Wielka gra

Wielka gra

Jakub Socha

Autor „Lewiatana” oczywiście potrafi ograć lokalny kontekst, ale siłą jego kina były zawsze układy międzyludzkie – tylko pozornie proste, w rzeczywistości poplątane, niedookreślone, pełne podskórnego napięcia

Jeszcze 2 minuty czytania

W „Lewiatanie” Andrzeja Zwiagincewa rozgrywa się ta sama gra, którą opisał w „Rublowce” Walerij Paniuszkin, tyle że zamiast Moskwy sceną jest miasteczko położone nad morzem w północnej Rosji. Specyficzna to gra, wygrywają w niej tylko ci, którzy ustalają jej reguły. Zwycięskie drużyny są zwykle czteroosobowe. Jest Wojownik, Mag, Doktor i Złodziej. Widzimy ich – mera miasteczka, prokuratorkę, sędzinę i komendanta policji – w gabinecie wyłożonym drewnem, gdzie na jednej ze ścian wisi sobie spokojnie portret Władimira Putina. Siedzą, palą i radzą, co zrobić, żeby zniszczyć Kolę, który nie chce im oddać swojego domu położonego na wzgórzu, nad samą zatoką. Nie dość, że się stawia, to jeszcze ściąga z Moskwy przyjaciela prawnika, który pojawia się w gabinecie mera z tajemniczą teczką, pełną kompromitujących dla niego materiałów. Doprawdy, tego się nie robi Wojownikowi. I za to się płaci, szczególnie gdy Wojownik zostanie dobrze zmotywowany przez swojego psychologa. W tej roli u Zwiagincewa występuje prawosławny kapłan, obwieszony złotem jak amerykański gangster. Szepcze do ucha swojego klienta, żeby przestał się mazać i pokazał siłę. Nie przeszkodzi mu to oczywiście w wygłaszaniu z ołtarza kazań o tym, że zło trzeba dobrem zwyciężać.

Łapówki, przekręty i zastraszenia. Wielkie brzuchy i nalane gęby. Sojusz z cerkwią, sitwa z gangsterami. Nieprzyzwoite bogactwo, złote zęby, zero skrupułów – oto, jak wygląda rosyjski Olimp, pod którego szczytem kręci się ludzka masa: szara, zapita, odrętwiała, uznająca ze spokojem kolej rzeczy, wierząca ślepo w konieczność. Jej przedstawicielem jest w filmie chociażby pewien policjant z drogówki, znajomy Koli, który pospiesznie wychodzi z jego domu, gdzie zastał już tylko syna głównego bohatera: nieświadomego, co się wokół niego dzieje, z zestawem złych cech, które ojciec pozostawił mu w spadku, na poły dzikiego, rozsadzanego przez niekontrolowane napady wściekłości, ciągnącego nocami wspólnie z kolegami piwo z plastiku w ruinach cerkwi. Policjant wychodzi na ganek, tłumacząc, że idzie zapalić, a tak naprawdę idzie uronić łzę, jakby na potwierdzenie krążącego stereotypu, że Rosjanin prędzej zapłacze nad krzywdą dziecka, niż wyzbędzie się posłuszeństwa, niż zbuntuje się przeciwko krzywdom ze strony władzy.

Władza, czyli Lewiatan, czyli Potwór, którego lepiej nie budzić. Szkielet jednego z nich leży na plaży, pośród strzaskanych drewnianych kadłubów statków, pamiętających pewnie jeszcze czasy Związku Radzieckiego. Drugi właśnie zanurza się w ciemnej wodzie. Systemy może i upadają, ale potwór się odradza. Zwiagincew odwołuje się w swoim filmie bezpośrednio do Thomasa Hobbesa, ale robi to przekornie. Silna władza, która miała według angielskiego filozofa zwalczać stan natury, gdzie „każdy człowiek ma uprawnienie do każdej rzeczy, nawet do ciała drugiego człowieka”, doprowadza do tego, że „każdy człowiek władzy ma uprawnienie do każdej rzeczy, nawet do ciała drugiego człowieka”. Poza tym u Hobbesa to władza świecka miała być nadrzędna wobec tej religijnej – w „Lewiatanie” jest wręcz odwrotnie, to cerkiew wydaje się pociągać za najważniejsze sznurki.

