnie. To bardzo frustrująca sytuacja, kiedy przekłada się premierę nie z winy zespołu: braku jego przygotowania, choroby aktora czy jakiegoś losowego zdarzenia uniemożliwiającego pracę, a aktorzy ponoszą konsekwencje finansowe za nie swoją złą organizację, nieumiejętność gospodarowania czasem pracy i niefrasobliwość w podejmowaniu decyzji. Wynagrodzenie realizatorów nie zostaje pomniejszone, a moje, przy czterech odwołanych przedstawieniach, znacząco. Właściciel mieszkania czy bank, w którym masz zobowiązania, ma w głębokim poważaniu to, że proces twórczy trochę się przeciągnął. Niestety.
A wracając do „Końca z Eddym”, to jak już wspomniałeś, było to dla ciebie bardzo ważne przedstawienie: pierwszy raz w Studio, grasz tytułową rolę. Annę Smolar znałeś już wcześniej...
Anię poznałem w Lublinie, kiedy pracowaliśmy nad „Kowbojami” Michała Buszewicza, czyli spektaklem o szkole, opowiedzianym z punktu widzenia pokoju nauczycielskiego. Miejsce akcji zostało przeniesione na Dziki Zachód, który stał się symbolem walki o przetrwanie, walki nauczyciela z systemem, rodzicem, uczniem, kolegą z pokoju nauczycielskiego i w końcu ze sobą, kiedy każdego dnia trzeba przesuwać granice własnej godności. Smolar jest niesamowicie uważna, czujna i ma świetną intuicję. Obsadzenie mnie w roli zahukanego, sfrustrowanego geografa, który, jeśli czegoś w swoim życiu nie zmieni, to zaraz się udusi, zbiegło się z moim życiowym zakrętem. Ja również z jednej strony chciałem być „mustangiem z dzikiej doliny”, który żyje na własnych zasadach i nie ogląda się na innych. A z drugiej, z poczucia lęku, bo taki mamy kraj, a w nim dość mocno zakorzeniony, co chwilę podsycany przez rządzących, homofobiczny klimat, byłem jak koń pociągowy i pan brokuł w jednym. W akcie desperacji najchętniej powiesiłbym się na lampie. Pana brokuła gdzieś po drodze zgubiłem, skumałem się za to z mustangiem. I skumałem się też ze Smolar, która, ku mojej wielkiej radości, zaprosiła mnie do kolejnej realizacji. Wiem, że się powtarzam, ale praca nad „Końcem z Eddym” była dla mnie bardzo intymna, emocjonalnie wymagająca, a jednocześnie wspaniale uwalniająca, mimo dużego wysiłku.
Jaką miałeś relację z Eddym? Utożsamiałeś się?
Tak, również pochodzę z robotniczej rodziny, wychowywałem się na robotniczym osiedlu, na którym pomyślano nawet o przyzakładowej szkole zawodowej, żeby móc jak najszybciej pójść do pracy i hartować stal. Na podwórku byliśmy zależni od konglomeratu, utrzymywał nas wszystkich, innej opcji nie było, bo mieszkania też były z tzw. przydziału. Dorastając na Rakowie, otrzymałem niezłą musztrę, bo gdzie jak nie tam, wśród robotników i ich spadkobierców, mógł rezonować silny heteronormatywny, pierwotny wzorzec męskości? Zatem, jeśli potrafiłeś spuścić komuś wpierdol, sprawić, że inni się ciebie boją, łazić po drzewach, grać w nogę, czasem coś zapierdolić i co semestr być zagrożony z jakiegoś przedmiotu, to byłeś swój. Naprawdę starałem się być bardziej „ich”. Myślę, że nawet byłem niezłym kandydatem na bad boya. Latałem za piłką codziennie, żeby nauczyć się dryblować, dzielnie stawałem na bramce, nawet parę razy coś zajumałem, a jeśli wyczułem, że ktoś może być słabszy ode mnie, to sprezentowałem temu komuś kopa, potem kuksańca pod żebra i tym podobne. Na jakimś poziomie udało mi się oswoić strach przed tym, że może boleć. I chociaż „Koniec z Eddym” jest pozycją o wymazywaniu przeszłości, o wypreparowaniu siebie na nowo, to paradoksalnie lektura książki i praca nad spektaklem przywróciła mi pamięć o Danielu, którym tak bardzo nie chciałem być, za którego tak bardzo się wstydziłem. Zdałem sobie sprawę, że bardzo głęboko ukrywałem wszystko, co związane z moim homoseksualizmem, i nie dopuszczałem do siebie myśli o nim. A dziś, za radą mądrzejszych ode mnie, przytulam swoje wewnętrzne dziecko i akceptuję je. Zyskałem odwagę, mogę i chcę to otwarcie powiedzieć: tak, jestem gejem.
