Nihilizm jest samoobroną
Jude, mat. promocyjne

16 minut czytania

/ Muzyka

Nihilizm jest samoobroną

Rozmowa z Wiktorem Skokiem

Być może industrial to czaszka przekreślona piorunem, być może to brzmienie rozbebeszonego silnika ciężkiej wywrotki marki Jelcz – mówi lider grupy Jude

Jeszcze 4 minuty czytania

SEBASTIAN RERAK: Jeszcze niedawno Jude prognozowało kryzys, teraz już go obserwuje. Album „Broken Pillar” jest konstatacją poważnego uszkodzenia w systemie.
WIKTOR SKOK:
„Uszkodzenie” to dobre słowo, ale bardziej wygląda to na pogłębiającą się z dna na dzień patologię. Album jest zbudowany według pewnego konceptu, który można zauważyć w tekstach. Podobnie było z poprzednią płytą „Pigment” – jedni zdołali odczytać jej koncept, inni nie. W gwałtownej muzyce próbuję mierzyć się nie tylko z jakimiś osobistymi zakleszczeniami, ale też podejmować bardziej uniwersalną tematykę. Chcemy też, żeby muzyka i treść były ze sobą ściśle powiązane.

Dlaczego więc taki tytuł?
Na „Broken Pillar” skierowaliśmy uwagę ku filarowi – elementarnemu składnikowi architektury, encyklopedycznemu symbolowi kultury, cywilizacji. Ustanowiliśmy rodzaj paraleli: ruin, obalonych kolumn i aktualnego status quo.

Materiał na płytę powstał jeszcze przed pandemią, ale nagrywaliście już w jej trakcie. Czy absurdy i przerażające momenty towarzyszące temu czasowi wyzwoliły w was jakąś szczególną energię?
Sytuacja nie miała bezpośredniego wpływu na treść „Broken Pillar”. Zastój pozwolił jednak przyjrzeć się pewnym sprawom bardziej analitycznie. Obserwowanie fal masowych emocji oraz przemożnego wpływu mediów prowadzi do przygnębiających wniosków. 

Szantaż emocjonalny, potęgowanie napięcia, administrowanie strachem, sympatiami – przyglądaliśmy się temu wszystkiemu z uwagą. Precedensowej sytuacji poddany był „tłum” zamknięty w domach, co miało dodatkowo depresyjny wymiar. Bezbronność wobec zarazy, strach przed nowym, nieznanym i niebezpiecznym ujawniły ogólną słabość społeczeństwa, systemu, organizacji etc. W obliczu takich wydarzeń wybuchają irracjonalne instynkty i przyziemne egoizmy. 

Przyglądając się temu, jak działa mechanizm rozprzestrzeniania informacji, zauważyłem, że część z niej, podawana za pewnik sensacja, błyskawicznie się dezaktualizuje, bywa potem szybko modyfikowana. Bez zająknięcia zaprzecza się wcześniejszym newsom. Gołym okiem widać magmę dezorientacji.

 

Wiktor Skok

Autor publikacji, recenzji i artykułów w oficjalnych periodykach, a także w niskonakładowych wydawnictwach pozaoficjalnego obiegu. Kurator projektów muzycznych i plastycznych. Promotor koncertów i wydarzeń sceny industrialnej. Łączy piśmiennictwo, aktywność kuratorską z twórczością muzyczną i wizualną. Redaktor i wydawca zinów: „Zygoma” (1988–1992) i „Plus Ultra” (od 1999).Od pierwszej połowy lat osiemdziesiątych czynny uczestnik sceny punk/hardcore. Od 1989 roku organizator cyklu koncertów Wunder Wave. Założyciel i wokalista grupy Jude (od 1993). Didżej aktywny na undergroundowej scenie electro industrial. Całkowicie poświęcony wszelkim odmianom ekstremalnej muzyki mechanicznej.

