O przyszłości Marie Ulven przesądziły dwa prezenty. Jako trzynastolatka dostała od dziadka gitarę, trzy lata później ojciec kupił jej mikrofon pojemnościowy. Zanim młoda Norweżka osiągnęła pełnoletniość, tysiące rówieśników znało jej utwory zamieszczane na Soundcloudzie. Efekt śniegowej kuli działał w najlepsze – dwie samodzielnie zrealizowane EP-ki, „Chapter 1” z 2018 roku i młodsza o rok „Chapter 2”, sprawiły, że o tajemniczej piosenkopisarce publikującej pod pseudonimem girl in red (koniecznie pisanym małymi literami) nie mówiono inaczej niż o nowej gwieździe. Dziewczyna znikąd, robiąca wszystko na własną rękę została ulubienicą masy dzieciaków bez agresywnej promocji i mecenatu fonograficznych bonzów.
Co przesądziło o sukcesie Ulven? Z pewnością kompozytorski talent i duża swoboda w operowaniu stylami. Na wydanym w kwietniu debiutanckim albumie „if i could make it go quiet” znajdziemy zarówno chwytliwe refreny, jak i rapową nawijkę, Americana, R&B girl in red, „if i could make it go quiet”,
AWAL 2021i punk rock w duchu riot grrrls współistnieją tu w idealnej komitywie. Kiedy rozmawiam telefonicznie z girl in red, zapewnia m.in.: „Jestem totalnym nerdem, jeśli chodzi o elektronikę. Oczywiście wciąż wiele radości daje mi gra na gitarze i pianinie, ale w takim samym stopniu kocham robić beaty i aranżować muzykę na komputerze”. Równie ważna, o ile nie ważniejsza jest tematyka tekstów. Otwartość, z jaką podejmuje tematy depresji, stanów lękowych i swojej seksualności sprawia, że w jej piosenkach echa własnych doświadczeń znajduje cały tabun młodszych millenialsów i przedstawicieli pokolenia Z.
Dodać trzeba, że wydany pod koniec kwietnia longplay Norweżki jest debiutem nieco spóźnionym. Już w grudniu 2019 roku zapowiadała bowiem via Twitter, że „jest w ciąży z albumem”. „Musiałam go donosić jak dziecko – rozwija tę myśl w naszej rozmowie. – Z jednej strony był to żart, z drugiej jednak muzyka jest częścią mnie, która znajduje przełożenie na nuty”. Wedle buńczucznych zapowiedzi samej Marie rok 2020 miał przynieść jej globalną dominację. Co stanęło na przeszkodzie – wiemy wszyscy aż za dobrze. „Bardzo żałuję, że przepadły wszystkie zaplanowane koncerty, w tym występ na Coachelli i na wielu innych fajnych festiwalach, które mnie wychowały i które do dziś szanuję – przekonuje Ulven. – Było to cholernie słabe, niemniej cały ten niespodziewany czas wolny pozwolił mi skoncentrować się na tworzeniu muzyki i nagrywaniu. Wydanie płyty, która daje mi satysfakcję, to dla mnie coś bezcennego”.
Sypialnia to pewna idea
Młoda dziewczyna z niekłamaną smykałką do muzyki, domowe studio na małym metrażu i spektakularny podbój internetowej platformy dystrybucji muzyki. Plus nieoczekiwany zwrot akcji w postaci globalnej pandemii, który nadał jej piosenkom jeszcze większą emocjonalną siłę rażenia. Model kariery girl in red wpisuje się w zauważalny schemat. Bedroom pop istnieje od dekad, ale wydaje się, że właśnie teraz zyskał na znaczeniu, rozprzestrzeniając się po playlistach młodych ludzi, których nagle nikt nie gani już za to, że zamykają się w czterech ścianach.
„Sypialniany pop” jest oczywiście pojęciem mocno wirtualnym, dotyczącym bardziej sposobu działania jego twórców niż wspólnoty stylistycznej. W praktyce może się bowiem kryć pod tym pojęciem zarówno folkowa trubadurka, lo-fi hip-hop, barokowy pop, jak i gitarowe łojenie sięgające do grunge’u czy punka. „Nie mam nic przeciwko tej etykietce – przekonuje Audrey Mika, dwudziestoletnia songwriterka z San Francisco. – Czasami idealnie oddaje istotę rzeczy. Chodzi o coś naturalnego i organicznego, czego możesz posłuchać w swoim pokoju lub pod prysznicem”. Inna Kalifornijka i jej rówieśniczka, Maia, która konsekwentnie nie ujawnia swoich pełnych personaliów, a swoją muzykę firmuje pseudonimem mxmtoon (niechęć do wielkich liter to kolejna cecha wspólna wykonawców), stwierdza: „Sypialnia to pewna idea. Wyobrażenie osoby siedzącej w małej przestrzeni i wykorzystującej dowolne środki, aby stworzyć piosenkę, z której będzie dumna”.
