Menstruacja, owulacja
fot. Maciej Zakrzewski

Menstruacja, owulacja

Katarzyna Niedurny

W poznańskich „Pieśniach czarownic” na scenie stoją kobiety i krzyczą: „stoję, krzyczę, stoję, krzyczę”. W tym krzyku złości wyczerpuje się potencjał spektaklu

Jeszcze 1 minuta czytania

Są takie spektakle, w których wszystko zapowiada się dobrze, w których ciekawy jest temat, ciekawy jest pomysł formalny, w których nie można odmówić artystom zaangażowania w przedsięwzięcie, a jednak przedstawienie nie wychodzi. Tak jest niestety w przypadku „Pieśni czarownic” w potrójnej reżyserii Michała Buszewicza, Ewy Łowżył i Zbigniewa Łowżyła.

Punktem wyjścia do powstania spektaklu był koncert przygotowany w ramach IX edycji Spotkań Teatralnych „Bliscy nieznajomi”/WSPÓLNOTA opowiadający o spaleniu pierwszej w Polsce czarownicy. Po sukcesie wydarzenia postanowiono zmienić koncert w spektakl, wpisując akcję w szerszy kontekst teatru feministycznego, uzupełniając go o doświadczenie Czarnego Protestu. Mam wrażenie, że w efekcie nie zachowano ani formy, która się sprawdziła, ani nie stworzono dobrego przedstawienia. Na scenie powstały trzy miejsca wydarzeń: projekcja, przestrzeń, w której odgrywana jest scena dialogowa, oraz przestrzeń działania chóru. Niestety stanowią one trzy oddzielne całości, które nie korespondują ze sobą pomimo tego, że pozornie są wypowiedzią na ten sam temat. 

Malina Prześluga, Pieśni czarownic, reż. Teatr Polski w Poznaniu, premiera 18 maja 2017Malina Prześluga, „Pieśni czarownic”, reż. Michał Buszewicz, Ewa Łowżył, Zbigniew Łowżył. Teatr Polski w Poznaniu, premiera 18 maja 2017Spektakl rozpoczyna wyświetlany na ekranie napis informujący o procesach czarownic w Polsce – ich szerokim zasięgu i towarzyszącej im bezwzględności. W momencie, w którym mowa jest o śmierci czarownic i złej sytuacji kobiet, wyświetlane są tam projekcje przedstawiające grające w spektaklu aktorki na dworze, lub spacerujące po cmentarzu. Nie jest to zbyt subtelne rozwiązanie sceniczne, zresztą wszystkie wykorzystane tu środki są dość toporne. Po przedstawieniu widzom garści informacji faktograficznych światło skierowane zostaje na leżące na scenie, ubrane w halki kobiety, które powoli podnoszą się i wykonują pierwszą piosenkę. Wchodzą one w role czarownic, odwołują się do historii spalonej w Chwaliszewie kobiety. Z dużym zdecydowaniem i siłą odśpiewują piosenkę, w której odmawiają swoim oprawcom prawa do przeprosin, w których o nic nie proszą. Tak jakby wszystkie ruchy wobec nich były i tak nieadekwatne, przynosiły ukojenie nie zmarłym w cierpieniach, a żywym. Gasiły nie ogień stosu, a wyrzuty sumienia.

Niestety im dalej, tym słowa wykonywanych piosenek stają się bardziej banalne. W momencie, w którym teksty odrywają się od konkretnych wydarzeń, a autorzy chcą mówić o uwikłaniu kobiet i walce z patriarchatem, zaczynają wpadać w banał, żeby nie powiedzieć grafomanię. Pojawia się tam porównanie kobiet do stada wilków (nie mogło zabraknąć tu nawiązania do popularnej książki „Biegnąca z wilkami”); skargi na to, że źle być matką, a nie być jeszcze gorzej (kolejna wyświechtana metafora o drzewie bez owoców, które trzeba ściąć); o tym, że chciałoby się robić rewolucję, ale trzeba jeszcze ugotować kotlet mielony. Kolejny song to już zwykły zestaw wytrychów: „menstruacja, owulacja, endometrium, progesteron, klimakterium, klitoris, estrogen, PMS…”. Wymienione ciągiem dają jedynie pozór znaczenia. 

W niczym nie pomaga, jakby na siłę dokooptowana do piosenek chóru scena dialogowa. Aktorki siedzą przy stoliku, gdzieś na tyłach sceny. Obrócone do siebie w sytuacji kawiarnianej, plotkują o procesach czarownic, tak jakby wydarzyło się to wczoraj. Jedna z nich niezainteresowana rozmową bawi się smartfonem. Mają grać, tak jakby nie grały i rozmawiać właściwie prywatnie. Niestety, gdy rozmawiają o procesach sprzed setek lat wyuczonym tekstem, nie mogą być na scenie prywatnie. W efekcie im bardziej starają się być naturalne, tym bardziej ich gra wydaje się sztuczna, niezrozumiała. Ten przerywnik dialogowy pojawia się w strukturze wydarzenia tylko w jednym miejscu, następnie aktorki zostają zaangażowane w śpiewy. Nawiązana przez nie akcja zostaje porzucona, po raz kolejny konkretna historia rozmywa się.

W ostatniej piosence pojawia się nawiązanie do Czarnego Protestu. Kobiety stoją i krzyczą: „stoję, krzyczę, stoję, krzyczę”. W tym krzyku złości wyczerpuje się potencjał spektaklu. Nie ma w nim rewolucyjnego potencjału. Jest przykra, teatralna tautologia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.