Hobbes to jedno, Zwiagincew pije w „Lewiatanie” jednak przede wszystkim do Biblii. Przyjmuje jednak tę samą strategię, klasykę stara się czytać ironicznie. Kola, który nie chce się poddać sile racjonalnych argumentów, który nie chce przyjąć, że to, „co rzekomo jest niemożliwe, naprawdę jest niemożliwe”, który prowokuje władzę-Lewiatana, jest kimś na podobieństwo współczesnego Hioba. Ale dziwny to Hiob – porywczy, niewierzący, uzależniony od alkoholu, lubiący polowania i szaszłyki. A Bóg, ten, który zsyła na niego kolejne tragedie? Czy doświadcza biedaka poprzez działanie władzy i cerkwi? Czy może sam jest tą cerkwią, a władza jedynie szatanem, który działa za boskim przyzwoleniem? Ktokolwiek jest kimkolwiek, cała zabawa nie wynika z tego, że chce się Kolę wystawić na próbę; chodzi tylko o to, żeby wdeptać go w ziemię. I dlatego koniec opowiadanej przez rosyjskiego reżysera baśni nie kończy się aktem strzelistej wiary, zrodzonej w człowieku, którego przerosło spotkanie z Absurdem. Nie, nie ma w „Lewiatanie” żadnego szczęśliwego końca – drugiego życia po pierwszej porażce; żadnego utwierdzenia w wierze ani żadnego nawrócenia. To ciemny film, równie ciemny jak „Elena”, poprzedni film Zwiagincewa, opowiadający o kobiecie rozdartej między dwoma emocjonalnymi wampirami, mężem i synem – bogatym sercowcem i biednym pijakiem.

„Lewiatan”, reż. Andriej Zwiagincew.
Rosja 2014, w kinach od 14 listopada 2014
Rosjanin miesza w kotle z ciemną smołą, co nie jest jeszcze wielką sztuką, szczególnie gdy smołę robi się ze współczesnej Rosji – choć uważałbym ze zbyt szybkim wyciąganiem z tego faktu wniosków. „Elena” na przykład miała początkowo rozgrywać się w Europie Zachodniej i gdyby rzeczywiście tak się zdarzyło, nie byłby to wcale dużo gorszy film. Do „Lewiatana” z kolei bardzo dobrze pasują słowa: „Paszcza lewiatana/ Zamykała się na mnie.// Nagi leżałem na brzegach/ Bezludnych wysp.// Porwał mnie w otchłań ze sobą/ Biały wieloryb świata.// I teraz nie wiem/ Co było prawdziwe”, które polski poeta napisał w Berkeley, nad Zatoką San Francisco.

 Zwiagincew jest inteligentnym obserwatorem, potrafi oczywiście ograć lokalny kontekst, ale największą siłą jego kina były zawsze układy międzyludzkie – tylko pozornie proste, ale tak naprawdę poplątane, niedookreślone, pełne podskórnego – międzypokoleniowego, genderowego i klasowego – napięcia. Autor „Powrotu” odtwarza cały ten skomplikowany kontredans gestów i masek bez ekscytacji. Po prostu miesza w kotle. Pływają w nim żale, pretensje, dąsy, miłości, miłostki i strachy. Dzieją się rzeczy niespodziewane. W „Lewiatanie” taką najbardziej niespodziewaną figurą jest Dimitri, przyjaciel Koli jeszcze z czasów wojska, dziś prawnik, który przyjeżdża ze stolicy z pomocą. Dziwna figura, wszyscy patrzą w niego jak w obraz. Inteligent, zna się na rzeczy, zna ludzi, może pomóc, i może pomoże. No i strzelać potrafi, wódkę umie pić. Zuch. Ten zuch nie będzie się jednak długo wahał, żeby wystawić przyjaciela do wiatru. Gdy jest już po wszystkim, żona Koli, z którą to Dimitri wystawił przyjaciela do wiatru, mówi do niego: nie rozumiem, o co ci chodzi! Ten odpowiada jej: ja też nie wiem. Te słowa pamięta się po seansie najdłużej. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.