Mxmtoon to kolejny przykład gwiazdy nowego typu. Gra na ukulele, słucha wszystkiego od A Tribe Called Quest po The Black Keys, a piosenki zaczęła nagrywać samodzielnie, korzystając z aplikacji GarageBand oraz wszystkiego, co można było znaleźć w mieszkaniu rodziców (w tym np. prostownicy do włosów). Milionowe wyświetlenia na YouTubie oraz tiktokowa popularność przełożyły się na sukces debiutanckiego albumu „The Masquerade”. Po nadejściu koronawirusa Maia też nie próżnowała – wydała dyptyk EP-ek „Dawn” i „Dusk”. I chociaż nie ma kontraktu z wielką wytwórnią, to jej popularność zauważył nawet gigant branży gier, japoński Square Enix, angażując Amerykankę chińskiego pochodzenia do wokalnej obsady gry „Life Is Strange: True Colors”.
Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o Billie Eilish. Może jej muzyka nie wpisuje się w – i tak dość rozstrzelony stylistycznie – zbiór bedroom popu, a jednak przykład autorki wyczekiwanego właśnie „Happier Than Ever” udowadnia, że światowe podboje można z powodzeniem rozpocząć z zacisza własnego pokoju, śpiewając piosenki o stanach lękowych i wspominając w nich o katastrofie klimatycznej.
Potęga algorytmu
„Osobiście nie spędzam chyba aż tak wiele czasu w internecie – zamyśla się Marie Ulven. – Jednocześnie jednak... kto tego nie robi? Internet to miejsce, w którym siedzą młodzi ludzie”. Dodajmy: siedzą i swoimi wyborami decydują o tym, kto z ich rówieśników zostanie the next big thing. Tak było chociażby z Clairo, czyli Elizabeth Claire Cottrill. Teledysk dziewiętnastoletniej podówczas Amerykanki do jej piosenki „Pretty Girl” doczekał się miliona wyświetleń na YouTubie w ciągu jednego tygodnia w 2017 roku! Wynik tym bardziej imponujący, że sam klip jest tak prosty, jak to tylko możliwe. Surowemu brzmieniu odpowiada nie najlepszej jakości obraz z kamerki internetowej. Przez niespełna trzy minuty Clairo śpiewa, podryguje przy biurku, popija smoothie, bawi się figurką gremlina Gizmo... Ale może właśnie ten minimalizm przyczynił się dodatkowo do nakręcenia viralu? Bo przebojowość samej kompozycji niewątpliwie tak.
Historia przemysłu muzycznego to dzieje technologicznych wojen. Również Spotify, Bandcamp i będący weteranem w tym gronie YouTube poważnie zatrzęsły modelami dystrybucji i konsumpcji, przy okazji odsyłając do lamusa telewizyjne talent shows i inne rytuały pasowania na idola. Jednocześnie bardzo wiele zależy od pozornie przypadkowych kliknięć. Algorytm odpowiedzialny za rekomendacje urasta do rangi maszyny losującej, zdolnej wynieść małolata z gitarą akustyczną z ciemności jego pokoju ku międzynarodowym scenom. Ktoś może powiedzieć, że to nie do końca sprawiedliwe, że nie jest to spełnienie etosu niezależności wcześniejszych pokoleń, w którym droga do sukcesu wiodła przez nieogrzewane sale prób, kilometry autostrad pokonanych rozklekotanym vanem i obskurne kluby. Rzecz w tym, że nikt nie zostaje królem Spotify bez spełnienia jednego warunku – szczęściarz musi mieć bowiem w zanadrzu chociaż jeden autentyczny przebój. A o taki nadal niełatwo.
Jednocześnie nie jest też tak, że nowa publiczność nie jest wyczulona na kwestię autentyczności wykonawców. Na forach dyskusyjnych nie brak opinii, że Clairo jest produktem, zawdzięczającym sławę koneksjom ojca, wpływowego marketingowca. O certyfikat prawilności równie trudno, jak w najgłębszym undergroundzie. Zapytany o różnicę między dawną sceną niezależną a dzisiejszym internetowym milieu, założyciel wytwórni Dirty Hit (współpracującej m.in. z Beabadoobee i The Japanese House), Jamie Oborne, stwierdza, że nie dostrzega konfliktu wartości, lecz raczej odmienność realiów, postępującą ewolucję branży i sposób, w jaki reagują na nie wykonawcy.
Kult różowego mikrofonu
Porównania z przeszłością są poniekąd uzasadnione. Bedroom pop nie wziął się w końcu znikąd, a w jego drzewie genealogicznym można znaleźć masę rozgałęzień, jeśli nawet lineaż wyznacza anglosaska tradycja akustycznych bardów. Fani Beach Boys pamiętają o bedroom tapes, którym to terminem określają nagrania realizowane przez Briana Wilsona w jego domowym studiu na przełomie lat 60. i 70. Podobny szlachetny amatorski rys znajdziemy też w eksperymentach nowojorskiej sceny no wave czy w osobliwych kreacjach outsiderów w rodzaju Gary’ego Wilsona lub Daniela Johnstona. Pewnej inspiracji można dopatrzeć się także w piosenkowych odpryskach postpunka w rodzaju Sebadoh i Pavement, jak również freakowskiej folkodelii Animal Collective. Koniec końców nowi artyści i tak sięgają po prostu do muzyki, która ich porusza. Omar Banos alias Cuco czerpie więc m.in. z bossa novy, Still Woozy, czyli Sven Eric Gamsky, adaptuje na swoje potrzeby brzmienia neosoulowe, a Courtney Barnett, która jest w tym gronie wyjątkowo już uznaną artystką, reanimuje garażowego rock’n’rolla.