Okej, pandemia nie wpłynęła na treść, ale mnie chodziło raczej o formę. Mogę sobie wyobrazić, że w podwójnej izolacji – tej, której poddajecie się intencjonalnie i tej powodowanej przez pandemię, mogły wyzwolić się w was dodatkowe pokłady energii. Tym bardziej że „Broken Pillar” to bardzo mocny album. Nie złagodziliście formy, a wręcz przeciwnie – stała się ona chyba nawet bardziej radykalna.
Zawsze dążymy do maksymalizacji formy. To nie uległo wielkim zmianom od czasu, kiedy próbowaliśmy robić hałas na złomie, magnetofonach i radzieckich kamerach pogłosowych. Mimo że gramy dziś zupełnie inaczej niż na początku, cele są podobne. Czasami brzmi to elektrycznie, tonalnie: gitary, perkusja, wokal; czasem jest to ściana hałasu i feedback. Używamy wszystkiego – klasycznego instrumentarium, ale też syren alarmowych czy trąb sygnałowych.

Jestem zadowolony z „Broken Pillar”. Od bardzo dawna walczyliśmy o satysfakcję z zapisu komponowanej i rejestrowanej muzyki. Potykaliśmy się o limity realizacji, technologii, niezrozumienie.

Jak widzisz Jude na tle transformującej się sceny niezależnej?
Zawsze akcentowałem, że projekt Jude pozostaje mocno zdystansowany wobec uprawianej w Polsce twórczości. Tej pozbawionej esencji, letniej, radosnej zabawy. W której w najwyższej cenie są formy zapośredniczone, kurczowo uzależnione od tego, jak zawieje wiatr na świecie. Zawsze ubolewałem nad tym, jak łatwo Polacy postponują swój habitat, swoją tożsamość. Zamiast pielęgnacji tych nielicznych wartości, wspierania własnych twórców – wstyd za „swoje”. Ciągłe zawody w imitacjach i pocieszna rywalizacja w wyłapywaniu importów.

Izolacja sprawia, że rzadko koncertujemy, nie jesteśmy nigdzie zapraszani. Nauczyliśmy się na to nie zważać. Najważniejszą praktyką jest granie, dlatego próbujemy non stop. Nawet teraz, kiedy rozmawiam z tobą z ogrodu, Jacek Walczak i Michał Wojewoda grają w sali obok. To jest nasze małe laboratorium dźwięku, higiena w zanieczyszczonym świecie.

Zanieczyszczonym przez co?
Chociażby przez zafałszowaną sztukę, zapośredniczenia i całą tę „zbuntowaną” muzykę, która polega na bezrefleksyjnym korzystaniu z wszystkich możliwości technologicznych i wyraża się w jakimś tanim eklektyzmie. Mieszaniu stylów, cyfrowym widmowaniu wszystkich możliwych brzmień i aplikowaniu w krótkim czasie maksimum sonicznej informacji. U słuchacza powoduje to konfuzję i dyskomfort, nie buduje niczego solidnego. Mówię też szerzej o infosferze, falach pompowanych pseudoproblemów, sztucznie kreowanych modach ideologicznych, recyklingu stylów i tym otaczającym nas ohydnym zmutowaniu.

Nasz izolacjonizm jest trwałym wyborem. Nie uczestniczymy w pseudorewolucjach, które wstrząsają scenami w pobliżu. Wypracowaliśmy swoje metodologie, poruszamy się w kręgu określonych tropów i mamy swój kosmos, którym powodujemy, ewoluujemy, transformujemy. Z trudem dociera tu coś ulotnego, powierzchownego. To także konsekwencja doświadczeń, poczucia tymczasowości wszelkich „nowości” i względności wyborów podejmowanych przez wielu innych artystów.