fot. Alicja Szulc; zdjęcie ze spektaklu „Oda do radości” w reż. Wojtka Ziemilskiego
Często utożsamiasz się z postaciami w trakcie tworzenia roli?
Chyba. Chociaż w sumie zależy to od spotkania. Nie każdy twórca budzi w tobie zaufanie, więc niekoniecznie chcesz się przed nim otwierać. Choć mimo wszystko to ty wychodzisz później na scenę i widza mało interesuje twoja zażyłość z reżyserem lub jej brak. Za każdym razem proces wygląda trochę inaczej. A ja się tak snuję po teatralnych korytarzach i po cichu rozmyślam. Nie mam też palącej potrzeby rozgadywania moich przemyśleń na forum, wynika to pewnie z niepewności i nieśmiałości z jednej strony. Z drugiej strony, ufam swojej intuicji, a czasem coś wypowiedziane na głos trąci banałem. Niemała w tym pewnie zasługa mojej nieporadności w budowaniu konstruktów myślowych, zatem wolę raczej spróbować czegoś realnie niż w procesie analizy łapać się lewą ręką za prawe ucho. Na ogół staram się znaleźć części wspólne, łatwiej mi wtedy zrozumieć imperatyw działania. À propos innego podejścia do pracy to jestem zadowolony z pracy nad „Śniegiem” Szydłowskiego i jego końcowego efektu. Już na początkowym etapie prób zrozumiałem, że tutaj będę musiał inaczej obchodzić się z materią. U Szydłowskiego zanim osiągniesz satysfakcjonujący efekt, sporo trzeba się nagimnastykować. Opłaciło się, bo lubię mojego fundamentalistę. Po drodze mi z nim.
A jak było z „Odą do radości”? Bo ten spektakl opowiadający o pochodzeniu wydaje się też bardzo osobisty.
Można by powiedzieć, że nie da się bardziej spoić z tematem. To była dogłębna wiwisekcja. Na dzień dobry zrobiliśmy sobie testy genetyczne, które między innymi określały nasze pochodzenie, lokowały na mapie świata naszych przodków. Wszyscy z obsady mieli chrapkę na chociażby ułamek procenta żydowskiego pochodzenia. Zawsze na propsie. Ja również. Niestety nie było mi dane, ale po więcej szczegółów zapraszam na „Odę do radości” do Teatru Studio.
Co się działo poza tym na próbach?
Jedno z pierwszych pytań, które zadał nam Wojtek, brzmiało: co odziedziczyłeś po swoich przodkach? Może to być wygląd, kolor włosów, oczu, cechy charakteru, sposób trzymania widelca... Traktowaliśmy to pytanie szerzej: co wyniosłeś z miejsca, w którym żyłeś? Jak przestrzeń, w której się wychowałeś, warunkowała twoje dalsze życie i wybory? Każdy z nas zapuścił się w taką indywidualną podróż, a Wojtek to zbierał, selekcjonował i konstruował z nami spektakl.
Czy w Warszawie bycie aktorem znaczy coś innego niż w Lublinie?
