Siekiera to bumerang – rzucona w „Wołyniu”, wraca w „Weselu”. Polska drogówka, Wołyń po polsku, Kościół w Polsce, teraz pogrom Polaków na Żydach. Co będzie dalej? Wojtek Smarzowski opowiada w wywiadach, że chciałby jeszcze zrobić film o uroczystości weselnej wśród pierwszych Piastów. Opowiada też, że kręci o tym, co jest dla niego ważne i aktualne. Aktualnie jest dość podle, może zawsze było, ale chyba nie. Czy bywało tak wcześniej, że weteranka powstania musiała przekrzykiwać typa spod ciemnej gwiazdy, który za rządowe pieniądze kupił sobie maszyny do zagłuszania?
Kino Smarzowskiego zaczęło się w małym mieszkanku w Krakowie, gdzie po ścianach chodziły karaluchy i mieszkał poeta. Kto by pomyślał wtedy, że wszystko pójdzie w tę stronę? Teraz jesteśmy w piekle, w spalonej stodole, dole z trupami, w oborze. To już drugie „Wesele” w karierze reżysera. W poprzednim był gangster z odstającymi uszami, srebrne audi, zepsuty bigos, były machlojki, przyspieszone romanse, kontuzje, zatrucia i szambo, które wybiło w męskim kiblu. W tym nowym czarny dostaje po głowie od Polaka, mamy holocaust zwierząt, reportaż z Majdanka, autobus z Azjatami, wódkę w butelkach z etykietami upamiętniającymi najważniejsze bitwy Polaków i czerwone porsche. Eskalacja, akceleracja.
Zaczyna się inscenizacją, w której można znaleźć ślad krzyża – panowie w pionie oglądają na ekranach odpowiednio: zabijanie świń i sprzątanie ciał w obozie koncentracyjnym, panie w tym czasie, leżąc na boku w swoich łóżkach, oglądają inne kino: filmy z USG ciąży i szczęśliwe kroniki rodzinne. Za chwilę na scenę wskoczą niemieccy biznesmeni, polscy cwaniacy, ukraińscy pracownicy fizyczni, dziadek – żołnierz wyklęty, księżulo ksenofob, bogatszy niż Kasa Stefczyka, kibole, zwycięzca olimpiady historycznej z Mieczykiem Chrobrego wpiętym w połę marynarki. A za nimi pochód duchów: zamordowani Żydzi, hitlerowcy, sołdaci z Armii Czerwonej, nawet sam marszałek Józef Piłsudski.
Jest niemalże jak w „Melancholii” Jacka Malczewskiego, gdzie przeciąg wywiewa postacie wprost ze sztalugi malarza w kierunku otwartego okna. W tym oknie stoi postać w czarnym płaszczu – śmierć, można podejrzewać, że to ona chwyciła za klamkę. Wajda lubił się odwoływać do Malczewskiego; Smarzowski – mówią, że jego spadkobierca – wybiera estetykę bardziej współczesną: filmiki z monitoringu wizyjnego, ze smartfonów, obrazy stylizowane na stare kroniki filmowe kręcone na Agfie i taśmy z wesela, realizowane kamerami cyfrowymi. W tej magmie obrazów przewalają się światy żywych i umarłych, przeszłość i teraźniejszość.
Glitch, rozumiany jako usterka, dziwactwo, zakłócenie jest zasadą organizującą film. Uruchamia ją nagłe pojawienie się dwóch obywateli Izraela, którzy przerywają błogosławieństwo pary młodej. Przybywają do rezydencji w dawnym białostockiem, by wręczyć nestorowi rodu, ubranemu w mundur galowy, medal Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata i list od dawnej ukochanej. Chwilę później jest już on w dawnej Polsce, gdzie polscy faszyści aż gotują się, by rozprawić się z Żydami. Stamtąd przenosi się na ślub wnuczki, gdzie ksiądz bredzi o tęczowej zarazie. Nagle mu się ta scena rozjeżdża – przeciera oczy i widzi innego księdza, który, w odróżnieniu od tego pierwszego, stoi na ambonie, skąd pomstuje na Żydów. Ludzie w kościele wyglądają inaczej, choć nie wszyscy. Niektórzy aktorzy w „Weselu” pojawiają się zarówno w scenach z czasów wojny, jak i tych współczesnych. Aktor, który gra osiłka z Falangi, gra też osiłka z firmy ochroniarskiej. Aktor, który wciela się w mistrza ceremonii prowadzącego uroczystości weselne, wciela się też w tłumacza hitlerowców. Aktor, który gra dziadka z młodości, nagle zostaje katapultowany w przyszłość i ląduje w łóżku rehabilitacyjnym starego człowieka w dzisiejszej Polsce. A potem aktor, który gra starca, przenosi się wprost do lat 40. XX wieku i idzie przez splądrowane ulice, po których kiedyś chodzili Żydzi. Marszałek, który wisi na obrazie w domu weselnym, nagle zstępuje z obrazu i zaczyna gadać do kamery. Takie cuda to widziałem ostatnio w filmach o Harrym Potterze.