Taka postawa ostatecznych outsiderów – „my przeciwko wszystkiemu”, czy może raczej „my poza wszystkim”, kiedyś ściągała oskarżenia o nihilizm. W obecnych realiach głębokich podziałów na niemal każdym tle wydaje się postawą zdrową.
Nasz nihilizm jest samoobroną. Samoobroną przed słabością, jaka emanuje z dominującej aktualnie kultury. Źródłem tej słabości są dezorientacja i ignorancja. Ludzie cierpią na chorobę braku przekonań, wyrażającą się chociażby we wszechobecnym „nie będę oceniał”.

grafiki zespołu Jude
 


W kontekście waszego zespołu pojawia się zawsze hasło „industrial”, które nie odnosi się wyłącznie do gatunku muzycznego. Jak realizuje się wasz industrial w realiach cywilizacji informacji? W dodatku w postprzemysłowej Łodzi.
Industrial jest tylko hasłem. Być może industrial to czaszka przekreślona piorunem, być może to brzmienie rozbebeszonego silnika ciężkiej wywrotki marki Jelcz… Może są to rytuały muzyki, obrazu, hałasu i technologii w ciemnym betonowym podziemiu, ze stroboskopem i białymi oślepiającymi światłami.

Prawdopodobnie jest to także autentyczna kultura, adekwatna wobec wyzwań współczesności. Próba otwartego, pozbawionego eskapizmu zmierzenia się ze światem. Wyraz ideowego okaleczenia duchowego, skonfundowanej wrażliwości oraz ogólnej kondycji zachodniej jednostki. Rzecz jest zwykle wyartykułowana w sposób nieznoszący żadnego tabu. Miasto Łódź w tym wszystkim jest terenem akcji, życia, twórczości, sztuki i walki o przetrwanie.

Jakiś czas temu minęła ważna rocznica. 24 czerwca 1989 roku odbyła się pierwsza edycja Wunder Wave, imprezy, którą współorganizowałeś, a która miała duży wpływ na konsolidację łódzkiej sceny. To był chyba taki symboliczny moment położenia podwalin pod lokalne środowisko DIY?
Na pewno tak. Przekonaliśmy się wówczas z Krzysztofem Lachem, że robienie czegoś przez punkowców dla punkowców ma sens. Mając jedynie młodzieńczy zapał, bo mieliśmy wówczas po siedemnaście–osiemnaście lat, organizowaliśmy serię hardcore-punkowych koncertów w domu kultury w centrum miasta. Konsolidowało to scenę, dało wiele impulsów do autonomicznych działań, takich jak squatting, oraz samoorganizowania niezależnej kultury poza show-biznesem i popeliną wczesnego polskiego kapitalizmu.

Z czasem Wunder Wave rozwinęło się w profesjonalny projekt, a Lolek (Krzysztof Lach) stał się jednym z najaktywniejszych promotorów muzyki niezależnej w kraju. Oczywiście nie byliśmy stuprocentowymi pionierami, przedtem był też w Łodzi punk. My zaczęliśmy jednak myśleć bardziej konstruktywnie. Wcześniej byliśmy grupą rozwrzeszczanych, wojowniczych punkowców, którzy nie mieli nic do stracenia, ale też nic do zyskania w ówczesnych łódzkich realiach. Jako spisani na straty postanowiliśmy walczyć o siebie i o naszą kulturę.

Scena szybko zaczęła się rozrastać, eksplodowało wiele nowych rzeczy, rozrastały się kłącza… Nie traciliśmy czasu. 