Za każdym razem, kiedy wchodzę na scenę, to staram się zagrać najuczciwiej i najrzetelniej, jak potrafię. Nie odpuszczam, z szacunku dla ludzi po drugiej stronie rampy, którzy zapłacili za bilety. Nie ma znaczenia, gdzie gram. To się nie zmienia. Poza tym, tak pół żartem, pół serio, nigdy nie wiesz, kto dziś jest na widowni. Być może jakaś reżyserka, reżyser, których ujmiesz swoją pracą i którzy zaproszą cię do swojego świata... Jeśli chodzi zaś o realną różnicę, którą zaobserwowałem, będąc w nowym zespole i konfrontując go z Osterwą, to tu ludzie bardzo otwarcie mówią, co myślą, nie zamiata się niczego pod dywan. Problemy się przegaduje, zawsze możesz liczyć na mediacje w konfliktowej sytuacji. Wcześniej kilka razy zdarzyło mi się być świadkiem nieprzyjemnej sytuacji, ale żeby nie eskalować złej energii, nie angażowałem się. Teraz mam do siebie żal i myślę, że powinienem był zareagować.
fot. dzięki uprzejmości Teatru Studio; zdjęcie ze spektaklu „Plath” w reż. Katarzyny Kalwat
Ale rozumiem, że nie było do tego odpowiedniej atmosfery.
Atmosferę tworzą ludzie. Może gdybym wtedy zajął stanowisko i zabrał głos, to atmosfera by się zmieniła. Aktorzy też nie pozwalają tu sobie na garderobiane szemranie, że coś nie działa i jest niefajnie. Zamiast bić pianę, przechodzą do działania. Myślę, że to również zasługa dobrej praktyki dyrekcji, która potrafi słuchać. I nie grozi paluszkiem, jak co poniektórzy dyrektorzy. Zwłaszcza nowo mianowani...
W Lublinie miałeś dwadzieścia siedem premier. To bardzo dużo.
Ale najpierw, kończąc szkołę, pełen nadziei na filmy, premiery i sukcesy, zderzyłem się ze ścianą. Cisza, nikt mnie nie chce. Katarzyna Szyngiera pomogła mi ogarnąć się w Warszawie i skontaktowała mnie z Wojtkiem Zrałkiem-Kossakowskim. Tak zacząłem pracować za barem w Nowym Wspaniałym Świecie. Ale zawsze wiedziałem, że będę wykonywać ten zawód i nie zrezygnuję. Ten rok, jak się okazało, był mi potrzebny, żeby poczuć to jeszcze bardziej. I wtedy zadzwoniła do mnie Ewa Rysova i powiedziała, że robi spektakl z Mateuszem Pakułą „Na końcu łańcucha”, i zapytała, czy chcę zagrać tam główną rolę męską. Ustępujący dyrektor Krzysztof Babicki postawił warunek, że żeby zagrać, trzeba było przyjąć etat. Planowałem rok, góra dwa lata i spadam, a zostałem prawie na 10 lat. Zaczęła się dla mnie porządna, rzemieślnicza nauka zawodu. Bo jeśli produkuje się trzy, cztery premiery w sezonie, to trzeba być w pracy od września do lipca. To był wspaniały czas. Wyzwania były różne, ale miałem szczęście, że zazwyczaj grałem, co chciałem. Jak sobie coś wymarzyłem, to miałem. Choć mówi się: uważaj, o czym marzysz, bo może się to spełnić, i po jednej z takich premier, wymarzonej roli, dostałem od recenzentów solidnie po łbie. Przeczytałem m.in.: „nie będę już wieszał psów na panu Doboszu, bo inni zrobili to za mnie”. Dziś bardzo mnie ta fraza bawi, ale wtedy przeżyłem potworne załamanie.
Które spektakle były dla ciebie najważniejsze?