Festiwal przemian Smarzowski prowadzi ciężką ręką. To nie jazda figurowa na lodzie, raczej hokej. Z boiska, po którym poruszają się bohaterowie, nie ma ucieczki, można co najwyżej nadziać się na bandy, historia kołem się toczy, odtwarzają się wzorce, dzieci dawnych zbójów zostają zbójami, Kościół jaki był taki jest, Polacy zabijali kiedyś Żydów, teraz zabijają świnie, dajcie im pretekst, a zaraz dobiorą się do Ukraińców. Młody faszysta mówi do kamery, że wszędzie były pogromy, nie tylko w Polsce, więc o co te krzyki, chwilę później idzie z ogniem na osiedle, gdzie mieszkają emigranci ze wschodu. W pewnym momencie siada przed kamerą stary Żyd, grany przez Krzysztofa Kowalewskiego, by oznajmić, że na jedną stodołę, gdzie palono Żydów, przypada jedna stodoła, gdzie ich ukrywano. W tle przewija się wątek prześladowanej przez Polaków Żydówki, która po wojnie została prokuratorką i zaczęła prześladować Polaków.
Smarzowski próbuje pokazać, jak świat jest skomplikowany, robi to za pomocą symetrii – maluje plakat na połowie kartki, potem przykłada do niej drugą połowę, tym sposobem na kartce ma dwa takie same obrazki. „Nic nie napełnia serca takim smutkiem jak symetria. Symetria bowiem to nuda; nuda zaś to dno smutku. Rozpacz ziewa. Można sobie wyobrazić rzecz jeszcze straszniejszą niż piekło mąk – piekło nudy”, pisał w „Nędznikach” Wiktor Hugo. Nudziłem się na „Weselu”, jasne, ale bardziej było mi przykro, że przez przypadek trafiłem na film Patryka Vegi. Zobaczyłem z bliska, co to jest krindż, czytaj: coś żenującego. Żywioł nadwiślańskiej paranoi.
Przed samym „Weselem” szła reklama polskiego filmu o wygolonych byśkach, którzy sens życia znajdują w naparzaniu się, główną rolę gra aktor, który zasłynął rolą Cezarego Baryki. Tłuką się po lasach albo w oktagonach – to nowa moda, filmy o zawodnikach mieszanych sztuk walki, wyrosłe na fali zainteresowania MMA. Libido, bitwa pod Grunwaldem, Polsat Sport, „Wyspa miłości”, „Bandycki Petersburg”. Jesteśmy w tym kręgu. Pokrywa się on z tym, który zarysowuje w swoim kinie Patryk Vega. Kino Vegi jest pełne atrakcji, znajdziemy w nim chociażby sceny, w których laska gwałci typa przy użyciu lokówki (choć to może była suszarka?). Aktualnie Vega szykuje się do nowego „Pitbulla”, gdzie wyjaśni, kto zabił Marka Papałę. Nie tak dawno opowiedział historię mściciela, w tej roli aktor, który zasłynął rolą Karola Wojtyły, polującego z uzi na handlarzy dziećmi.
To obok tego kręgu swój własny krąg rysuje autor „Wesela”. U niego ludzie robią pod siebie, robią jedni z drugich miazgę, piją wódę wiadrami, tłuszcz z sajgonek cieknie im po brodzie, a gdy raz na jakiś czas uruchamia się w nich poeta, mówią: „Ruchasz się czy trzeba z tobą chodzić?”. To nie tak, że Smarzowski gra w tej samej drużynie co Vega, ale korzystają nierzadko z podobnych narzędzi: populistycznych haseł, kumulacji okropieństw, przesadnej koncentracji na przemocy. Obydwaj jakby przykładają coraz mniejszą wagę do opowieści, ograniczają się w zasadzie do wymyślania zbioru intensywnych scen: czasem skeczowych, czasem skatologicznych. Ta strategia doprowadziła Smarzowskiego do „Wesela”, gdzie można zobaczyć przygotowania do gwałtu na faszyście przy użyciu świni, a potem sam gwałt.