Łódzka scena była bardzo odrębna. Najpowszechniej kojarzono ją z dwoma fenomenami – z jednej strony z wojowniczym, odzianym na czarno crust punkiem, z drugiej zaś – z rodzącą się, bardzo oddolną kulturą rave. Ty uczestniczyłeś w nich obu.
Uczestniczyłem w nich z jednakowym zapałem. Na szczęście nie tylko ja, bo w Łodzi scena klubowa pozostawała bardzo blisko tej punkowej. Faktycznie dominował crust, w swojej obskurnej i radykalnej formie, wyrażającej się w muzyce zbliżonej do hałasu. Równolegle działała zaś scena nowej muzyki klubowej, na której najważniejsze było techno, następnie ewoluujące w pokrewne gatunki. Chociaż wciąż stykaliśmy się z opinią – wychodzącą zazwyczaj od niezbyt świadomych ludzi – że punk jest passé, to u nas był on wciąż bardzo silny, żywy i pełen energii. Hardcore punk zyskał nową odsłonę, zresztą nie tylko tutaj, ale też w całej Europie i USA. Jednocześnie w Łodzi zazębiał się z nową muzyką, napływającą najpierw z Niemiec i Beneluksu, a potem głównie z Anglii. Techno było świeże, korzenne i bardzo nasze, ponieważ czerpaliśmy tę muzykę z pierwszej ręki. Mieliśmy zarówno didżejów, jak również pionierskich producentów, którzy zaczynali wtedy tworzyć za pomocą powolnych komputerów.

Brzmienia made in UK zatriumfowały w Łodzi za sprawą breakbeatu i drum’n’bassu. Zwłaszcza ten drugi przyjął się tu bardzo dobrze i od połowy lat 90. znany był jako najpowszechniejszy sound Łodzi, obejmujący najszersze kręgi społeczne. Patrząc z perspektywy czasu, wiosna muzyki klubowej nałożyła się paradoksalnie na dotkliwy upadek miasta. Na początku lat 90. w Łodzi zaczął się proces swoistego putrefactio (rozpadu – przyp. red.). Otumanione miasto dokonywało patologicznej autolikwidacji. Debile z lokalnych władz likwidowali podmiejskie połączenia kolejowe, usuwali linie tramwajowe, spowalniając i prowincjonalizując Łódź. Do dziś utykamy z powodu ich parafiańszczyzny.

Skąd w Łodzi tak podatny grunt dla nowoczesnej elektroniki?
Być może działało to jak swoisty kontrapunkt. W obliczu kompletnego regresu, brudu i ubóstwa pęd w stronę nowego awangardowego. W studniach odrapanych łódzkich kamienic, w siermiężnych blokach kwitła fascynacja tym, co niespotykane, dotąd niesłyszane. Niebagatelny wpływ miały wyjazdy, kontakty i wymiana. Undergroundowa Łódź kursowała regularnie do Berlina i Londynu.

Ulice pełne były przemocy, szczyli z wyżu demograficznego oraz zdeklasowanych ludzi w średnim wieku, którym odebrano wszystko. Dochodziło regularnie do bezładnych manifestacji, zwalniani z zakładów protestowali pod Urzędem Miasta. Pamiętnym obrazem tamtych czasów była zdesperowana kobieta wymachująca wielką bydlęcą kością, skandująca wraz z tłumem hasła typu „Chleba i pracy!”. Lata 90., schyłek XX wieku, a widok i treści niczym z poprzedniego stulecia. W przeciwieństwie do górników na Śląsku u nas ludzie nie odchodzili z fabryk z sowitymi odprawami.

Z dnia na dzień tysiące kobiet i mężczyzn zatrudnionych w włókiennictwie trafiło na bruk, a stan tego poniżającego biedakapitalizmu potrwał tutaj do 2008 czy nawet 2010 roku. Pamiętam, jak śmiałem się z kolegów, którzy mieli jakąś drogocenną gównopłatną pracę – a jedną z form przetrwania w Łodzi był od zawsze czarny humor – że oni udają, że pracują, ich szef udaje, że im płaci, a pod koniec tygodnia wszyscy spotykają się w łódzkich klubach, gdzie udają, że wszystko jest okej i „stać ich”. Ponury czas depresji i smuty. Zero zaskoczenia, gdy trujące narkotyki i dopalacze zatriumfowały w lokalnym jadłospisie dzieci i dorosłych.