Nigdy nie zapomnę pracy nad „Na końcu łańcucha”. Dużo jej zawdzięczam, bo gdyby nie telefon Ewy, to nie wiem, gdzie teraz bym był. Bardzo mile wspominam pracę z Remikiem Brzykiem nad „Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł”. Zaprosił do niego ósemkę młodych aktorów, a my, chociaż na starcie pracy w nowym miejscu, nie byliśmy do siebie przekonani. Dzięki niemu totalnie się zintegrowaliśmy. Wydarzyła się magia. Praca z nim była bardzo przyjemna. Tak samo przy „Przyjdzie Mordor i nas zje”. Tu się pochwalę, że w konkursie na wystawienie polskiej sztuki współczesnej dostałem główną nagrodę aktorską za rolę w tym spektaklu. Remik niekonwencjonalnie podchodzi do pracy i w wieku niespełna trzydziestu lat obsadził mnie w roli Markiza de Sade. Ubóstwiałem grać „Mistrza i Małgorzatę” Artura Tyszkiewicza, spektakl, który lublinianie pokochali miłością absolutną i przychodzili po kilkanaście razy. Czułem się jak na koncercie, a do tego nauczyłem się paru iluzjonistycznych sztuczek. Bliskie mojemu sercu są też prace z Kubą Kowalskim, z którym zrobiłem „Tramwaj zwany pożądaniem”, „Panią Bovary”, „Diabła i tabliczkę czekolady” i „Norę”. Chciałbym z nim jeszcze kiedyś pracować. Tak jak z Jędrzejem Piaskowskim i Hubertem Sulimą, z którymi pracowałem nad „Trzema siostrami”, jednym z moich ulubionych przedstawień, które niestety przedwcześnie zeszło z afisza i gdyby było wyprodukowane w większym teatralnym ośrodku, to myślę, że mogłoby być hitem. Do tej listy dodam jeszcze „Baśnie braci Grimm dla dorosłych”, też Brzyka, z tekstem Tomka Śpiewaka. Ciężko będzie przebić postaci Mądrej Eli i Jasia Jerzyka zagrane przez Ostojak i Gąsiorowicza – stworzyli w tym spektaklu role wybitne. O kowbojach już mówiłem.
fot. dzięki uprzejmości Teatru Studio; zdjęcie ze spektaklu „Śnieg” w reż. Bartosza Szydłowskiego
Czy zespół i praca zespołowa są dla ciebie ważne?
Bardzo ważne. Zespół daje mi poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji, komfortu pracy, ale trzeba być uważnym, bo w pewnym momencie może potwornie rozleniwiać i sprawić, że przestaniesz poszukiwać, a zaczniesz odcinać kupony. Po paru latach znamy się na wylot i nie umiemy się już zaskakiwać. Jak miałem dwadzieścia parę lat i zaczynałem swoją przygodę z teatrem, to musiałem być nieznośny. Byłem wojownikiem, orędownikiem pracy, potwornie irytowałem się, kiedy ktoś publicznie śmiał powiedzieć, że „mu się nie chce”. Tak, byłem terrorystą.
A teraz nie jesteś?
Mam nadzieję, że w mniejszym stopniu, bo w pewnym momencie zaczęliśmy dorastać, ludzie pozakładali rodziny i zobaczyli, że istnieje też świat poza teatrem. Teraz rozumiem, że to normalna kolej rzeczy. Sam bywam zmęczony i zniechęcony. Tak jak na finiszu w Osterwie.
Odszedłeś w dobrym momencie.
Jakbym nie odszedł, toby mnie wyrzucono. Nie potrafiłem odpuścić, punktowałem wszystkie kłamstwa, które słyszałem w tym teatrze.
Pamiętasz, jak wyobrażałeś sobie wykonywanie tego zawodu w szkole?
Kiedy wyobrażałem sobie, że będę aktorem, to głównie myślałem o momentach, w których będę się kłaniał i słyszał brawa. A szkoła była trudnym zderzeniem z tym wyobrażeniem, bo zaczęła się w niej ciężka praca. Od rana do wieczora, przez sześć dni w tygodniu. Nie zawsze rozwijająca. Profesorowie, którzy są głównie aktorami, mówili: ja zagrałbym to tak, więc tak jest właściwie. Ale ja czułem, że tak nie umiem i nie chcę. W pewnym momencie szkoła stała się konkursem na najlepszy rodzaj kopii profesora. Oczywiście, nie chcę generalizować, nie dotyczyło to wszystkich profesorów, na przykład zajęcia z Krzysztofem Globiszem to była dla mnie magia. Profesor nauczył mnie, że nie ma złej propozycji, jeśli rzetelnie podchodzisz do pracy. To on na trzecim roku uzbroił mnie w odwagę bycia na scenie. Po dwóch latach zahukania i patrzenia w podłogę na nowo pozwolił mi uwierzyć, że jak chcę, to mogę.