Ktoś powie, że Smarzowski dokonuje po prostu wrogiego przejęcia. Robi najazd na współczesną estetykę, którą posługują się internet i telewizja. Gra na emocjach, przekonany, że z dzisiejszą widownią, przebodźcowaną, oswojoną z agresją, niepotrafiącą się skoncentrować na dłużej, nieustannie głodną sensacji, trzeba rozmawiać przy użyciu młotka. Zagęszcza więc, kumuluje, żeby tylko przyciągnąć ludzi do kina, a potem walnąć im prawdę między oczy. Tylko co wtedy, gdy człowiek przyzwyczai się już do młotka?
„Wesele”, reż. Wojtek Smarzowski. Polska 2021, w kinach od 8 października 2021Kino Smarzowskiego kojarzy mi się z kinem Radu Jude, mimo tego, że to pierwsze jest kinem masowym, a to drugie to art house, nisza. Rumuński reżyser w tytułach takich jak „Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy” albo „Niefortunny numerek lub szalone porno” odnosi się do przemilczanych wydarzeń z historii swojego kraju, obserwuje, jak bardzo dzisiejsi ludzie są nakręceni, jak odzwyczaili się słuchać, jak wielką żywią wobec siebie pogardę. I robi to dosadnie, nie boi się ani satyry, ani groteski, ani zwyczajnej jazdy po bandzie, ale równocześnie wykazuje w nich dużą świadomość medium, którym się posługuje. „Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy”, opowieść o masakrze Żydów w trakcie II wojny, dokonanej przez żołnierzy Iona Antonescu, oglądamy poprzez opowieść o reżyserce, która chce zrobić spektakl o tym wydarzeniu. Są tu pętle, zasłony, jest mały traktat o wytwarzaniu narracji, iluzji prawdy, tego, jak było, i tego, czym jest historia. Aktorzy biorą udział w masakrze, a potem za płonącymi dekoracjami palą papierosy. Tymczasem Smarzowski konstruuje po prostu kolejny symulator – jesteśmy wraz z Żydami wewnątrz płonącej stodoły, potem na jej zgliszczach, wśród spalonych żywcem, spopielałych ludzkich ciał.
Ciekawe jest to, w jaki sposób Smarzowski i Jude konstruują postaci kobiece. W „Weselu” jedyną osobą, która próbuje wyrwać się z polskiego bagna, jest młoda kobieta. Młoda kobieta jest panną młodą, oczekuje dziecka, bierze ślub w kościele, potem bawi się na weselu urządzonym przez ojca, którego się wstydzi. Dziewczyna kocha półgłówka, kibola, liczy, że dostanie ziemię po dziadku, za co sfinansuje marzenie swojego życia – wegańską knajpę dla kobiet w Dublinie. Jest pustym naczyniem? Nie brzmi to dobrze, przyjmijmy po prostu, że przechadza się obok zwierciadła po dziedzińcu, tyle można o niej powiedzieć. U Jude, w tych dwóch filmach, do których się tu odnoszę, bohaterkami są odpowiednio artystka, która stanie na uszach, żeby zrobić swój spektakl i wyciągnąć trupa z rumuńskiej szafy, oraz nauczycielka, która nie da się zastraszyć bigotom i nie zamierza przepraszać za to, że lubi z partnerem bawić się kamerą w trakcie seksu. Dwie charakterne, silne kobiety, które walczą o to, w co wierzą, i nie dają się dziadom. Scena, w której jedna z nich nagle przemienia się w supermankę, zarzuca sieć myśliwską na współczesnych faryzeuszy i zaczyna okładać ich dildo, jest krejzolska, jest w niej coś uwalniającego. A u Smarzowskiego jedzie walec podłości, cierpienia.
Tak właśnie idą wektory tego kina – jeden do wewnątrz, drugi na zewnątrz. Jude wchodzi ze swoimi bohaterami w bagno i razem z nimi próbuje się z niego wydostać, Smarzowski wrzuca bohaterów w bagno, a wybranych z nich zachęca do ucieczki. Podkręcone, populistyczne filmy Smarzowskiego, perswazyjne, walące prawdę w oczy, kawa na ławę, zniechęcają do Polski, zachęcają do odwrócenia się od niej plecami, bo Polska to przegrana sprawa.