Czy wielu ludzi zaangażowanych wtedy w scenę DIY pozostaje nadal aktywnych i odgrywa rolę kulturotwórczą?
Wielu znajomych trwa i jest aktywna na różne sposoby. Myślę tu o ludziach takich jak Maciej Ożóg, Marcin Pryt, Grzegorz Fajngold, Andrzej Gagz... Wymieniam akurat ich, ale lista byłaby dłuższa. Są także nieco młodsi i inicjatywy takie jak Retkinia Records, Only Good Vibes. Działają Wieże Fabryk, Sznur, Alles, Sect7, Clicks… Równolegle dzieje się wiele, ja zagospodarowuję mój „sektor”.

Wielu ludzi, którzy niegdyś weszli w tę kulturę, wciąż działa, na co zresztą ma wpływ niewielkość i lokalność Łodzi. Nie ma tu tego, czego ofiarą padają ludzie w stolicy, wśród których panuje bezwzględna konkurencja i usilne staranie, by być na czasie. Działający kiedyś razem teraz się nienawidzą, bo jeden wisi drugiemu kasę. W Łodzi dużych pieniędzy nigdy nie było, więc nikt nikomu nie jest niczego winien (śmiech). Ale to także efekt względnej solidarności miejscowej sceny. Wiele rzeczy przetrwało w zdrowy sposób, ponieważ nie miało komercyjnego wymiaru. Jeśli coś osiągało szybki sukces, to równie szybko przepadało. Można powiedzieć, że łódzki underground zachował pewien szlachetny rys „zrób to sam”.

Ważnym miejscem na mapie Łodzi jest klub Dom, którego jesteś współzałożycielem. Jak się miewa Dom obecnie? Pytanie o tyle zasadne, że z powodu pandemii wiele klubów, w tym także tych zasłużonych i renomowanych, dotknął poważny kryzys.
Istniejemy i działamy, mimo zupełnej niepewności jutra. Oczywiście jest ciężko, bo pandemia pozbawiła nas nie tylko kasy, ale też możliwości grania, organizacji koncertów itd. Bezczynność jest niebezpieczna. Mimo że robota promotora rzadko przynosi satysfakcję, brakuje mi tej aktywności.

Z tego, co wiem, i tak mamy lepiej niż kluby w Niemczech, gdzie nadal panuje paraliż. Mogę zapewnić, że nie zamierzamy się zwijać, mamy dużo pomysłów, planów, propozycji. Przepowiadano Domowi śmierć już wiele razy, niektórzy radowali się na wieść o likwidacji, a tu klops. Wbrew wszystkiemu, istniejemy już dwunasty rok.

Wiktor SkokWiktor Skok, fot. kath pl

A co dalej z Jude? W każdej rozmowie z tobą pojawia się pytanie o powody, dla których zespół uaktywnia się tak rzadko. Czy tak już pozostanie, czy może wydanie „Broken Pillar” sprawi, że zacznie koncertować bardziej intensywnie?
W działaniu Jude wciąż jest stałość – działamy, spotykamy się i gramy muzykę, robimy wideo. Zespół na pewno jest żywym, przekształcającym się tworem. 

Wiesz sam, że tzw. rynek koncertowy przeżywa w ostatnich latach wzloty i upadki. Aktualnie scena niezależna, która po latach posuchy wydawała się już odbudowana, znów nieco podupadła. Na nas ma to jednak umiarkowany wpływ, nie jesteśmy uzależnieni od pieniędzy z zewnątrz, kontraktów czy instytucji kulturalnych. Nie demotywuje nas próżnia wokół Jude.

Nasza rzecz nie jest też zależna od czyjejś akceptacji czy popularności. Wydaliśmy nową płytę i jesteśmy gotowi koncertować. Chociaż nie mamy menedżmentu, który organizowałby nam trasy czy instalował na festiwalach, jesteśmy zawsze gotowi. Wszystko, co słychać na „Broken Pillar”, jest rudymentarnym żywym graniem. Nie korzystamy z presetów, nie mamy podkładów na laptopie, nie wozimy żadnej zaawansowanej elektroniki, która mogłaby zawieść, gdyby zrobiło się gorąco czy wilgotno. Możemy rozpierdolić wszędzie!

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)