Dał ci przyzwolenie na własną drogę twórczą.
Powiedział mi: „Jesteś świetny, tylko czego ty się cały czas boisz? Zrób to po swojemu. Polony i Stuhr już są, ich nie przebijesz”. Dla mnie to była najważniejsza praca z profesorem ze szkoły. Jednak paradoksalnie najwięcej o aktorstwie nauczyłem się na zajęciach wydziału reżyserii, grając w ich egzaminach. Wtedy wszyscy się uczyliśmy, bo nikt z nas nie wiedział, jak robić spektakle. Byliśmy uważni i otwarci. Miałem szczęście pracować z Ewą Rysovą, Maćkiem Podstawnym, Magdą Miklasz, Łukaszem Zalewskim, z Radkiem Rychcikiem. Uwielbiałem to. W pamięci utkwiło mi „Z zimną krwią” Trumana Capote w reżyserii Maćka Podstawnego, bo miałem wrażenie, że jestem obsadzony tak bardzo wbrew warunkom, że to się nie może udać, a wyszło wspaniale.
Teraz często mówi się, że szkoły teatralne są dość przemocowymi instytucjami...
Wydaje mi się, że to jest pokoleniowa różnica. Teraz do szkół idą młodzi ludzie, których wychowują już stosunkowo świadomi rodzice i na pewne rzeczy sobie nie pozwalają. Dla mnie fakt, że wykładowcy na nas krzyczą, nie był niczym dziwnym, bo nauczyciele w szkole też to robili. To było normalne.
A skąd w ogóle decyzja o studiowaniu aktorstwa?
Bo tak fatalnie zdałem maturę, że na inne studia mnie nie przyjęli. A jeśli idzie o szkołę, to była tradycyjna historia: koło teatralne w liceum, które prowadził Marek Ślosarski, potem MDK i kolejne zajęcia u Katarzyny Skolik-Miedziak. Poczułem się w końcu na swoim miejscu, że coś mi wreszcie wychodzi i sprawia frajdę. Bez lęku. Po liceum poszedłem do pracy, w tygodniu harowałem w gastro, a w weekendy jeździłem do policealnego studium aktorskiego Art Play Doroty Pomykały i Danuty Owczarek. Tam też działa się magia, uwielbiałem tam być. Potem przyszły egzaminy do szkoły teatralnej.
Jak je wspominasz?
Oczywiście, że mnie stresowały. Na pierwszy etap wchodziło się po dwunastu facetów w samych spodenkach sportowych, bez koszulek, i odbywał się targ niewolników. Komisja zaglądała nam w zęby, kazała robić ćwiczenia fizyczne. Nie byłem wtedy jakoś wybitnie sprawny, a nawet trochę otyły, więc było to bardzo krępujące. Tu się najbardziej bałem, że odpadnę. A potem jeszcze pomyliłem wszystkie ćwiczenia muzyczne, ale przepuścili mnie dalej. Na egzaminie w komisji interpretacji trafiłem m.in. na Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik i Zdzisława Sośnierza. Trochę byłem w malignie. Egzamin prowadziła Haja, powiedziałem jeden tekst, a ona odpowiedziała „dziękuję”. Byłem przerażony. Przekonany, że to koniec, osoby przede mną siedziały o wiele dłużej. Tymczasem okazało się, że jeden tekst wystarczy. Potem finał, czyli spotkanie z tuzami aktorstwa, nie do końca kojarzyłem, kto jest kim, i to chyba mi pomogło.
Wiesz już, w czym będziesz grał w następnym sezonie?
Niebawem rozpoczynam próby do spektaklu z Łukaszem Twarkowskim o roboczym tytule „Employees” i po latach przerwy ponownie spotkam się w pracy z Maćkiem Podstawnym. Będziemy wystawiać „Jadłonomię”. Tak, tę książkę kulinarną!