Jeśli idea DIY była credo generacji pragnącej uniezależnić się od dyktatu radia, telewizji i płytowych majorsów, w trzeciej dekadzie XXI wieku przestaje być alternatywą. Jest jedyną opcją. „Bycie samodzielną to konieczność – przytakuje mi Marie Ulven. – Inaczej nie mogłam nagrywać muzyki. Wciąż komponuję w swoim pokoju, ale coraz częściej zaglądam też do studia, niemniej DIY ma dla mnie fundamentalne znaczenie. Utrzymuję ten sam poziom zaangażowania w twórczy proces, nawet jeżeli zaczęłam potrzebować pomocy z zewnątrz, w miarę jak wszystko to rosło i rozwijało się”.
Platformy dystrybucji muzyki spluralizowały internetowy rynek na równi z coraz tańszym i szerzej dostępnym sprzętem oraz oprogramowaniem. A nawet jeżeli nie stać cię na hardware, możesz zacząć od śpiewania do zabawkowego mikrofonu. Tak było np. z Audrey Miką, której wielki różowy majk urósł do rangi kultowego gadżetu i symbolu sypialnianego lo-fi.
Marsz do pokoju!
Dla towarzyskiego, dynamicznego nastolatka pokój może być miejscem zesłania, do którego trafiał za jakąś przewinę, zamiast wyskoczyć gdzieś z ziomkami. Dla nerda, wycofanego introwertyka, będzie z kolei azylem – bezpieczną przestrzenią, w której może oddać się np. tworzeniu muzyki. Właśnie ten outsiderski sznyt łączy cały współczesny bedroom pop. Jego eksplozja jest triumfem młodych zajawkowiczów. „Revenge of the Nerds” w wykonaniu dzieciaków, które wolne chwile poświęcały muzyce.
Znajduje to odbicie w dynamice demograficznej tej sceny. Silną reprezentację mają na niej chociażby mniejszości etniczne. Audrey Mika i Mxmtoon pochodzą z rodzin emigrantów ze wschodniej Azji, Jay Som i Beabadoobee pochodzą z Filipin, a Cuco czy Victor Internet to Latynosi. Globalność zjawiska wyrównuje zresztą szanse pomiędzy młodzieżą z Los Angeles i Nowego Jorku a miejscami, które znajdowały się dotąd na peryferiach światowego rynku. Widać to chociażby na przykładzie Phuma Viphurita, songwritera z Tajlandii, który trzy lata temu podbił świat singlem „Lover Boy”.
Sypialniany pop okazuje się też mocno sfeminizowany, czego – poza wcześniej przywołanymi – dowodzą także sukcesy Snail Mail i Soccer Mommy, jest również przyjazny społeczności LGBTQ. Tutaj nikt nie musi kryć się ze swoją queerowością, aby nie zaszkodzić komercyjnemu powodzeniu muzyki. Biseksualna Clairo nagrała „Pretty Girl” na benefitową kompilację wspierającą prawa osób transgenderowych, z kolei na TikToku zapytanie „Do You Listen to girl in red?” stało się specjalnym kodem dla nieheteronormatywnych użytkowników.
Covid-19 jako doświadczenie pokoleniowe
„Kończy mi się serotonina / Skręca mnie od chemicznej nierównowagi” – taki komunikat dostajemy na samym początku odsłuchu „If I Could...” girl in red. W niezwykle szczerych, konfesyjnych tekstach piosenek artystów „z sypialni” znajdziemy wiele bolesnych wyznań. Często zresztą tematyka piosenek artystek i artystów z tego nurtu jest na swój sposób rozbrajająca: łączą one przyziemne obrazki z potrzebą emocjonalnego odsłonięcia się. Na przykład w „Bubble Gum” Clairo śpiewa o tym, jak połknięta guma do żucia powstrzymała ją od pocałowania obiektu jej uczuć (choć doskonale wiemy, że powody musiały być mniej prozaiczne), z kolei Victor Internet podsumowuje paradoksy randkowania online w swoim „Tinder Song”.
Bedroom pop jest teraz bardzo na czasie. Wchodzi w mocno zmieniony krajobraz kulturowy, trafia idealnie w czasy zamknięcia w czterech ścianach – zdalnej edukacji, home office, relacji na odległość. Co nie zmienia faktu, że wraz z poluzowaniem obostrzeń bohaterowie tego artykułu zaczną ponownie grać na żywo. Marie Ulven nie bez ekscytacji mówi mi o swoich planach: „Z początkiem przyszłego roku mam wrócić do koncertowania. Zagram w całej Europie, co będzie niezwykle fajne, a wiele koncertów jest już wyprzedanych. Do zobaczenia w Polsce!”. Na tę okazję warto będzie wyjść ze swego pokoju.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)